14.09.2003r. - 25.09.2003r., Paryż
14.09.2003r., Francja, Paryż, Aéroport Roissy-Charles-de-Gaulle
Powiedzieć, że czas spędzony we Włoszech był czasem mile spędzonym z rodziną, owocnym pod względem inspiracji, która spadła na mnie podczas zwiedzania zjawiskowych zabytków w samym sercu Tivoli przypominającym o pozostałościach starożytności i okresem pełnym poczucia ulgi oraz oderwania się od szarej rzeczywistości byłoby kłamstwem, za które moja matka wyrwałaby język i obcięła obie dłonie, a pewnie na wszelki wypadek i stopy, aby nikt nie miał możliwości dalszego rozsiewania oszczerstw.
Gdy tylko moje nogi dotknęły wreszcie ziemi na lotnisku de Gaulle, nie mogłem się nie uśmiechnąć. Miałem już po dziurki w nosie mistycyzmu wypełniającego całe Monte Catillo, na sam widok misternie wykonanych rzeźb, przepięknych obrazów i niesamowitych fontann chciało mi się zwrócić kolację złożoną z makaronów i owoców morza czyli tego, co kucharz moich kuzynów lubił najbardziej. Miałem dość własnej rodziny, co zdarzało mi się od czasu do czasu, zwłaszcza, gdy jawnie okazywali swoją inność, objawiającą się głównie spiskowaniem, intrygowaniem i planowaniem, co należało zrobić, aby zagarnąć dla siebie jeszcze więcej świata i to w taki sposób, aby nikt nie zorientował się, kto pociągał za sznurki władzy. Gdy tylko na horyzoncie zjawiała się moja matka, a zarazem przywódczyni całego rodu, chowałem się do szafy, za firanki, a także za kolumny, które uwielbiali dawni projektanci Wilii Silvestrich, dzięki czemu udało mi się dowiedzieć kilka interesujących rzeczy i zostać wyśmianym przez Sally.
Ze strzępów rozmów udało mi się wywnioskować, że za jakiś czas gałąź d'Violon-Violin miała rozszerzyć się jeszcze bardziej niż teraz, co znaczyło, że żona mojego młodszego brata Joëla Philippa najprawdopodobniej była w ciąży, a właściwie z całą pewnością, bo jakoś nie widziałem, aby ma 58-letnia matka miała mi sprezentować kolejną partię rodzeństwa. Dowiedziałem się też, że Jocelyne zaczęła już szukać kandydatów na zięciów dla naszych córek, aby jak najszybciej osiągnąć korzyści z posiadania potomstwa. Wedle jej listy priorytetów na pierwszym miejscu należało rozważyć Adriena Artoisa Alexandre Antoine Athanase Agresta ( do tej pory nie umiałem ustalić, czy moją małżonkę pociągało to, że chłopczyk miał aż 5 imion, to, że wszystkie jego miana zaczynały się na literę "a" czy też to, że jego rodzice mieli rzekomo pieniędzy jak lodu ) oraz Aliego Szeherejara ( tutaj na uwagę zasługiwało to, iż chłopak był niby następcą tronu spornego Apsik - królestwa oderwanego od Kataru, uznawanego raptem przez kilka państw świata ). Moja matka od razu skreśliła pomysł z wyborem młodocianego książątka, stwierdzając, że hańbą byłoby posiadanie w rodzinie tak "niepewnego elementu", zwłaszcza, że był on pochodzenia arabskiego, a Familia lubowała się jedynie w ludziach z europejskimi korzeniami, zapominając przy okazji, że Willsowie byli z Ameryki, Hadamardowie osiedlili się w Japonii, zaś Rosja nie leżała w pełni na Starym Kontynencie. Nie pomogło tłumaczenie Jocé i zapewnienia o wielkich bogactwach płynących z tytułu wielu ton ropy naftowej. Sandrine w tej kwestii pozostawała nieugięta, jednak obiecała rozważenie kandydatury Agresta. Potem do moich uszu dotarła wieść, że nadal żył ojciec Benedicto i Anastasio - stary Alessandro Silvestri, który rzekomo dwa lata wcześniej miał zostać zabity z powodu rozwijającej się u niego choroby Parkinsona. Najwidoczniej dogadał się jakoś z Matką i ukrywając się przed całym światem w maciupańkim pokoiku na samej górze Willi, spokojnie sobie egzystował ze świadomością nielegalnej łaski, jaką okazała mu Sandrine Désirée. Dowiedziałem się także, że mojemu ojcu, który był już emerytowanym fotografem, udało się wykonać zdjęcie rajskiego ptaka, z czego bardzo się cieszył i pokazywał je wszystkim naokoło, a także, że Benedicto, rozgoryczony po śmierci Gregorii, szukał pretekstu do rozwiązania związku z Giovanną oraz mnie, bo ubzdurał sobie, że najlepszym "kreatorem śmiertelnych wypadków" będzie pisarz.
Naprawdę... Nie miałem pojęcia, jakim cudem udało mi się wytrzymać prawie dwa tygodnie we włoskim szaleństwie. Na szczęście, lady Seline szybko uwinęła się ze sporządzeniem wizerunków herbów i po oznakowaniu dzieci udało mi się wybłagać mojego pilota o skrócenie urlopu i natychmiastowe przewiezienie do Francji.
Tak więc, będąc już w apartamencie na Avenue Elisée Reclus, napawałem się spokojem, ciszą oraz lampką wino dostarczoną mi przez mojego kucharza Sambirano, który uczepił się mnie swego czasu jak rzep psiego ogona. Radował mnie także widok Eleny. Ten anioł o złotym sercu momentalnie zajął się dziewczynkami zaraz po naszym powrocie, pozwalając odpocząć mi od jęczenia Jocelyne oraz samej Jocé od opieki nad dziećmi, którym przez dwa tygodnie poświęciła aż 20% uwagi!
21.09.2003r., Francja Paryż, Avenue Elisée Reclus 7
Przez cały tydzień żyłem jak w raju, zaś wszystko pracowało jak w zegarku. Jocelyne mnóstwo czasu spędzała na Sorbonie, gdzie miała dostęp do laboratorium, w którym nauczała równie szalonych studentów, co ona, jak należało analizować skład wody. Matthias bez większego narzekania woził wielką panią d'Violon-Violin do pracy i z powrotem, Sambirano realizował się w roli kucharza, Christelle układała kompletny na każdy następny dzień oraz opiekowała się odpowiednim wizerunkiem mej szlachetnej małżonki, Aphélie dbała o czystość naszego mieszkania, Sally biegała w tę i we w tę, załatwiając mi spotkania z wydawcami, Elena niańczyła dzieci, a ja pisałem w zaciszu mojego gabinetu.
Cała sielanka prysła, gdy Elena zaczęła cicho napominać o tym, że od tygodnia nie widziała swojej rodziny i wolałaby jednak zajmować się dziewczynkami w określonych godzinach, a nie dwadzieścia cztery na dobę, w dzień i w nocy. Osobiście obiecałem tej jasnowłosej piękności rozpatrzenie prośby, jednak wiedziałem, że zapewne zakończy się ona odrzuceniem przez mą żonę, która nie wyobrażała sobie siebie w roli matki zajmującej się dzieciątkiem.
Tak jak się spodziewałem, prośba Eleny została oddalona. Jocelyne, umęczona głupimi pytaniami studentów, rzuciła w moim kierunku kilka obraźliwych słów, które przez swą wysoką kulturę osobistą wolałbym pominąć, następnie cisnęła we mnie bagietką leżącą na jej talerzu z kolacją, a potem oświadczyła, iż madame Bruel sama wiedziała na co się pisała i lepiej, aby nie nadużywała cierpliwości pracodawcy, zwłaszcza, że Jocé z trudem tolerowała fakt, iż Elena dostała pracę tylko dlatego, bo udało jej się ładnie odpowiedzieć na pytanie "Jakim ptakiem chciałabyś być i dlaczego?" ( Elena odpowiedziała, że identyfikuje się jako kawka, a następnie wspomniała o książkach Kafki. To właśnie przekonało mnie o daniu jej pracy ).
Od razu przekazałem kobiecie tę jakże smutną wiadomość i sądząc, iż Elena jakoś zaakceptowała brak towarzystwa swojej rodziny, wróciłem do dalszego obmyślania fabuły.
25.09.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7
Stałem oparty o framugę drzwi i z delikatnym uśmiechem przypatrywałem się madame Bruel, której miłość do dzieci roznosiła się po pokoiku zapachem cieplutkich, maślanych bułeczek wykonanych specjalnie przez mojego kucharza.
Elena, pomimo wewnętrznego smutku, który trapił jej wschodnie serduszko od kilku dni z powodu okrucieństwa Jocelyne, starała się nie okazywać słabości ani żalu, by nie denerwować niepotrzebnie dziewczynek, jednak wydawało mi się, że te małe istotki, mimo niedostatecznie rozwiniętej inteligencji i braku zdolności mowy jakoś rozumiały stan emocjonalny opiekunki, ponieważ jedna z nich niespokojnie wierciła się w łóżeczku, a druga kwiliła w ramionach blondynki nucącej pod nosem jakąś rosyjską kołysankę.
- Czyż nie są urocze? - spytałem z uśmiechem, odbijając się od framugi.
- Są, panie d'Violon-Violin - mruknęła chłodno Elena, przerywając piosenkę.
- Jesteś na mnie zła - stwierdziłem, podchodząc do dziecięcego łóżeczka, w którym jedna z moich nierozpoznawalnych latorośli prychała na coś zniesmaczona.
- Nie jestem zła, panie d'Vio...
- Daruj sobie tego pana, Eleno - powiedziałem, głaszcząc córeczkę po kępce czarnych włosków - Nie chciałbym, abyśmy wszyscy chodzili dzisiaj poddenerwowani.
- Извиняюсь - szepnęła cicho, zwężając usta w cienką linię.
- Nie musisz mnie za nic przepraszać - uśmiechnąłem się, zabierając dłoń z czoła dzieciątka, które skrzywiło się perfidnie - Rozumiem, że jesteś niezadowolona i masz do tego pełne prawo. Wiedz jednak, że nie miałem na tę decyzję żadnego wpływu.
- Tristan, to ty mnie zatrudniłeś - zauważyła z wyrzutem Elena, bujając w rękach Clarisse lub Léę.
- Tak i potem oberwałem za to wazonem... - mruknąłem, wprawiając kołyskę w ruch.
W pokoju zapanowała niezręczna cisza. Oboje huśtaliśmy dzieciątka, zajęci własnymi myślami. Elena prawdopodobnie wyklinała mnie w duchu po rosyjsku, abym przypadkiem nie zrozumiał, gdyby jej się wymsknęło coś nieodpowiedniego ( nie mogła w końcu wiedzieć, że przez przynależność do Familii posiadłem zdolność porozumiewania się w języku Rusa, co skrywałem przed światem w sekrecie, aby móc w spokoju podsłuchiwać wschodnich braci ), a ja zaś niemo błagałem moją córkę umieszczoną w łóżeczku, aby raczyła nie płakać, bo pewnie bym spanikował i uciekł do najbliższego urzędu, wyrzekając się tym samym potomstwa. Na szczęście, grobowe milczenie przerwała Jocelyne, która weszła do izby odziana w czerń i szarość bijące po oczach jak widok grabarza. Był to chyba pierwszy i ostatni raz, gdy ucieszyła mnie jej obecność.
- Wychodzę - oświadczyła twardo - Będę później. Mam zamiar zrobić mojej grupie niespodziewany egzamin - powiedziała, uśmiechając się delikatnie, jakby przerażenie studentów napawało radością jej sadystyczne serce.
- Baw się dobrze, kochanie - rzekłem, podchodząc do niej, po czym złożyłem na jej policzku delikatnego całusa, wdychając przy okazji róż, którym miała wysmarowaną twarz.
- Ty również - mruknęła - Ale nie za dobrze - syknęła mi do ucha, zerkając przy okazji nienawistnie na Elenę nucącą pod nosem rosyjskie pieśni.
- O to się nie kłopocz. Jestem pewien, że Catarina i Arktur wkurzą mnie po godzinie, a ja wyrzucę notes z fabułą do kosza - zaśmiałem się.
- Szkoda tylko, że tego kosza nie sprzątasz... - powiedziała, przypatrując się naszej pracownicy wzrokiem gotowym zamienić najszlachetniejsze serca w kamień - Eleno...
- Tak, madame d'Violon-Violin? - spytała cicho blondynka, stając w kompletnym bezruchu.
- Bardzo ładna piosenka - oświadczyła Jocelyne, unosząc do góry kąciki różanych ust - Chcę, abyś dostarczyła mi wieczorem jej tekst.
- Конечно - skinęła blond główką, nie patrząc mej żonie w oczy.
Po chwili Jocé odwróciła się na pięcie i wyszła na korytarz, aby zaraz potem ponaglić w salonie kierowcę zbyt powolnie szykującego się do wyjścia.
- Byłem pe... Nie, to głupie - parsknąłem śmiechem, wyobrażając sobie przez moment przepraszającą Jocelyne.
W pokoju ponownie zapadła cisza. Elena delikatnie odłożyła maluszka do łóżeczka i podeszła do pilnowanej przeze mnie kołyski, aby sprawdzić zapewne, czy u dziecka nie rozwinęła się już trauma od przebywania z ojcem. Na szczęście, dziecina wyglądała kwitnąco. Na jej małej, bladej buziulce jawił się wielki bezzębny uśmiech, zaś oczęta o barwie fiołków iskrzyły się radośnie.
- Jak się masz, Lea? - spytała Elena, poprawiając kołderkę dziewczynki.
- Doskonale - oświadczyłem dziecięcym głosikiem, rozbrajając tym samym madame Bruel, która zerknęła na mnie uważnie - Ale ty jesteś smutna. Dlaczego? - spytałem, sięgając ręką w kierunku jej policzka - Dalej chodzi o tę umowę...
- Nie - mruknęła Elena, odsuwając się od kołyski i tym samym ode mnie - Mały jest chory, a ja nie mogę z nimi być - szepnęła beznamiętnie, chowając za uchem jasny kosmyk włosów.
- Dlaczego nic nie powiedziałaś? - spytałem.
- I tak byście nie pozwolili mi wrócić do domu - odparła obojętnie, wzruszając ramionami.
- To przecież nie tak... - bąknąłem zakłopotany - Skoro Ivanek jest chory, to nie widzę żadnych przeciwskazań, abyś się nim zajmowała.
- Doprawdy? - prychnęła rozłoszczona, po czym wzięła głęboki wdech, aby się uspokoić - A kto zajmie się Klarysą i Leą pod moją nieobecność?
- Ja - odparłem.
- Ty? - Elena przez chwilę patrzyła na mnie zszokowana, po czym... parsknęła śmiechem, a wraz z nią parsknęła również Léa.
- Mówię poważnie - mruknąłem trochę urażony, bo wyglądało na to, że żadna z obecnych w pomieszczeniu pań nie wierzyła w moje zdolności opiekuńcze - Ty wracaj do domu i siedź tam, dopóki Ivan nie wyzdrowieje, a ja zajmę się dziewczynkami. To nie jest wcale aż takie trudne. Wystarczy je nakarmić, przewinąć, uśpić i tak w kółko. Kaszka z mleczkiem - machnąłem lekceważąco ręką.
- Jesteś pewien?
- Owszem, jestem pewien - powiedziałem, wymijając kołyskę i podchodząc do Eleny - A teraz zbieraj się do siebie. Poprosiłbym Matthiasa, aby cię odeskortował, ale ten już zawiózł Jocelyne na Sorbonę, więc mogę dać ci jedynie kilka euro na autobus - mówiąc to, wyciągnąłem z kieszeni szarej marynarki kilka monet.
- Dziękuję, Tristanie - szepnęła Elena z uśmiechem, biorąc do ręki pieniążki - Naprawdę dziękuję.
- Drobiazg - klepnąłem blondynkę w ramię - A teraz idź już, zanim zmienię zdanie.
Madame Breul skinęła delikatnie głową i prędkim krokiem opuściła pokoik, zostawiając mnie samego z dwójką czarnowłosych szkrabów.
- No, moje drogie panienki... Wygląda na to, że spędzicie cały dzisiejszy dzień z tatusiem.
- TRISTAN!
- Wcale nie śpię! Nie śpię! Nie śpię... - krzyknąłem, zrywając się z podłogi, na której musiałem wylądować, po tym jak przysnęło mi się przy doglądaniu jednej z córek drzemiących w łóżeczku - Czarująco wyglądasz, skarbie. Jak tam egzamin? - spytałem.
Przede mną stała rozłoszczona Jocelyne w swoim czarno-szarym komplecie, który idealnie współgrał z jesienną pogodą za oknem. Właściwie "rozłoszczona" było raczej eufemizmem. Jocé była wściekła. Para dymiła jej z uszu, policzki miała czerwone od nadmiaru negatywnych emocji, a jej ciało dygotało tak straszliwie, jakby co najmniej była tropikalnym huraganem przenoszącym febrę.
- Możesz mi wytłumaczyć, co TO jest? - warknęła, wskazując na zawartość kołyski.
- Léa lub Clarisse - powiedziałem szybko, zerkając do środka łóżeczka, aby sprawdzić, które dziecko wyglądało tak fatalnie, że aż zmusiło własną matkę do wydzierania się na biednego ojca.
Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w kołysce, pod błękitną pierzyną w kolorowe rybki leżał szczelnie opatulony kołderką surowy kurczak i to w dodatku bez głowy.
- Oh... - szepnąłem zakłopotany, zerkając pytająco na Jocelyne, która tylko poruszyła brwiami w taki sposób, jakby chciała mi zakomunikować, że czeka na jakąś fajną historyjkę związaną z obecnością kury w naszej rodzinie.
Odruchowo odwróciłem się jeszcze i zajrzałem do drugiego łóżeczka, aby zorientować się, czy przypadkiem nie adoptowałem przez sen bagietki, ale nie... Tam już grzecznie pochrapywało czarnowłose dziecię.
- Ja... Naprawdę mogę to wyjaśnić - mruknąłem, drapiąc się po głowie i próbując jednocześnie sobie przypomnieć, co doprowadziło do takiej sytuacji.
Z tego, co pamiętałem, zaraz po wyjściu Eleny wziąłem butelki mleka i nakarmiłem nimi dziewczynki. Później chwilę je pobujałem i ułożyłem do spania, aby następnie w spokoju zająć się swoją fabułą, ale gdy tylko dotarłem do gabinetu, jedna z pociech zaczęła kwilić, więc wróciłem się i jąłem uspokajać dziecko. Jak się okazało, z miernym skutkiem, gdyż zaraz do płaczliwego lamentu dołączyła się jej siostra i obie beczały tak głośno, że aż swym krzykiem jednocześnie wystraszyły Sally, która uciekła z mojej kieszeni, gdzie pieprz rośnie i zaalarmowały Aphélie kończącą sprzątać już apartament.
Wspólnie z kobietą udało nam się ustalić przyczynę niezadowolenia dziewczynek, a ja przeszedłem szybki kurs zmieniania pieluch. Następne wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Aphélie odebrała bardzo ważny telefon z domu, wzięła swoją dniówkę i zostawiła mnie samego w domu. Nie do końca wiedząc, co powinienem zrobić, przyniosłem w końcu książkę i począłem ją czytać dzieciakom do momentu, gdy nie nawiedził mnie swą obecnością Sambirano, informując o braku gałki muszkatołowej potrzebnej do przyrządzenia kolacji. Jako, że byłem trochę przymulony treścią książki, zaproponowałem pomoc w zrobieniu sałatki czy czegoś innego, wziąłem na ręce tę bardziej złośliwą córkę, która nie spała i zaniosłem ją do kuchni. Najwidoczniej coś mi musiało się potem poprzestawiać i zamiast włożyć do piekarnika kurczaka, ulokowałem tam własne dziecko.
- Bo ten... - mruknąłem, drapiąc się po głowie - Miała gorączkę i... Przypomniał mi się stary, ludowy sposób... spędzania temperatury... I no...
Moją wypowiedź przerwał wtedy głośny wrzask kucharza, który wydobył się z kuchni. Posłałem spojrzenie zszokowanej Jocelyne, ona zerknęła na mnie takim samym wzrokiem i oboje rzuciliśmy się biegiem do pomieszczenia, z którego dobiegał wrzask Sambirano.
Pierwszym, co wpadło nam w oczy, był widok leżącego na podłodze wyłożonej jasnymi panelami naszego kucharza, który mamrocząc coś w swoim własnym językiem, wskazywał palcem na piekarnik i dziecko będące w jego wnętrzu.
- To jest twój sposób na obniżanie gorączki?! - wrzasnęła Jocelyne, uderzając mnie ręką w głowę.
- Kochanie, to La Volpe - uśmiechnąłem się głupkowato - Ogień jej nie straszny.
- Powinieneś mieć zakaz posiadania dzieci - mruknęła kobieta, podchodząc do piekarnika i wyciągając z niego córkę.
- Wstawaj, Sam - zaśmiałem się, kucając przy ciężko oddychającym mężczyźnie - Wybacz za to... Taki mały żart... Zaraz przyniosę ci tego kurczaka... - bąknąłem zakłopotany do granic możliwości.
Zanim jednak wyszedłem z kuchni, zatrzymała mnie Jocelyne, trzymając w ramionach dziecię, które bez szwanku przeszło drzemanie w piekarniku.
- Gdzie jest Elena? - syknęła zła.
- Wypuściłem ją do domu...
- Dlaczego ją puściłeś?! - krzyknęła, przyprawiając tym samym maleństwo o ciężkie przerażenie.
Blondynka skrzywiła się, słysząc dziecięcy płacz i w pierwszym odruchu kobieta wcisnęła mi córkę w ręce, po czym zabrała ją, przypominając sobie o epizodzie, który miał miejsce chwilę wcześniej i oddała dzieciaka kucharzowi otrzepującemu się odruchowo po wstaniu.
- Nie krzycz tak... Pozwoliłem jej pójść, bo jej syn się rozchorował.
- I ile jej nie będzie? - syknęła Jocé, zatykając uszy, aby uchronić się od kwilenia córeczki.
- Mnie się pytasz? - wzruszyłem ramionami - Jak Ivan będzie zdrowy, to wróci.
- Musimy znaleźć kogoś na zastępstwo... Przecież ty sobie nie poradzisz z wychowaniem - westchnęła załamana.
- Ja? A ty to co?
- Ja pracuję, Tristan i nie mam czasu na takie głupoty - warknęła.
- Też pracuję.
- Tak - skinęła głową - Jako pisarz i teraz widać efekty tej twojej pracy - syknęła, wskazując na piekarnik - Koniec, kropka. Zaraz napiszę do madame Azy i powiem jej, aby przyszła z samego rana. Dzieci muszą mieć odpowiednią opiekę.
Witam Was wszystkich serdecznie w nowym rozdziale! Mam nadzieję, że się Wam spodobał i mam także nadzieję, że nikt z Was nie będzie próbował po nim obniżać temperatury poprzez wkładanie dzieci do pieca. Sposób ten nie jest polecany przez nikogo, ani przez WHO, ani przez NFZ, ani nawet przez Bolesława Prusa. Ja Wam też go nie polecam XD Do zobaczenia niedługo!
♥ M ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top