07.09.2003r., Tivoli

07.09.2003r., Włochy, Tivoli, Piazza Trento

   Stałem zamyślony pośrodku Jaskini Lucrezii, wpatrując się bezmyślnie w naturalnych rozmiarów pomnik kobiety, która przewyższała mnie o głowę. Ciężko mi było uwierzyć, że w czasach renesansu mogli występować aż tak wysocy ludzie, ale z drugiej strony owa dama miała w sobie włoską krew, a Włosi w mojej wyobraźni zawsze jawili się jako osobnicy dostojni, pociągający i gigantyczni. Taka też była właśnie Lucrezia albo raczej jej historyczny ślad stojący wewnątrz groty, który przypatrywał mi się kamiennym wzorkiem pełnym wyższości. 

   Westchnąłem zrezygnowany i odsunąłem się od pomnika z poczuciem klęski. Gdy wchodziłem do słynnego ogrodu Silvestrich byłem przekonany, że służba nie sprzątnęła jeszcze pozostałości po uroczystościach sprzed trzech dni. Szedłem tam z sercem jak na dłoni, mając nadzieję, że uda mi się dokładnie zbadać grotę, aby sprawdzić, czy moje przypuszczenia były słuszne czy może był to jedynie efekt mojego zbyt długiego kreowania innych rzeczywistości. Możliwe, że w głowie mi się już pomieszało przez pisanie i teraz zupełnie bezpodstawnie obarczałem się nieszczęśliwym losem Gregorii. Owszem, byłby to koniec iście godny postaci, ale sam nigdy nikomu nie życzyłbym śmierci w takich męczarniach i z całą pewnością nie chciałbym do niej doprowadzić. Wszystko jednak wskazywało, że zupełnie niechcący mogłem "skłonić" Hadamardów do wydania tak straszliwego wyroku, jakim było rozszarpanie żywcem małego dzieciątka przez wygłodniałe zwierzęta. Gdy o tym myślałem, a po głowie chodziło mi to od kilku dni, czułem przebiegający po plecach zimny, przeszywający dreszcz. Byłem wręcz przekonany, że wycieczka do Jaskini Lucrezii pozwoliłaby mi pozbyć się wszystkich wątpliwości. Mógłbym na spokojnie sprawdzić żłobek, w którym ułożyłem Gregorię i dowieść swemu sumieniu, że rzucając nań jagody, którymi wcześniej nielegalnie karmiłem V, nie skusiłem reszty lisów do tak haniebnego czynu, jakim było skosztowanie świeżutkiego noworodka w marynacie z jagód. Brr... Zimny pot oblewał mnie już na samą myśl o tym, że mogła to być prawda. Niestety, nie dane mi było tego dowieść z powodu niezwykle pracowitej służby Silvestrich, która zdążyła już powynosić żłobki, oczyścić trawę ze szkarłatnych plam krwi i powypuszczać zwierzaki na wolność. Chcąc, nie chcąc, opuściłem grotę z okrutną świadomością niewiedzy, pocieszając się jednocześnie, że przecież takie rzeczy nie raz już się zdarzały i nie mogło w tym być ani grama mojej winy. To był po prostu wypadek, los, przeznaczenie albo wola Westy, która zdecydowała, że Gregoria nie dostąpi jej łaski i zostanie skazana na zapomnienie. 

   Szedłem więc zamyślony po ogrodzie, zastanawiając się nad przyszłością. Nie wykluczałem, że sam nie popadnę w stan podobny temu, w którym pogrążył się Benedicto lub co gorsza, Giovanna. On miał jeszcze szansę się z tego podnieść, ponieważ powaga, chłodny profesjonalizm i sztacheta, którą połknął za młodu idealnie współgrały z rozpaczą, która poznaczyła bliznami jego szlachetne serce idealisty. Jego małżonka zaś nie była już tak odporna jak Benedicto. Sprawiała wrażenie pobladłego słoneczka zakrytego przez ciemne, burzowe chmury, które bezlitośnie atakowały ją gromami. Żal mi się robiło, gdy na nią patrzyłem, jednak powiedzenie, że w życiu nie widziałem takiego bólu i cierpienia byłoby kłamstwem. Wiedziałem, że myśląc tak, stawałem się potwornym egoistą, wynosząc swoje doświadczenia wyżej nad tragedię, która dotknęła Giovannę, ale mimo wszystko byłem zdania, że strata dziecka, które nosiła pod swym łonem siedem miesięcy, a potem tuliła przez raptem tydzień była mniejsza od nagłej śmierci Iliani konającej w męczarniach z powodu intrygi zawiązanej przez Jocelyne i kogoś z rodu la Vella. No i należało zwrócić uwagę też na to, że Giovanna straciła tylko Gregorię, a ja pozostałem na świecie bez trzech kochanych osób, które kiedyś były całym moim światem. Miałem tylko nadzieję, że teraz nie stracę kolejnych dwóch uroczych stworzeń. 

   W pewnym momencie do moich uszu dotarł wysoki dźwięk przypominający chichot. Zaskoczony, podskoczyłem ze strachu, ale po chwili dotarło do mnie, że najprawdopodobniej był to jeden z lisów włóczących się po ogrodach. W Tivoli lisy były niczym pawie na dworze króla Słońce - piękne, pełne gracji i wdzięku, głośne i wszędobylskie. Brakowało im, co prawda, majestatycznych, kolorowych piór, ale nadrabiały to puszystymi kitami i czasami zjawiskowym wręcz umaszczeniem, które komponowało się z niezwykłością ogrodów. Zaintrygowany ruszyłem w stronę lisiego nawoływania, które brzmiało bardziej, jakby ktoś się ze mnie nabijał, aż w końcu zawędrowałem w okolice Fontanny Alexandriny.

   Moim oczom ukazała się olbrzymia, obrośnięta bluszczem, chropowata skała, z której na wzór Góry Rushmore wyzierała okrągła twarz przykryta koronkowym welonem. Z otwartych ust kamiennej postaci, a także z kącików oczu pół przymkniętych oczu, litrami wylewały się strumienie przejrzystej wody. W końcu, czym byłaby fontanna bez ton cieczy skapującej wprost do stawu zarośniętego liliami? Najbardziej jednak moją uwagę przykuły dwie kobiety, tym razem jak najbardziej żywe. Jedną z nich była doskonale mi znana lady Jennifer odziana w aksamitną, fioletową suknię do ziemi, iskrzącą się od brylantów. Szła obok rudowłosej, lekko posiwiałej, szkaradnej wiedźmy z nosem tak spiczastym, że z powodzeniem mogłaby robić za pułapkę dzierzby. Czarownica, jak na Hogatę przystało, miała także olbrzymią brodawkę, którą musiała odstraszać dzieci. Do całości nie pasował tylko biało-czarny lis, którego zajadle trzymała za puchatą kitkę tak sprawnie, że zwierzak nie mógł się odwinąć, aby dziabnąć ją w rękę.

- Madeleine? - spytałem zaskoczony, starając się nie odwrócić na widok jej potwornej twarzy, która za dzieciaka straszyła mnie w koszmarach. 

- Dla ciebie Anne Madeleine, jeśli już, Tristanie Xavierze - odezwała się urażona głosem tak aksamitnym, że śmiało można było podejrzewać, że siłą odebrała go syrenie. 

- Wybacz mi za tę zniewagę, Anne Madeleine van der Waals-Weels-Wiils, córko Anny Madeleine Smit - powiedziałem, skłaniając się z wdzięcznością w pół, co pozwoliło mi chociaż przez chwilę nie patrzeć na jej szpetne oblicze - Witam także i ciebie, lady Jennifer Boleyn, córko Diany Carew. Jak mniemam, waszą wizytę w Tivoli zawdzięczam Oznakowaniu. Miło mi was gościć w skromnych progach Silvestrich. 

- Nam także miło ciebie widzieć, Tristanie Xavierze - Jennifer skinęła delikatnie głową, zezwalając mi na wyprostowanie się - Jak miewają się twoje córki?

- Zapewne są w dobrym zdrowiu, lady Jennifer, ale mniemam, że ty określisz to lepiej - powiedziałem z uśmiechem, spoglądając w poznaczoną zmarszczkami twarz kobiety - Po to tu zresztą jesteś.

- Nie do końca, ale masz rację - odparła poważnie dama - Mam nadzieję, że po Oznakowaniu Léa Flavia Claudie Constance Theodosie Emilie Cornélia, jak i Clarisse Athénaïs Rosaline Sophie Oceané Mireille będą spały spokojnie.

- Niezależnie, jakim snem - dodała od siebie Madeleine. 

- Błagam, szanowne panie, wystarczy, jak będziecie mówić po prostu Léa i Clarisse. Nie łamcie sobie języka na zbyt długich mianach - powiedziałem, czując jak na czole pojawiły mi się kropelki potu.

- Sam takie im nadałeś, a tradycja nakazuje, aby używać wszystkich imion - Anne uśmiechnęła się złośliwie, ukazując światu śnieżne zęby - Wybacz nam, Tristanie Xavierze, ale gonią nas ważne sprawy. Musimy przygotować wszystko na wieczór - oznajmiła, wymijając mnie wraz z szarpiącym się lisem. 

- Tak, oczywiście, Anne Madeleine - szepnąłem, patrząc w ślad za Jennifer.

   Przez chwilę biłem się z myślami, czy nie powinienem jednak pobiec za Brytyjką i dyskretnie poprosić ją o jakiś specyfik na skołatane nerwy, ale jakby to wyglądało, gdybym przyszedł na ceremonię ululany wywarem z wawrzynu? Zapewne nieodpowiednio... Westchnąłem zrezygnowany, godząc się z tym, że jakoś powinienem wytrzymać kolejny etap przyjęcia w Tivoli.

- Życzę wam szczęścia, drogie panie - powiedziałem na odchodne, patrząc za oddalającymi się kobietami, po czym zwróciłem twarz ku Fontannie Alexandriny, wylewając rzewne łzy za wszystkimi zdegenerowanymi Boleynami, wśród których żyła.

   Gdy dotarłem do głównego wejścia prowadzącego do Willi Silvestrich, zrobiło się już tłoczno. Na wysokich schodach stał olbrzymi tłum, zaś pod schodami stały samochody, którymi zajmowali się kierowcy, starający się wytyłować tak, aby nie trafić nikogo za sobą. 

   Prędko podszedłem bliżej, mając nadzieję, że moja obecność przy tym rodzinnym zjeździe nie była aż tak koniecznie wymagana, aby mój brak sprawił komuś jakiś wielki zawód. Idąc, starałem się wmieszać między ludzi tak, aby wyglądało, że byłem wśród nich cały czas, a oni, jak to mieli w zwyczaju, po prostu mnie nie zauważyli. Nie należało to jednak do prostych zadań, ponieważ na szczycie schodów stali jedynie Anastazio i wystrojona jak angielska królowa Jocelyne, dlatego ślizgiem schowałem się za gigantyczną donicą z dostojnie prezentującą się monsterą.

- Sally, możesz jakoś odwrócić ich uwagę? - syknąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, w której czatowała miniaturowa salamanderka.

- A co ja będę z tego mieć? - zapytało z przekąsem kwami, wychylając łebek ze swej kryjówki.

- Pozwolę ci porozmawiać z Jennifer - mruknąłem, wywracając oczami - Umowa stoi? 

- Hojna oferta, ale szczęście ci sprzyja. Mam dzisiaj dobry humor i pomogę ci bezinteresownie - uśmiechnęła się Sally - Powiedz mi tylko, co mam robić.

- To ty tu jesteś kwami wyobraźni, czyż nie? - zerknąłem na salamanderkę sugestywnie.

- No to patrz na to - oznajmiło stworzenie, po czym klasnęło w miniaturowe łapki, mrucząc pod nosem zaklęcie. 

   Chwilę po wypowiedzeniu odpowiedniej formułki niebo za Willą Silvestrich pokryło się fajerwerkami w kolorach zieleni, bieli i czerwieni dumnie cieszących oko pod postacią włoskiej flagi, która po chwili rozpadła się, aby przybrać kształt pizzy. Korzystając z tego, że wszyscy członkowie Familii gnieżdżący się na schodach z podziwem obserwowali pokaz sztucznych ogni, prześlizgnąłem się szybko na sam szczyt stopni i wcisnąłem między Anastazio, a Jocelyne, o mało co ich nie przewracając. 

- Spóźniłeś się - syknęła ma dobrotliwa i pobłażliwa małżonka.

- Na wybitnych ludzi warto czekać - odparłem, poprawiając marynarkę. 

- Kołnierzyk ci się przekrzywił - zauważyła, obserwując jednym okiem niebo.

- To artystyczny nieład mojego wizerunku - mruknąłem, ustawiając kołnierzyk w odpowiedniej pozycji.

- Te fajerwerki to twoja sprawka?

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Doprawdy?

- Do prawdy, od prawdy, przy prawdzie, na prawdę... Jak wolisz - wzruszyłem ramionami, dając Sally znak, aby zakończyła swoje kuglarskie sztuczki. 

   Faktycznie, po daniu odpowiedniego sygnału sztuczne ognie pod postacią orła uleciały pod malutkie chmurki gromadzące się na horyzoncie i wybuchły, tworząc gigantyczny napis "Ave SPQR". Wszyscy achnęli z zachwytu, a dochodząc do wniosku, że był to już koniec magicznego przedstawienia, ochnęli ze smutku, po czym zaczęli bić brawo, wspólnie dochodząc do wniosku, że pokaz zafundowany najpewniej przez Rzym był kulturalną pożywką dla ich zmysłów. 

   Widząc, że wszyscy ponownie zwrócili na nas wzrok, uśmiechnąłem się delikatnie, sprawiając przy tym wrażenie, że cały czas stałem obok mego wuja i kochanej żony i wcale nie znalazłem się tu kilka minut temu. Patrząc po ich minach, miałem wrażenie, że każdy to łyknął i nikt nawet nie zorientował się, że wcześniej kogokolwiek brakowało. Chociaż może Joël się kapnął, ponieważ dziwnie mrużył oczy, ale równie dobrze mogło mi się wydawać...

- Zapraszam was, zacna Familio, wejdzie do naszego domu - uśmiechnął się Anastazio, gestem ręki wskazując na wielkie drzwi willi, co uświadomiło mnie w tym, że najpewniej całą mowę powitalną mieli już za sobą. 

   Wszystkie obecne osoby, których było w sumie niewiele, ruszyły ku budynkowi, wyglądając bardziej jak pochód żałobników niż ludzie, którzy przybyli, aby zobaczyć nowych członków rodziny. Możliwe, że każdy z nich skazał już moje córeczki na straty, pamiętając, co stało się z moimi poprzednimi dziećmi... Było to dość rozczarowujące i powoli zacząłem się obawiać, że może ta cała bzdurna tradycja, w której brałem udział, mogła zakończyć się jeszcze większą tragedią niż już była.

- Tristanie... - usłyszałem, wyrywając się z rozmyślań. 

   Jak się okazało, przede mną stał mój słynny ojciec, którego imię musiałem wymawiać za każdym razem, gdy przedstawiałem się komuś ważniejszemu. Znany wszystkim wszem i wobec Léonard d'Violon-Violin, ojciec Tristana Xaviera oraz Joëla Philippa, zaś za nim czatował starszy od świata Auger d'Violon-Violin, tata mojego taty. Szkoda, że za Augerem nie stał jeszcze jego ojciec, ale i tak cudem już było, że mój ponury jak ruiny Verdun dziadek dalej dychał. 

- Pozdrów od nas Sally i podziękuj jej za to niezwykłe przedstawienie - powiedział mój ojciec z delikatnym uśmiechem.

- Mam nadzieję, że był to ostatni raz, gdy użyłeś mocy do takich głupot - syknął dziadek, ruszając przed siebie - Miracula to nie zabawka. Nikt nie powinien wiedzieć o ich istnieniu... - szepnął, dołączając do reszty rodu, która dawno raczyła Willę Silvestrich swoją obecnością.

- Przecież użyłem go w szlachetnym celu... - bąknąłem pod nosem, obserwując plecy dziadka.

- Nie martw się, mi też zawsze to powtarzał - zaśmiał się ojciec, kładąc mi dłoń na ramieniu - To było zjawiskowe, Tristanie. 

- Dzięki, tato - uśmiechnąłem się półgębkiem - Przynajmniej tobie jednemu nie przeszkadza, że nie zgrywam bohatera. 

- Widziałbyś któregoś z nas w lateksie? - zaśmiał się ojciec.

- Absolutnie nie, chociaż dziadek i wujek Lambert musieli siać postrach na polu bitwy takimi zabawnymi mundurami - rzekłem rozbawiony.

- Nie wydaje mi się. Gdyby tak było, to Lambert nie oberwałby w kolano - mruknął tata, zabierając rękę z mojego ramienia - Dołączmy lepiej do reszty, zanim matka zacznie nam suszyć głowę za ociąganie się.

- Spokojnie, będzie suszyć głowę tylko tobie. Mną zajmie się Jocé... - westchnąłem zrezygnowany.

- Widzisz... Mówiłem ci, że kiedyś zrozumiesz, co to znaczy mieć żonę - oznajmił rozbawiony tata, ruszając na górę. 

- Z Inis było mi lepiej... - bąknąłem, kierując się za tatą.

   W podziemnej komnacie panował półmrok rozświetlony jedynie blaskiem kilku zniczy, które nieśmiało paliły się przy kamiennych grobach czterech najwybitniejszych członków Familii. Nikt z obecnych nie raczył uronić nawet słówka, wszyscy milczeli, nie śmiąc zakłócić czczym gadaniem klimatu świętej ziemi, na której Westa miała największy posłuch. Mroczną i tajemniczą atmosferę wprowadzał także sam wygląd zgromadzonych, skrywających twarze pod pomarańczowymi kapturami połączonymi z płaszczami w tej samej barwie. Każdy z nich nosił dodatkowo jedwabny szal przeszywany złotymi nićmi oraz bursztynową broszkę w kształcie siedzącego lisa. Nigdy nie lubiłem chodzić w tych niepraktycznych, długich szatach, ale ktoś dawno temu uparł się, że taki wygląd na pewno będzie budził grozę i respekt. Według mnie jednak gdybyśmy stanęli do konkursu na najciekawszy strój "tajnych" zgromadzeń, prawdopodobnie uplasowalibyśmy się na drugim miejscu przed członkami sądów kapturowych, a za Ku Klux Klanem, który rozbrajał mnie spiczastym nakryciem głowy. W porównaniu z ich strojem, nasze kaptury były nijakie i zwyczajne. 

   Po chwili przed długim ołtarzem stojącym na środku sali pojawiła się Wielka Matka w postaci nie kogo innego jak mej umiłowanej mamusi ubranej w purpurowy strój ceremonialny, który barwą miał ją wyróżniać wśród reszty Familii. 

- Dzieci dotknięte łaską Westy! - zaczęła matka donośnym głosem, który rozległ się echem po komnacie - Każdego siódmego dnia miesiąca gromadzimy się przed obliczem naszej bogini, aby wspólnie pod jej światłym przewodnictwem prowadzić świat ku lepszej przyszłości. Dziś jednak Ziemia będzie musiała poradzić sobie bez nas, albowiem nasza wielka pani w swej wspaniałomyślnej dobroci postanowiła obdarować nas nowymi członkami, dziećmi zrodzonymi z jej płomieni i z jej myśli. Exypnos... - mama zwróciła oczy ku czającej się za marmurową, kobiecą rzeźba trzymającą w prawej dłoni pochodnię Hogacie.

   Exypnos, Hogata, Madeleine lub jak ona sama wolała być określana - Anne Madeleine podeszła do ołtarza z niewypowiedzianą gracją, która zupełnie nie pasowała do jej fizjonomii i uśmiechnęła się szkaradnie, wyciągając z czeluści swego płaszcza srebrny sztylet, podstawowe narzędzie każdego szanującego się La Volpe. Ja też byłem szanującym się La Volpe, dlatego swój sztylecik trzymałem zamknięty w sejfie, abym czasem magicznie go nie zawieruszył, co zdarzało mi się dość często.

   Madeleine tymczasem wodziła wzrokiem po tłumiku zgromadzonych i gdy tylko znicze rozbłysły na tyle jasno, że zaczęły nadawać jej pozory mistycznej kapłanki, uniosła sztylet do góry i szepcząc pod nosem klątwy, których nigdy nie było mi dane dosłyszeć, zaczęła rozcinać bebechy dwóch, jakże pechowych marmurowych lisów, na które kilka godzin wcześniej polowała wraz z lady Jennifer. Mogłem się w sumie spodziewać, że po to właśnie łaziła po ogrodzie. Raczej nie spacerowałaby po tak pięknych miejscach ze świadomością, że jej niezbyt nachalna uroda mogła uśmiercać florę i faunę. Lisy były jej potrzebne do przeprowadzenia wróżb, albowiem to właśnie z ich wnętrzności Madeleine miałaby jakoby wyczytać przyszłość czekającą Léę i Clarisse. 

   Anne skrwawionymi dłońmi w kompletnej ciszy badała każdy ze zwierzęcych narządów, a gdy napatrzyła się nań dostatecznie, wrzucała ścierwo do zniczy, sprawiając, że wewnątrz rozniósł się nieprzyjemny zapach spalenizny, od którego niektórzy członkowie prawie poczęli kaszleć, ale przez wzgląd na zakaz zabierania głosu milczeli w cierpieniu. 

   Gdy oba truchła spoczęły już w ogniu, Madeleine zanurzyła palce w miseczkach wypełnionych dziecięcą posoką, zakreśliła na swym czole znaki i odwróciła się do nas plecami, ukazując wszystkich fantazyjny herb, który miała wyhaftowany na płaszczu. Takie herby należały się jedynie osobom urodzonym w Familii i stawiały ich wyżej nad przeciętnymi La Volpe, które dołączyły do mafijnej sekty najczęściej przez korzystne dla obu stron małżeństwo. Herb Anne Madeleine, jak nie trudno było się domyślić, przedstawiał lisa. Zwierzak należący do gatunku lisa bladego siedział na tronie otoczony płonącymi pochodniami i patrzył w obserwatorów złotymi oczami rzekomo widzącymi przyszłość. Nad herbem zaś iskrzącą nitką wypisano Exypnos - imię, które nadano jej przy Oznakowaniu. Miało to dawać wszystkim do zrozumienia, że Hogata tak jak ten blady lisek była nieomylną jasnowidzką, przez którą przemawiała sama Westa.

   Kobieta przez kilka dobrych minut wpatrywała się w tańczące płomienie, które swymi językami próbowały polizać sufit, aż wreszcie przemówiła aksamitnych głosem ( cały czas stojąc do nas tyłem, co było prawdziwym aktem miłosierdzia z jej strony ). 

- Widzę dwa biało-czarne lisy... - zaczęła patetycznie.

   Lisy, jak łatwo można było się domyślić, symbolizowały dwie siostry, które mieliśmy dzisiaj oznakować. 

- Wspólnie drzemią na wyspie położonej pośrodku szerokiej rzeki... Ich słodki sen zostaje przerwany przez mewę szczypiącą je po futrze i ciągnącą je za uszy i ogony. Granatowooki lis siedzi, obserwując ptaka, który opuszcza wyspę i odlatuje...

   Jak na razie, bajka kochanej cioci Madeleine brzmiała bez sensu i nic z niej nie wynikało, jednak byłem ciekawy, co też dalej wymyśliła, więc słuchałem zaintrygowany.

- Fiołkowooki lis podąża za mewą, podchodzi do krańca wyspy i stawia łapę na wodzie. Cofa się, zerka na swego towarzysza, po czym bierze rozbieg i zaczyna biec po rzece, próbując złapać mewę, która unosi się coraz wyżej i wyżej. Drugi lis stoi niezdecydowany, ale po chwili i on zaczyna przemierzać przejrzystą ciecz, chcąc pochwycić uciekającego im ptaka. Biegną oba lisy, aż fiołkowooki zaczyna zanurzać się w wodzie. 

   Zmarszczyłem brwi. Ta historia nagle przestała mi się podobać. Sam w swojej "przepowiedni" miałem wzmianki o czterech marmurowych liskach, które jeden po drugim tonęły w przybierającej na sile rzece, aż ostatecznie przy życiu ostał się tylko jeden. 

- Znika w niej coraz bardziej, aż wreszcie cały zanurza się pod wodą, patrząc w ślad za niknącą. Granatowooki stoi obok na wodzie, obserwuje tonącego towarzysza, a gdy ten ginie mu z oczu, biegnie dalej, nie odwracając się. Udaje mu się dogonić mewę. Skacze, aby złapać ją za nóżkę, jednak mewa wlatuje w burzowe chmury. 

   Byłem bardzo ciekaw, kim lub czym była ta mewa, za którą tak miała gonić moja granatowooka córka. 

- Spośród gromów i błyskawic wylatuje wreszcie ptak, lecz nie jest to mewa, a brązowy orzeł. Czeka on cierpliwie na lisa, a potem oboje zrównują się w biegu i biegną, aby wreszcie dotrzeć do stałego lądu. 

   Madeleine po chwili odwróciła się ku nam, strasząc tych o słabszych nerwach swoim obliczem. Jej wróżba dobiegła końca, zaś los dzieci został przepowiedziany. Z tego, co sam wywnioskowałem, Anne dla jednej z dziewczynek przewidywała śmierć, zaś dla drugiej "stały ląd", czymkolwiek miałoby to być. Bardzo mnie to niepokoiło, ponieważ jej słowa współgrały z tym, co rzekomo Westa szykowała mi. W obu opowieściach przeżywał tylko jeden lis, zaś reszta tonęła. Jedyna różnica polegała na tym, że w mojej wersji dorosły lis osiadł wraz ze swym potomkiem w zrujnowanej wieży, która była jedynym suchym punktem na świecie. 

- Westa przemówiła! Jej słowa są nieomylne, a los tych dzieci został przypieczętowany przez wolę naszej pani! - zawołała patetycznie kobieta - Przyjmijmy go z pokorą i podziękujmy za objawienie nam przyszłych dziejów Épese i Aello!

   Épese i Aello... A więc takie miana dla Familii miały nosić moje córki skazane na ciągłą gonitwę za jakimś wyobrażonym ptakiem. Niezbyt przekonywała mnie wróżba, która się im trafiła i wbrew temu, co radziła nam Madeleine, nie chciałem pokornie czekać na śmierć jednego ze swoich dzieci. Zamierzałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby nie dopuścić do utraty kolejnego potomka, nawet jeśli nie w smak było to Weście. 

   W skupieniu przypatrywałem się Madeleine, obserwując, to, co miało wkrótce nastąpić. Kolejnym etapem uroczystości było stworzenie osobnego herbu dla Léi i Clarisse, co zazwyczaj trochę zajmowało, oznakowanie maleństw ich herbami, a także złożenie przez osoby wybrane do sprawowania opieki nad dziećmi przysięgi w razie, gdyby mi i Jocelyne przytrafiło się coś nieprzyjemnego, co uniemożliwiłoby nam dalsze wychowanie potomstwa. Na szczęście, za w czasu wybraliśmy już do tej zaszczytnej roli Emmę Cron oraz Niklasa Granatha, co pozwoliło mi dojść do wniosku, że moja dalsza obecność na uroczystości nie była potrzebna. 

   Moja niechęć do uczestnictwa w tych misteriach nie była rzecz jasna wyrazem arogancji, niewiary czy pychy. To wcale nie tak, że nie czułem się związany z tradycją i świętymi zasadami westynizmu ( chociaż mimo wszystko, bliżej było mi do reguł głoszonych przez kalwinizm ). Już raz to przeżywałem i dalej w pamięci miałem, jak wyglądało oznakowanie. Nie chciałem ponownie patrzeć na to, jak Madeleine wypalała w okolicach kości krzyżowej herb i imię dziecka, które pod wpływem bólu i zbyt wysokiej temperatury darło się i łkało wniebogłosy. To nie na moje nerwy... 

   Spokojnie zacząłem wycofywać się z tłumu i niezauważony dobrnąłem do wyjścia z komnaty. Uroczystość trwała dalej.

Witam Was wszystkich serdecznie w nowym rozdziale! Mam nadzieję, że udało Wam się dotrwać do końca :D Widzimy się niedługo. Trzymajcie się!

                                                                                                            ♥ M ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top