28.07.2006, Wyspa Elektry
28.07.2006r., Wyspa Elektry
Obróciłem w dłoniach okrągłą, najeżoną drobnymi kolcami piłeczkę delikatnie mokrą w niektórych miejscach od psiej śliny i uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc krótki, gardłowy szczek Lysandra, siedzącego przede mną w niewielkim oddaleniu.
- Chcesz ją z powrotem? - zaśmiałem się, wyobrażając sobie poirytowanie wymalowane na pyszczku czarnego jak noc labradora, który musiał uważnie obserwować każdy mój ruch.
Psiak mojej matki, którego dostała w prezencie od ojca, był niezwykle mądrym, radosnym stworzeniem słynącym z manier wpojonych mu przez właścicielkę, a także z niebywałej wręcz cierpliwości. Niestety, nawet on miał pewne wady.
Piłeczka od dłuższego czasu obracana w moich rękach, należała bowiem do jego ulubionych zabawek. Psina, której imię wzięło się najpewniej od spartańskiego polityka lub zostało jej nadane przez wzgląd na to, że po skróceniu tego miana do "Lys" można było go wołać "Lis" ( a lisy były przecież atrybutem Familii ), całymi dniami ściskała piłkę w zębach, obnosząc się z nią z dumą. Od czasu do czasu piesek przychodził i łaskawie kładł komuś piłeczkę pod nogi z prośbą o zabawę, ale po jednym rzucie piłka na powrót trafiała do jego pyska. Tak też było i tym razem.
Lysander szczeknął drugi raz, znacznie głośniej niż wcześniej. Miało to dać mi do zrozumienia, że czas przetrzymywania jego ulubionej zabawki wyczerpał się i jako dobry, tymczasowy właściciel, powinienem wreszcie mu ją oddać. Zaśmiałem się i rzuciłem piłkę, mając nadzieję, że tym jednym rzutem nie narobię zbyt dużo szkód.
Po chwili do moich uszu dotarł ostry dźwięk fortepianu. Najwidoczniej piłeczka musiała trafić w klawisze starego instrumentu stojącego w moim dawnym pokoju. Sekundę później fortepian zagrał ponownie, co zapewne świadczyło o tym, że labrador w pogoni za piłką, oparł się łapkami o białe klawisze, zmuszając je do wydania bolącej w uszy melodii.
- Lys, złaź stamtąd - mruknąłem, wstając z łóżka - Jak coś zniszczysz, to Wielka Matka wyrzuci mnie przez okno.
Prędko podszedłem do fortepianu i przyłożyłem ręce do klawiszy, delikatnie wodząc po nich w poszukiwaniu piłki.
- Gdzie ona jest? - bąknąłem pod nosem, przeczesując możliwy obszar ukrycia piłeczki.
Znacznie prościej byłoby mi szukać, gdybym ją widział, ale tak się składało, że moje oczy siedziały tuż obok mnie, wesoło merdając i uderzając mnie ogonem po nodze.
- Tristan! - usłyszałem głos Sally, który dotarł do pomieszczenia szybciej od samego kwami - Twój ojciec chce cię widzieć! - zakomunikowało zaaferowane stworzonko.
Od czasu mojej przymusowej wyprowadzki na Wyspę Elektry, na której, czarnym od wulkanicznych składników piasku, stawiałem pierwsze kroki i która zawsze stanowiła moją bezpieczną przystań, Sally z powrotem trafiła pod opiekę mojego ojca, któremu chwilowo znacznie bardziej się przydawała.
Oboje wspólnie tworzyli zjawiskową scenerię do zdjęć wykonywanych przez tatę, jeździli na stały ląd, aby prezentować światu swoje dzieła i przypominać ludziom o chwale, którą niegdyś otaczano Léonarda d'Violon-Violin. Wszyscy troje uznaliśmy, że tak będzie lepiej, co wcale nie oznaczało, że kwami opuściło mnie na zawsze. Sally, gdy miała wolną chwilę, pomagała pisać mi trzecią już część książki z cyklu, która podbiła serca czytelników słodko-gorzką historią Cataliny, a także nadal ogarniała wszystkie moje maile i i inszą korespondencję. Nie robiła jednak tego aż tak często, ponieważ po utracie wzroku stałem się mniej użyteczny niż zwykle i musiałem przyzwyczaić się do nowej sytuacji, co trochę mi zajęło.
- Dlaczego sam nie przyszedł i mi tego nie powiedział? - spytałem, sprawdzając po raz wtóry klawisze, które najpewniej zdążyły już pożreć piłkę Lysandra.
- Sędziuje w rozgrywkach szachowych między Clarisse, a Noëlem - wyjaśniła Sally.
Noël Anselme Casimir d'Violon-Violin był jedynym synem mojego brata i tak jak jego ojciec, a także wuj, babka i kuzynka, zaliczał się do chwalebnej części gałęzi posiadającej bladą cerę, czarne włosy oraz fioletowe oczy. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, tęczówki chłopaka zabarwiły się fiołkami niecały rok wcześniej, czego niestety nie mogłem już ujrzeć, ponieważ niedługo po 30-stych urodzinach choroba dała o sobie znać i niczym zaczajony w rogu żółw ninja uderzyła we mnie z mocą podobną do cen paliwa po inflacji. Nie mając więc wyboru, musiałem wierzyć wszystkim na słowo.
- Casimir długo jeszcze będzie tu przebywał? - spytałem, opierając się o fortepian, który jęknął melodyjnie pod ciężarem mej dłoni.
- Do końca wakacji - odparło kwami - Ale nie martw się, ten dzieciak jest ślepy jak kret. Podejrzewam, że pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy z twojej obecności - oznajmiła uspokajająco Sally.
- Mam taką nadzieję... - westchnąłem.
Familia słynęła ze sprecyzowanych poglądów na temat różnorakich chorób i schorzeń. Według jej mniemania, które zapewne pamiętało jeszcze czasy zrzucania spartańskich niemowląt z gór Tajget, niedołężność i cierpienie były oznakami słabości. Mizerne niemowlęta miały jakoby przyczyniać się do obniżenia pozycji danej rodziny, która bardziej skupiała się na leczeniu potomka niż na własnym rozwoju. To samo tyczyło się schorowanych starców obciążających budżet i w ogóle osób wymagających rehabilitacji i medykamentów do utrzymania komfortowych warunków życia albo czasem i samego żywota. Jednym słowem... Nie opłacało się być chorym. Familia chciała mieć w swoich szeregach tylko krzepkich, silnych i zdrowych, a same schorzenia traktowała jak przekleństwo, odwrócenie się Westy od danej jednostki.
Oczywiście, tak brzmiała oficjalna wersja. Wszystkim chorobom mówimy zdecydowane "NIE", o czym każda gałąź zdążyła się już przekonać. Nieoficjalnie jednak w Familii żyło sporo słabych jednostek. Na pierwszym miejscu staliśmy, rzecz jasna, my - aleksandryci - czyli ja, mój brat, moja córka, syn brata i nasza matka. Wszyscy ze skórą jasną jak kość słoniowa, z włosami barwy czarnego złota, za które kraje były gotowe się pochlastać i z oczami fioletowymi jak właśnie te nieszczęsne aleksandryty. Dopóki jednak nie wpływało to na nasze funkcjonowanie, mogliśmy żyć spokojnie. Gorzej, jak ciało zaczynało się buntować, a u każdego bunt ten przebiegał inaczej... Moja matka cierpiała czasami na nagłe ślepoty trwające góra dwa dni ( z tego też powodu ojciec kupił jej psa przewodnika, który obecnie przewodził mi ), Casimir od najmłodszych lat nosił okularki, Joël i Léa w ogóle tego nie odczuwali, natomiast ja jak oślepłem nagle w 2004, tak do tej pory błądziłem w ciemnościach i ukrywałem się na Wyspie Elektry, dzieląc los głowy włoskiej gałęzi, Alessandra Silvestri, który rzekomo zmarł dekadę wcześniej, a w praktyce wiódł żywot pustelnika w swojej ślicznej willi, walcząc na pięści z Jamesem Parkinsonem, który od czasu opisania tejże choroby, musiał już wiele razy dostać w twarz.
Według naszego kreda nie powinniśmy żyć, ale jednak dalej nawiedzaliśmy ten padół łez, dzięki cichemu przyzwoleniu Wielkiej Matki. Byłem wręcz pewien, że gdyby moja matka nie cierpiała na chorobę aleksandryjską, nic by się nie zmieniło w kwestii postrzegania schorzeń. Znaczy... W teorii nic się nie zmieniło, a w rzeczywistości Prezydent Familii przymrużała oko na aleksandrytów, na Parkinsona Alessandra, na narcyzm Jocelyne, anemię Canillo czy krytyczne stany jak ten, gdy w przypływie nagłej desperacji Emma chciała poddać się febrze, ale została odratowana, dzięki specyfikom tworzonym przez la Vella.
- Gdzie chciał się ze mną spotkać? - spytałem.
- Na plaży. Jest idealna pogoda na zrobienie niezapomnianych zdjęć w klimacie marynistycznym - odrzekło z dumą kwami, jakby pomysł na pstrykanie fotografii falom był jego pomysłem - Mógłbyś się więc pospieszyć, zanim stracimy światło.
- Najpierw muszę znaleźć piłeczkę Lysandra - zauważyłem - Bez niej Lys nie będzie chętny na długie spacery.
- Masz na myśli tę piłkę, którą on trzyma w zębach? - spytała z politowaniem Sally - Słowo daję, Tristan... Nie wiem, czy po oślepnięciu coś się zmieniło - parsknęło rozbawione kwami - Wciąż niczego nie zauważasz, o wszystko się potykasz... Jedyna różnica jest chyba taka, że oczy ci błyszczą jak dwie gwiazdy, a wcześniej były po prostu fioletowe.
Spojrzałem z wyrzutem w kierunku psa, który radośnie uderzał moją nogę silnie umięśnionym ogonem. Głupie psisko... Doskonale wiedziało, że szukałem tej zabawki, a mimo to, pozwoliło mi na marnowanie czasu przy wygrywaniu losowych dźwięków na fortepianie. Jakby na potwierdzenie tej tezy, Lys wypuścił piłeczkę z pyska i szczeknął zadowolony ze swojego niecnego postępowania.
- Sally, podasz mi okulary? - spytałem, wzdychając zrezygnowany.
- Laskę też ci podać? - prychnęło kwami, informując mnie dyskretnie, że od takich "przynieś, podaj, pozamiataj" powinienem mieć służbę, a nie wyzyskiwać magiczne, nieśmiertelne, pseudo-zwierzęce istoty.
- Nie, obędę się bez laski - odparłem.
- Ty jesteś tego ABSOLUTNIE pewien? - spytała sceptycznie Sally - Ostatnim razem jak szedłeś bez laski, to wypadłeś z balkonu.
- Moja wina, że był remontowany i nie zamontowano na nim barierek? - żachnąłem się - No i zauważ, że teraz będę szedł z Lysandrem, a on mnie ostrzeże przed takimi przeszkodami - oznajmiłem, chowając rękę do kieszeni garnituru, z której wyciągnąłem smycz - Chodź tu, Lys - powiedziałem, kucając.
Labrador przysunął łeb pod moją rękę i delikatnie polizał mi palce. Mimo wszystkich jego wad i bezczelności, którą mi okazywał, nie potrafiłem długo się na niego gniewać, zwłaszcza, gdy zaczynał się do mnie przymilać. Z uśmiechem podrapałem psa za uchem i zapiąłem mu smycz na obroży, natomiast Sally w tym samym momencie nasunęła mi na nos okulary przeciwsłoneczne.
Tak wyposażony mogłem już schodzić na dół bez obaw o własne zdrowie, a przynajmniej mając pewność, że ryzyko jakiegoś wypadku będzie mniejsze.
Dotarcie na plażę, nawet pod opieką psa przewodnika, jak się okazało, nie należało do najłatwiejszych. Nie, nie dlatego, że po drodze próbował mnie zjeść żółw z koszmarów Sally, nie dlatego, że wulkan ulokowany na Wyspie Elektry ziewnął przebudzony, śliniąc się pokładami rozżarzonej lawy ani nie dlatego, że po drodze wpadłem w ruchome piaski. Tak właściwie, to nie zdążyłem opuścić rezydencji, gdy zostałem zatrzymany przez najjaśniejszy płomień Familii, królową noszącą tiarę z ognia i złota, powierniczkę Westy, głos rozsądku trzymający w ryzach cały świat - Wielką Matkę Sandrine Désirée Dignité-d'Violon-Violin.
Wokół mojej rodzicielki urosło wiele legend, co było typowym dla wysoko poważanych osób. Pierwsza z nich twierdziła, że dzień jej narodzin - 30.04.1945r. - bezpośrednio przyczynił się do zakończenia II wojny światowej, a ona sama ( w sensie, moja kochana matuś, a nie ta cała bezsensowna wojna ) była reinkarnacją mej babci - Isle d'Violon-Violin, która owego ( radosnego dla świata, przykrego dla dziadka Augera ) dnia porzuciła ziemską wędrówkę.
Reszta była już znacznie bliższa prawdy - Sandrine wychowywała się w niewielkiej wsi, a jej rodzice oraz jednocześnie moi dziadkowie - Bernard i Arabelle - zarabiali na życie, hodując i sprzedając książąt zamienionych w żaby, którzy potem kończyli na francuskich stołach w postaci umięśnionych udek.
Jak przystało na osóbkę żyjącą w otoczeniu szlachty, Sandrine wyrosła na lokalną piękność, za którą oglądała się cała wieś. Co prawda, według mnie moja mama prezentowała wygląd stereotypowej Francuzki - wysoka, szczupła, długie, czarne, gęste włosy, jasna, prawie alabastrowa skóra, ubrania w paski i beret na głowie. Tylko te fioletowe oczy wzbudzały powszechny zachwyt i nie zdziwiłoby mnie, gdyby to one otworzyły matce drogę do świata mody, a trzeba jej przyznać, że wkroczyła do niego z przytupem.
Moja matka nie zaczynała swojej kariery jako projektantka czy poślednia modelka reklamująca bieliznę, pastę do zębów lub nowy rodzaj sandałów. Sandrine zaczęła od wzięcia udziału w konkursie Miss Prowansji, który udało jej się wygrać za piątym razem, a w międzyczasie nawiązała znajomości z grubymi rybami modowego globu. Po swoim sukcesie została wkrótce Miss Francji, po czym wyjechała do USA, aby tam rozsławić swoje nazwisko. Gdy pierwsza uroda zaczęła przekwitać, a zainteresowanie Dignité poczęło maleć, wróciła do rodzinnego kraju, szukając sposobu na rozbudzenie ciekawości ludzi swoją osobą. Szczęśliwy traf chciał, że wpadła na nieśmiałego, wrażliwego na piękno, utalentowanego ( albo raczej to kwami miał utalentowane ) i bogatego fotografa. Wystarczyła współpraca między nimi, a potem wbicie noża w plecy, oskarżenie i "drobny" szantaż. Małżeństwo lub więzienie, chociaż tak patrząc na mój własny związek, to różnica jest praktycznie żadna.
Oczywiście, to nie tak, że fotograf poddał się bez walki, a Sandrine wszystko uszło na sucho. Moja matka przez pewien czas była na celowniku Familii i gdyby nie to, że oczarowała dziadka Augera swoim podobieństwem do jego dawno zmarłej żony, to pewnie spoczęłaby na dnie Morza Śródziemnego z aparatem obwiązanym wokół szyi. Na jej szczęście, Auger d'Violon-Violin uznał, że w sumie to fajnie byłoby ożenić swojego jedynego syna i doczekać się wnuków, bo inaczej całą linię szlag by trafił, a Anglicy zaczęliby tańczyć na grobach przerwanej gałęzi, upijając się przy tym herbatką.
Tak więc... Ślub się odbył, Sandrine wżeniła się w majętną rodzinkę, doczekała się dwóch synów, jednego nad wyraz przystojnego, zdolnego i ogólnie niesamowitego i drugiego, tego, który po prostu ładnie wychodził na zdjęciach, a po wielu latach gromadzenia oszczędności i zmiatania z planszy konkurencji, została nową Wielką Matką i była nią po dziś dzień, trzymając żelaznym uściskiem nie tylko nasz świat, ale także organizacje z innych wymiarów. Przy kimś takim nie dało się przejść obojętnie, nawet jak było się ślepym i gdzieś się spieszyło...
- Tristan! - usłyszałem jej przyjemny głos przypominający wesoło skaczące wokół ogniska języczki żaru.
- Matko - odparłem, zatrzymując się i kiwając głową w kierunku, w którym powinna stać - To zaszczyt móc cię widzieć - oznajmiłem, kładąc dłoń na sercu.
- Ty... Mnie widzisz? - spytała mile zaskoczona.
- Niestety, blask twej urody mnie oślepił, ale wierzę, że twe piękno dalej będzie inspiracją dla poetów, o fiołkowooka matko - powiedziałem z lekkim uśmiechem.
Słowo daję, w tym momencie poczułem na sobie ciężar jej spojrzenia - lodowatego od rozczarowania, które ponownie jej sprawiłem i ciepłego od "niepotrzebnego" komplementu, który jak najbardziej był na miejscu.
Pierwsza Dama Familii podeszła do mnie pewnym krokiem i ściągnęła mi z nosa okulary. Wiedziałem, że mi się przypatrywała. Nawet po 31 latach i bez wzroku, dalej czułem się w jej obecności jak mały chłopiec, do którego, tak jak teraz, mogła podejść i bez skrępowania spojrzeć w niemogące jej dostrzec oczy. Groza bijąca z jej fioletowych tęczówek była niczym najgorsza trauma: niewymazywalna, wieczna i prześladująca przez całe życie.
- Brałeś dzisiaj leki? - spytała podejrzliwie.
- Tak - mruknąłem, robiąc krok do tyłu - Nie musisz codziennie mnie sprawdzać, mamo. Mam 31 lat. Jestem już duży - przypomniałem jej.
- Wiem... - westchnęła - Ten fiolet jest jednak niepokojący - mruknęła, głaszcząc mnie po policzku - Jak tak dalej pójdzie, to będziemy musieli zacząć szukać ci kwatery, bo jeszcze trochę i ten nadmanganian cię zabije.
- Paryski Panteon byłby dobrym miejscem na pochówek - zaśmiałem się, odbierając od mamy okulary, które ponownie posadziłem na nosie - Mogłabyś się potem chwalić, że twój syn był tak wybitnym pisarzem, że aż go złożyli przy Marii Skłodowskiej-Curie, Alexandrze Dumasie i Jean Jacquesie Rousseau! Swoją drogą, wiedziałaś, że tam też spoczywa Louis Braille, twórca alfabetu Braille'a? To kolejny argument, dlaczego Panteon byłby odpowiedni!
- Jesteś...
- ...niemożliwy - dokończyłem za strapioną matkę, biorąc ją za dłoń - Tak, wiem. Zawsze to powtarzasz, mamuś, ale nie martw się. Jeszcze nie jest ze mną aż tak źle, więc nie musisz chować mnie za życia.
- Obyś miał rację, Tristan... - mruknęła sceptycznie.
- Mamo, mam rację. Pisarze są niezniszczalni. Co najwyżej, bardzo pechowi - zaśmiałem się, całując matkę w policzek - Mogę już iść? Ojciec chciał się ze mną widzieć.
- Idź... Tylko uważaj na siebie, byś znowu nie poślizgnął się na tych kamieniach i nie wpadł mi do wody, bo inaczej będziemy wyławiać cię z Islandii.
- Islandia też byłaby ładnym miejscem - zaśmiałem się - Nie na darmo zwą ją Krainą Lodu i Ognia.
Ostrożnie postawiłem stopę na sąsiednim kamieniu, potarłem podeszwą buta powierzchnię skały, oceniając jej śliskość i licząc na to, że nie spadnę w morską toń jak Egeusz sprankowany przez "syna", zanim to w ogóle było modne, przeskoczyłem na półkę. Na szczęście, nie zabiłem się ani nawet się nie poślizgnąłem. Najwidoczniej pierwsze szesnaście lat buszowania po plaży weszło mi w krew i nadal pamiętałem topografię poszczególnych elementów otoczenia.
Zamknąłem oczy i westchnąłem. Wiedziałem, że ten moment kiedyś nadejdzie... Wiedziałem, że przyjdzie wreszcie dzień, gdy przekleństwo Familii w jakiś sposób da mi do zrozumienia, że nigdy nie uwolnię się ze złotej klatki, w której przywitałem świat. To i tak był sukces łudzić się prawie trzydzieści lat, że miałem jakiś wpływ na to, co się działo.
Dosłownie przez milisekundę miałem ochotę, wbrew ostrzeżeniom matki, rzucić się do Atlantyku i na złość całej Familii ugasić płomienie, które zgodnie z ich zwariowaną religią powołały mnie do życia. Może jakbym tak się utopił, to wszyscy zaczęliby po mnie płakać i byłoby im głupio, że tak szydzili ze mnie i moich książek?
Spróbowałem sobie wyobrazić mój pogrzeb. Jocelyne założyłaby czarne szaty i perfekcyjnie odgrywałaby żałobę, matka wyrzucałaby sobie, że traktowała mnie jak pionka w grze "Kto odziedziczy moje pieniądze?", ojciec i dziadek westchnęliby tylko, akceptując fakt, że oni skończą podobnie, córki pewnie by w tym nie uczestniczyły, bo byłyby za małe na takie fanaberie jak branie udziału w ostatniej drodze takiego gryzipiórka jak ja, a reszta Familii pokiwałaby głowami, mrucząc pod nosem: "Istotnie. Bonaparte naszych czasów" (i to nie dlatego, że miałem 169 cm wzrostu. Na pewno było coś, co jeszcze czyniłoby mnie równym jemu. Choćby to, że oboje komunikowaliśmy się po francusku.).
- Dobrze, że przyszedłeś - usłyszałem za sobą.
Sam nie wiedziałem, czy rozpoznałem go po łagodnym jak zamglony poranek głosie, delikatnych, prawie niesłyszalnych krokach, radosnym szczekaniu psa czy może świstowi, z jakim Sally przecięła powietrze, ale wiedziałem jedno - to był mój ojciec. Ah... Jeśli dożyję jego wieku, chciałbym tak samo czule traktować świat i jego dary, widząc w naturze przeszłość i przyszłość.
- Nie bałeś się, że się potknę i utopię? - zaśmiałem się gorzko.
- Nie... Atlantyk nie jest żądny krwi. On tylko oczyszcza świat z pychy i dumy - oznajmił, patrząc w dal niczym aktor w smutnym teledysku.
- Ciekawe, kiedy zabierze Jocelyne - mruknąłem, próbując zmusić się do ujrzenia krańca horyzontu, którego i tak nie byłem w stanie dostrzec.
- Ciekawe, kiedy zabierze Sandrine - westchnął ojciec, zakładając ręce na plecy.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, pozwalając falom grać, aż wreszcie oboje wybuchnęliśmy śmiechem. To niewiarygodne, jak godziliśmy się na powielanie schematu naszych przodków. Oboje znaleźliśmy się w małżeństwach, które nie dawały nam nic poza coraz większymi pokładami cierpliwości, oboje nie byliśmy spełnieniem marzeń swoich rodziców, oboje poświęciliśmy się sztuce i oboje strzegliśmy czegoś, czego nie chcieliśmy, a co praktycznie trzymało nas przy życiu. Różniło nas tylko to, że zgon drugiej połówki dla mnie byłby wybawieniem, a dla ojca końcem wszystkiego.
- Chciałeś mnie widzieć - powiedziałem wreszcie, zakładając ręce na plecy.
- Obawiam się, że nie odwzajemniasz tej chęci... - powiedział łagodnie ojciec, zapewne patrząc w dal i szukając wzrokiem statku widmo, który podobno czasami pojawiał się na tych wodach.
- Ależ oczywiście... - szybko zaprzeczyłem, po czym mnie olśniło. To był tylko żart... - Aha... Wyjątkowo nieśmieszne - odparłem z lekkim uśmiechem - Nie spodziewałem się tego po tobie. No dobra, a teraz na poważnie...
- Słyszałeś, Léo? Tristan powiedział "na poważnie"! - parsknęło śmiechem kwami, uderzając mojego ojca łapką w ramię - Najwidoczniej niektórzy muszą być ciemni, aby dojrzeć.
- Tato... - zwęziłem usta w cienką linię - Weź jej coś powiedz, bo ją cisnę w Atlantyk.
- Najpierw musiałbyś mnie zobaczyć, a potem złapać - zaśmiało się kwami, wysuwając w moim kierunku język.
- Sally, Tristan ma rację. Powinnaś się trochę uspokoić - napomniał stworzenie mój ojciec, głaszcząc delikatnie salamanderkę po łebku - Zrobiłaś się strasznie pyskata.
- Ktoś musi taki być za was obu - odparło kwami, wzruszając ramionami - Inaczej sobie nie poradzicie.
- Skoro już o radzeniu mowa... - zaczął ojciec - Rozmawiałem z Canillo i Jennifer.
- Po co? - spytałem podejrzliwie, czując, jak powietrze zrobiło się nagle gęstsze od niepokoju.
Żadna ze wspomnianych przez tatę osób nie należała do listy moich ulubieńców. O ile do lady Boleyn nic jeszcze nie miałem, poza jej angielskim pochodzeniem, tak wujka la Vella nie znosiłem z całego serducha. Od dłuższego czasu podejrzewałem go o zabicie Inis i Iliani, ale nie posiadałem żadnych dowodów, aby móc na niego donieść. Na niego albo na któregoś z jego synów. Po prostu... Wszelkie tropy prowadziły do Andory. Jakby się tak zastanowić, kraje na literę "A" wydawały na świat niepokojących osobników...
- Poprosiłem ich, aby pomogli ci odzyskać wzrok - oznajmił tak uroczyście tatuś, że aż mnie fala po twarzy z wrażenia obryzgała.
- Słucham? - zdołałem wykrztusić - Chyba się przesłyszałem.
- Nie, Tristan, nie przesłyszałeś się. Poprosiłem ich o pomoc - powtórzył spokojnie.
- Ale dlaczego? - jęknąłem - Aż tak bardzo wam tu ciążę? Trzeba było powiedzieć, to od razu bym się wyprowadził.
- Żona Lamberta jest lekarzem - zauważyła Sally, dalej przytulając się do ramienia mojego ojca.
- Tak, ale wojskowym! Czy ja wyglądam jak żołnierz? - machnąłem wściekle rękami.
- Może jak po stu latach w Rosji... - bąknęło kwami.
- Tristan, Sally ma rację - byłem wręcz pewien, że w tym momencie salamandra wyszczerzyła ku mnie wszystkie ząbki - Jennifer jest doktórką, a Canillo farmaceutą. Jeśli ktokolwiek może ci pomóc, to właśnie oni. Jaki sens jest się opierać?
- Ogromny. Wręcz przeolbrzymi! - zawołałem - Prędzej się na malarstwo przerzucę niż pozwolę im cokolwiek ze sobą zrobić!
- Tristan...
- Z całym szacunkiem, ojcze - przerwałem - O ile do lady Jennifer mam stosunek obojętny, tak wszystkich la Vella mógłbym przywiązać do drzewa i spalić na stosie ku chwale Westy! Ty wiesz, za co oni są odpowiedzialni?
Ojciec westchnął ciężko i głowę bym dał, że spojrzał błagalnie w niebo. Mimo iż nie wyznawał wiary w istoty zamieszkujące chmury ani inne niebiosa, tak wyjątkowo często spoglądał w nieboskłon, prosząc wszelkie bóstwa o cierpliwość albo o wypalenie oczu. Doskonale go rozumiałem.
- Wiem, Tristan, wiem... Ale nie możesz całe życie tego rozpamiętywać. W niczym ci to nie pomoże, a tylko zaszkodzi. Uznajmy jednak, że twoja nienawiść do tych gałęzi jest tak destrukcyjna jak mówisz... Masz jakieś alternatywne rozwiązanie?
- Owszem - skinąłem głową, zakładając ręce na piersiach - Zorganizuję zbiórkę. Jeśli moi czytelnicy usłyszą, że oślepłem, na pewno zrobią wszystko, aby mi pomóc.
- Czytelnicy ci pomogą, a ktoś życzliwy z Familii na ciebie doniesie i będziemy musieli poddać cię sądowi - zauważył roztropnie tatuś - Nie zapominaj, że...
- ...Choroby są zakazane, wiem... - dokończyłem z rezygnacją - To może nie róbmy nic? Po dwóch latach zdążyłem się przyzwyczaić do tych egipskich ciemności i nawet mi się to podoba - przyznałem - Nie muszę przynajmniej oglądać Jocelyne - uśmiechnąłem się niepewnie pod nosem.
- Ja mam pomysł - powiedziała Sally - Skoro Tristan wspomniał o zbiórce...
- Nie będzie organizować żadnych zbiórek - syknął tata.
- Nie, chodzi mi o coś innego. Zazwyczaj jak robi się te wszystkie zbiórki, to idą one na chore dzieci i operację w Ameryce. Macie przecież gałąź w USA, a z tego co pamiętam, to Willsowie was lubią. Możecie im wszystko wytłumaczyć i przy odpowiedniej zapłacie, załatwią, co trzeba i nie wydadzą Tristana.
- Ciekawe, czy będą zainteresowani dolarami czy moimi nerkami... - mruknąłem sceptycznie.
- Skoro sympatyzują z mafiami, to pewnie pieniądze będą dla nich fajniejszą opcją - oświadczyło Sally - No i kto chciałby twoją nerkę?
- Ja. Jestem do niej przywiązany - odparłem z urazą, odwracając się plecami do ojca i Sally dalej wygrzewającej się na ramieniu mego rodziciela w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Sam nie byłem przekonany. Propozycja kwami była stokroć lepsza od oferty tatusia, ale wiązała się z pewnego rodzaju ryzykiem noszącym jakże wdzięczne miano - Olivia Wills.
Kobieta należąca do amerykańskiej linii słynęła z bycia czarną owcą, a raczej czarnym lisem swojego rodu. Jej narodziny były świętowane bardziej od karnawału w Rio, gdyż dziewczynka dawała szansę na dalsze uczestnictwo jankesów w Familii, ale po wypadku z '73 zdziwaczała i zamiast nieść światu oświecenie Lisów, poczęła sabotować każdą podejmowaną przez nas decyzję.
Podejrzewałem, że cioteczka Nina - głowa Willsów, z pewnością wielokrotnie miała ochotę uciszyć Olivię, najlepiej na wieki, ale powstrzymywały ją od tego bardzo bliskie więzy krwi. Inaczej kobieta skończyłaby jak jej ojczym Thorner.
Niemniej... Gdyby do uszu Olivii dotarły wieści o moim stanie, mogłaby mnie zniszczyć szybciej niżbym poszczuł ją Jocelyne, która zapewne by się jeszcze do niej dołączyła. To jednak wydawało mi się znacznie lepsze niż powierzenie swojego losu Brytyjce i potencjalnemu mordercy. Zawsze miałem jakieś szanse na odzyskanie wzroku i być może cofnięcie zmian wywołanych przez chorobę.
- Tristan, jeżeli chcesz to przemyśleć... - zaczął mój ojciec po chwili ciszy przerywanej tylko przez wrzask mew i szum oceanu.
- Nie, nie chcę - odparłem - Bardziej ufam Willsom niż la Vella tylko pozostaje kwestia Olivii...
- Kto to Olivia, tatusiu?
Odwróciłem się zaskoczony w stronę ojca, a raczej w kierunku, gdzie przypuszczalnie ten stał wraz z Sally. Jeśli słuch mnie nie mylił, a tak się składało, że od przeszło dwóch lat wyostrzył mi się jak u nietoperza, to wypowiedź należała do Léi, którą rozpoznałem po wysokim, słodkim głosiku. Do Léi, która powinna siedzieć w domu wraz z Clarisse i Casimirem.
- Waszą ciocią z Ameryki - powiedział łagodnie ojciec, dając mi tym samym do zrozumienia, że moja wyrodna córka przyprowadziła towarzystwo.
- Pojedziemy do niej? - pisnął drugi głosik, zapewne Clarisse.
- Kiedyś na pewno - oznajmił ojciec, uśmiechając się milutko jak obietnica ciepłego poranka.
- Nie powinniście być w domu? - odchrząknąłem zaniepokojony, mając nadzieję na uniknięcie pytań od bratanka w stylu "Dlaczego nosisz okulary, wujku?", "Czemu masz takie iskrzące oczy?", "Na co ci tak wielkie zęby?". Szkoda tylko, że dla świętego spokoju nie mogłem pożreć dzieciaka jak Zły Wilk. Jedyną opcją byłoby ciśnięcie go w objęcia Atlantyku, na co, niestety, nie pozwoliłby mi ojciec...
Przez chwilę panowała cisza. Głowę bym dał, że Léa spojrzała na Clarisse, zaś Clarisse odpowiedziała jej tym samym porozumiewawczym wzrokiem.
- Nie, babcia pozwoliła nam wyjść - stwierdziła Clarisse, kłamiąc mi bez cienia wątpliwości.
O ile mi i memu bratu matka za młodu pozwalała wychodzić przed dom, tak nasze wspólne dzieci pilnowała bardziej od własnego majątku. Casimir, Léa i Clarisse byli jej oczkiem w głowie, bezcennym skarbem, który miał po nas pozostać, a potem dać jej kolejnych członków przejmujących pokolenie po pokoleniu tron Familii. Nigdy by ich nie puściła i to jeszcze samopas.
- Co teraz robi babcia? - zapytałem, zakładając ręce na piersiach.
- Układa z Casim tę kololową kostkę, co się klęci - powiedziała starsza z sióstr, pewnie gestykulując, tak jak to miała w zwyczaju, aby lepiej oddać naturę otaczającego ją świata.
- Yhmm... A wy nie powinnyście teraz przypadkiem ćwiczyć? - spytałem karcąco, oddychając jednocześnie z ulgą na wieść o nieobecności Casimira.
- Tato, mamy wakacje! - zaoponowała Clarisse, zapominając o tym, że życie dzieci w jej wieku samo w sobie było nieustannymi wakacjami.
- Co nie zmienia faktu, że powinnyście poświęcać się treningom co najmniej godzinę dziennie - odparłem - Praktyka czyni mistrza.
- Mówi jak mama - szepnęła Léa tak dyskretnie, że każdy w przeciągu dziesięciu metrów był w stanie ją usłyszeć.
Poniekąd, uroczym było twierdzenie dziewczynki, że szept sprawiał, iż nikt nie wiedział, o czym się rozmawiało, ale niestety, to nie tak działało. Dzieciak jednym zdaniem podniósł mi ciśnienie i wprawił w ciężkie załamanie. Nigdy w życiu nie sądziłem, że ktoś porówna mnie do Jocelyne i że tym kimś będzie moja własna córka.
- Wasza matka kazałaby wam ćwiczyć co najmniej dziesięć godzin dziennie - bąknąłem pod nosem, puszczając mimo uszu śmiech Sally, która po przyjściu dziewczynek musiała się schronić w garniturze swego "nowego", a właściwie "nowego-starego" pana.
- Ale potem moziemy iść się bawić - oświadczyła dumnie Léa, dobijając mnie jeszcze bardziej.
- Ah tak? I na czym ta wasza zabawa polega? - spytałem podirytowany.
Po chwili poczułem na ramieniu delikatny ucisk ojcowskiej ręki jasno dający mi do zrozumienia, że powinienem trochę spuścić z tonu. O ile zawsze szanowałem niewerbalne rady swojego ojca, tak teraz zgodzić się z nim nie mogłem. Tata wychował dwóch synów, a ja miałem pod opieką dwie córki. To zupełnie inna para kaloszy, której on nawet nie miał jak pojąć.
- Mama po zajęciach pozwala chodzić nam do państwa Leray - oświadczyła rzeczowo Clarisse, a mi od razu rzuciło się w ucho, że znacznie lepiej i szybciej wymawiała poszczególne słowa od swojej bliźniaczki, jakby naukę mówienia rozpoczęła już w łonie matki - Państwo Leray mają dwie córki: Elis i Chanel, które są w naszym wieku.
- Mają takie kololowe kalteczki! - pisnęła zachwycona druga z sióstr - I z blokatem! Ostatnio wymieniły mi Hay Lin na Laylę!
- To bohaterki z bajki - wyjaśniła szybko Clarisse, aby nie było wątpliwości, że dziewczynki wymieniały się pod dachem państwa Leray czymś całkowicie niegroźnym.
- Tak! "Kliub Winx" i "W.I.T.C.H. Czalodziejki"! Teź mi je pokaziały! Moje ulubione to Ilma i Flola! - zawołała uszczęśliwiona Léa, a ja z podziwu wyjść nie mogłem, że Jocelyne w ogóle nie kontrolowała tego, co oglądają jej własne córki. Do tej pory byłem święcie przekonany, że na dobranoc puszczała im "Małych Einsteinów".
- Ilma i Flola? - powtórzyłem oszołomiony.
- Irma i Flora - poprawiła mnie Clarisse - Przez "r".
- A ty masz swoje ulubione bohaterki? - spytałem, mając nadzieję, że spojrzałem w stronę Clarisse, a nie jakiegoś kamienia.
- Nie - odparła cicho Clarisse, szurając butem po piasku.
- Dlaczego?
- Lisa bawi się z Niccolò, tatusiu - powiedziała prędko Léa - Codziennie! Oni nie patzią na bajki tylko... citają komiksy!
- Komiksy? A mama wie o tym, że nie jesteś wtedy u państwa Leray tylko u... Kim w ogóle są jego rodzice?
- Antonio i Tera Bocchiardi. Nie znasz ich, tato. Wprowadzili się miesiąc temu. Potem ci o nich opowiem, a teraz musimy już iść - wypaliła szybko Clarisse.
- Juź? Psiecieź dopielo psysłyśmy! - zaoponowała Léa.
- Tak! Musimy iść, zanim Edmond i Jean Marc zauważą, że nas nie ma. Chodź - nakazała ostro Clarisse, łapiąc siostrę za rękę, po czym szybkim krokiem ruszyła plażą.
- Dałbym Jocelyne głowę uciąć, że żaden Niccolò Bocchiardi nie istnieje - mruknąłem sceptycznie - Chociaż nazwisko jakieś takie znajome... Mniejsza z tym. Musimy zadzwonić do Niny i o wszystkim ją poinformować. Trzeba też uprzedzić ją, że Olivia nie może się o niczym dowiedzieć. Eh... Byłoby znacznie prościej, gdyby to Logan był starszy... Dasz mi numer do Niny czy mam od razu dzwonić do Logana i Annabeth?
- Lepiej będzie, jeśli to ja porozmawiam z Niną - odparł spokojnie ojciec, wyobrażając sobie pewnie, że gdybym ja zadzwonił i wszystko załatwił, to do Francji wróciłbym nie dość, że ślepy, to z ósemką oczu jak jakiś pająk.
- Mam was zostawić, abyś mógł spokojnie z nią pogadać? - upewniłem się.
- Tak - skinął głową ojciec - Tak będzie lepiej.
- Jasne - powiedziałem - Lys, do nogi! - gwizdnąłem na psa, który gdzieś tu musiał być, ale przez cały ten czas nie zwracałem na niego żadnej uwagi.
Ostrożnie przeskoczyłem na kamień i powoli ruszyłem w kierunku willi stojącej w centrum wyspy, wdychając po drodze zapach łubinu. Lysander dołączył do mnie kilka minut później, otrzepując się co i raz z wody, chlapiąc mi tym samym ubranie słonymi kroplami.
Witam Was serdecznie, moi drodzy, w nowym rozdziale! Sam tekst miał być wstawiony prawie dwa tygodnie temu, ale nie spodziewałam się, że w ciągu tamtego weekendu usunę go ze trzy razy i przy nowej próbie będę pisać, co innego.
Zanim zdążyłam go skończyć, zaczęłam kolejną partię praktyk i nie miałam już czasu, a potem nawet chęci przez rzeczy, które się na tych praktykach działy. Niemniej, na pewno jakieś doświadczenie z nich wyniosłam i coś mi się potem z nich pewnie przyda, chociaż... Cieszę się, że już minęły, bo następny tydzień mógłby się źle skończyć XD
Bardzo dziękuję Wam za cierpliwość :D Wiele to dla mnie znaczy! Następnym razem postaram się napisać coś znacznie krótszego od tego ( chyba, że to jest krótkie, sami oceńcie ) i już nie między praktykami, aby więcej takie monstrualne odstępy pomiędzy zapowiedzią, a publikacją się nie powtórzyły.
Rozdział dedykuję Zaczytanamary, której decyzja sprawiła, że wstawiłam właśnie "Aello", a nie inną część. Od razu zapowiadam, że następny rozdział będzie z "Orlego zrywu", aby nie było żadnych wątpliwości.
Pozdrawiam Was serdecznie! Miłych wakacji, dużo lodów, działającej klimatyzacji, wiatraków i przyjemnego chłodziku, abyście się nie ugotowali na tej spiekocie, co panuje na zewnątrz. U mnie jest teraz 36 stopni, a podejrzewam, że w Polsce znajdą się miejsca jeszcze gorętsze. Trzymajcie się!
P.S.: Jakbyście zauważyli jakieś błędy czy nieścisłości, mówcie śmiało! To jest czwarta wersja tego rozdziału pisana też w pewnych odstępach, więc nie zdziwi mnie, jak gdzieś wkradnie się błędzik.
♥ M ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top