05.01.2004 - 24.07.2004r., Paryż - Wyspa Elektry
05.01.2004r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7
Z dumą spojrzałem na okładkę mojej nowej książki przygotowaną przez Sally, która spędziła nad nią dobrych kilka tygodni. Zdjęcie nie było jakoś szczególnie zniewalające - na pierwszym planie znajdowała się kobieca postać bez twarzy, najprawdopodobniej krewna Slendermana albo ofiara rewolucji francuskiej, która przybyła z zaświatów, aby straszyć dzieci w zastępstwie za potwory spod łóżek. Dama ubrana w białą, zwiewną sukienkę, trzymała w rękach olbrzymi okaz róży o żółtych płatkach, które swoim kolorem miały symbolizować zdradę, jaka dotknęła główną bohaterkę. Z pleców biednej, oszukanej przez świat i męski rodzaj kobiety, wystawała para nieskazitelnych, anielskich skrzydeł w barwie przebiśniegów, gryki i innych konwalii. Ostatnim elementem, który powinien zwracać uwagę był wypisany wielgachnymi kobyłami, pozłacany tytuł "Niebiańska róża", a pod nim skromniejszymi, ale również lśniącymi jak Wieża Eiffla nocą literami skrywały się dane autora - Tristana X. d'Violon-Violin.
- Jak ci się podoba? - spytała zniecierpliwiona Sally, zerkając niepewnie na kilkadziesiąt egzemplarzy mojej twórczości stojącej pod ścianą w zgrabnych stosikach i z obawą czekających na swój los.
- Jest w porządku, ale... - zacząłem, zerkając na Sally, sprawdzając tym samym jej reakcję.
Sally wzięła głęboki wdech i spojrzała w sufit, jakby błagając wszystkie znane sobie bóstwa o cierpliwość, której powoli zaczynało jej brakować. Wcale jej się nie dziwiłem. Przez bite dwa tygodnie miałem zastrzeżenia co do wizerunku zdobiącego pierwszą stronę książki, która musiała być idealna, aby oczarować moich czytelników. Co prawda, to nie była pierwsza wydana przeze mnie powieść, ale chciałem, aby osiągnęła większy sukces od swoich poprzedniczek, żebym z powodzeniem mógł publikować kolejne jej odsłony. Gdyby pierwsza część przeszła w świecie literackim bez echa, nikt nie chciałby czytać kolejnych, a tak się nieszczęśliwie składało, że zdążyłem już polubić tę historię i pragnąłem doprowadzić ją do końca.
- Co ci znowu nie pasuje? - jęknęła Sally, odchylając do tyłu głowę - Róża jest za mała? W tytule jest literówka? Za dużo brokatu czy może chcesz dodać jeszcze jakąś naklejkę zapachową?
- A to można coś takiego dodać? - spytałem zaskoczony - To byłoby coś oryginalnego, gdyby książka faktycznie pachniała różami!
- Tristan, ty mnie kiedyś wykończysz... - mruknęła załamana Sally, po czym pstryknęła palcami, sprawiając, iż na każdej sztuce pojawiła się mała, ledwo widoczna wkładka silnie pachnąca kwiatami.
- Jesteś genialna! - uśmiechnąłem się szeroko - Niech cię uścisnę! - oświadczyłem, odkładając dokończoną okładkę na blat biurka.
Nie były to jednak czcze słowa. Mówiąc to, naprawdę zeskoczyłem z fotela i podszedłem do Sally, ściskając kwami z całej siły.
- No już, Tris... Starczy - bąknęła zakłopotana Sally, klepiąc mnie po ramieniu - Jeszcze Jocelyne tu wparuje i wyrzuci mnie przez okno.
- Przecież kwami są nieśmiertelne - mruknąłem wtulony w kobietę, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że jej moc wyobraźni wyposażyła jej sprytne przebranie w perfumy o subtelnej, grejpfrutowej nutce - Najwyżej zmienisz wygląd - zaproponowałem na wszelki wypadek.
- Wolałabym tego nie robić - bąknęła pod nosem, odsuwając mnie lekko od siebie - Cieszę się jednak, że okładka ci się podoba.
- Podoba to mało powiedziane - oświadczyłem - Jest perfekcyjna. Zakochałem się w niej!
Sally zaśmiała się lekko, a na jej policzkach pojawiły się nieznaczne rumieńce. Podejrzewałem, że jeszcze nikt nigdy nie podszedł tak entuzjastycznie do magii, jaką dysponowała i nie byłoby w tym nic dziwnego. Trzej ostatni właściciele Sally należeli do grona ludzi, dla których szczyt śmieszności stanowiły źle dobrane skarpety do garnituru.
- Miło mi to słyszeć - odparła cicho, chowając za uchem kosmyk czarnych włosów.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, we wnętrzu których ukazał się Aaron Cartier, mój własny i ulubiony odźwierny, strzegący drzwi z takim samym oddaniem jak halabardnicy w pałacowych dworach.
- Monsieur - zaczął, prostując się jak struna. Cartier praktycznie zawsze był sztywny i wyprostowany. Nie wykluczałem, że była to wina jego wykrochmalonych spodni, które nie pozwalały mu na przyjęcie żadnej innej pozycji - Przyszła madame Grimault - oświadczył oficjalnie.
- Niech wejdzie - odparłem, starając się nie parsknąć śmiechem.
Przedstawianie gości w tak bardzo oficjalny sposób, jakbym odgrywał co najmniej rolę papieża przyjmującego wiernych na audiencji, zawsze mnie bawiło. Nie ważne, kto miał zamiar wejść do gabinetu - Aaron wszystkich przedstawiał tak samo i chyba tylko Jocelyne była dumna z jego prezentacji, gdyż dzięki temu jej wysoka, za wysoka jak na standardy innych ludzi pozycja, zostawała należycie podkreślona.
Po przedstawieniu wizytatora Aaron z grzecznością przesunął się w bok, wpuszczając do pomieszczenia Anne. Ciemnowłosa kobieta jak zwykle weszła do środka krokiem wskazującym na jej olbrzymią pewność siebie i stanęła przede mną z miną generała mającego do przekazania najświeższe wieści z frontu.
- Tak, madame Grimault? - spytałem, zakładając ręce na plecach.
- Przepraszam, że niepokoję, monsieur, ale musi pan natychmiast przyjść do bawialni.
Bawialnią Anne nazywała pokoik należący do moich córek. Zawsze zastanawiało mnie, skąd ona to wzięła, ponieważ w dawniejszych czasach określenie to służyło do mówienia o pomieszczeniu, w którym przyjmowano gości, ale być może kobieta o tym nie wiedziała i była przekonana, że skoro słowo zawierało w sobie część świadczącą o zabawie, to automatycznie należało do sektora dziecięcego? Z drugiej jednak strony Léa i Clarisse były jeszcze zbyt małe na zabawy, więc to tym bardziej dyskredytowało bawialnię ze słownika.
- Coś się stało? - spytałem zaniepokojony.
Żadna z opiekunek jeszcze nie prosiła mnie do izdebki dla dzieci. Wszystkie świetnie radziły sobie z wychowaniem moich pociech bez mej pomocy, nawet madame Aza, która straciła własne potomstwo z powodu alkoholizmu, więc prośba Anne wydała mi się dziwna.
- Sam monsieur zobaczy - odparła Grimault, opuszczając mój gabinet z taką powagą, jakbym co najmniej odrzucił jej poparcie w wyborach prezydenckich.
Zerknąłem niepewnie na Sally. Sam nie wiedziałem, co powinienem zrobić.
- No idź - ponagliło mnie kwami - To może być coś ważnego.
- Ale... - powiodłem wzrokiem po stosie książek piętrzących się pod ścianą, które chyba tylko cud utrzymywał w równowadze.
- Ja się wszystkim zajmę - powiedziała zniecierpliwiona Sally, wypychając mnie siłą z pokoju.
Odwróciłem się zaskoczony, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Moje własne kwami wygnało z pokoju mnie, swojego właściciela, pana, który je karmił i o nie dbał, twierdząc przy okazji, że będzie bardziej odpowiednią osobą do wykonania obowiązków, które nawet do niego nie należały. Już miałem otworzyć usta i coś powiedzieć, ale Aaron zamknął mi drzwi przed nosem i czmychnął na swoje krzesełko, skrzypiąc przy okazji wykrochmalonymi spodniami.
Chcąc, nie chcąc, poszedłem więc za Anne, która nie raczyła na mnie poczekać, do izby przeznaczonej dla maluchów.
Pomieszczenie nie było duże i szczerze powiedziawszy, sądziłem, że byłoby zbyt małe nawet na budę dla psa, gdyby nie fakt, że własnoręcznie ustawiłem w nim kołyski z sosnowego drewna. Ściany pokoiku miały niebieską barwę i gdzieniegdzie były przyozdobione kolorowymi, błyszczącymi w świetle słońca rybkami różnych gatunków: poczynając od błazenków, a na skalarach kończąc. Rzecz jasna, były to naturalne wizerunki morskich stworzeń, nie żadne wesołe, uśmiechnięte rybunie z wytrzeszczem wielkości piłeczek tenisowych, ale sześciomiesięcznym szkrabom coś takiego nie czyniło żadnej różnicy. Ryby jednak nie należały do zadufanych w sobie atencjuszy, właściwie prawie w ogóle nie rzucały się w oczy, tak samo jak jasne szafki ustawione pod ścianami. Te niepozorne komody, o ile dobrze się orientowałem, służyły do przewijania niemowląt w chwilach, gdy zamarzyła im się produkcja broni biologicznej na szeroką skalę. Okazjonalnie też można było położyć na nich butelkę mleka lub jakąś edukacyjną zabawkę. Oczywiście, nie stanowiły one centralnego i najważniejszego miejsca w izbie. Najbardziej istotne w tym skąpo umeblowanym wnętrzu były dwie identyczne kołyski ozdobione muszelkami należącymi do zbiorów Jocelyne, gdy ta jeszcze jako piękna, młoda i być może miła panna na wydaniu, beztrosko kradła krabom ich potencjalne domki.
W środku łóżeczek znajdowały się, rzecz jasna, dzieci, co trochę mnie uspokoiło, ponieważ obawiałem się, że stało im się coś strasznego np. że w trakcie ucieczki z pokoju wypadły z tych kołysek wprost na podłogę i rozbiły sobie główki. Na szczęście, obie moje pociechy wyglądały nadzwyczaj zdrowo.
- Co się stało? - spytałem, zerkając uważnie na Anne.
Nie widziałem niczego godnego uwagi. W kołysce ulokowanej pod oknem z białymi firankami i wydzierganymi na nich syrenkami, leżała Clarisse przykryta bielutką jak morska piana kołdrą. Co do tego, że była to Clarisse, miałem sto procent pewności, ponieważ jakiś czas temu wpadłem na pomysł odróżnienia od siebie bliźniaczek i tak od tego momentu jedną ubieraliśmy na granatowo, zaś drugą na fioletowo, dopasowując kolorki ubrań do barwy ich oczu. Tego dnia Clarisse ( albo Larisse, jak wolałaby Jocelyne ) miała na sobie ciemne śpioszki w kropki i prawdopodobnie tylko dzięki przepotężnej mocy owych śpioszek drzemała pogrążona w ramionach Morfeusza. Jej siostra Léa była za to odziana w lilowe body z ośmiornicą i siedziała, szczerząc się do mnie w uśmiechu jak pirat po pijackiej bójce.
- Naprawdę pan nie widzi? - zapytała ze zgrozą Grimault.
- Niezbyt... - przyznałem nieśmiało.
- Léi wyrznął się pierwszy ząbek - oświadczyła chłodno opiekunka, mając mnie za prawdziwego ignoranta, który nie zauważał tak ważnych szczegółów jak pierwszy mleczak jego dziecka.
Przyjrzałem się uważnie fiołkowookiej dziewczynce. Faktycznie, na dolnych dziąsłach coś jej się tam bieliło, ale żeby dokładnie to zidentyfikować, musiałbym chyba wyposażyć się w lupę. Skoro jednak, według Anne, był to ząb, to postanowiłem się z nią nie spierać.
To też tłumaczyło, dlaczego bliźniaczki ostatnimi czasy były takie nerwowe i wybuchały płaczem z byle powodu. Gdzieś tam słyszałem, że okres ząbkowania nie był dla dzieci najszczęśliwszy i jak się nad tym głębiej zastanowić, to Iliani zachowywała się wówczas podobnie. Miałem szczerą nadzieją, że w takim razie reszta zębów pojawi się w najbliższym czasie.
15.03.2004r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7
Z szerokim uśmiechem na ustach siedziałem w swoim gabinecie, wertując skrzynkę pocztową pełną miłych e-maili od recenzentów mojej książki, a także osób, którym przedstawiona przeze mnie historia o hiszpańskiej Catalinie, próbującej stworzyć własny Avalon z mężem u boku bardzo się spodobała. Nie ukrywałem, że takie wiadomości podnosiły moje ego. Z każdym kolejnym słowem uznania czułem, jak nabierałem skrzydeł, a moja chęć do pisania wzrastała. Oczywiście, bez poparcia czytelników też bym pisał, ponieważ kreowanie opowieści było moją pasją ( no i jako niedoceniany przez resztę Familii La Volpe miałem potrzebę kontrolowania przynajmniej wymyślonych przez siebie światków ), ale nie wiedziałem, czy nie skończyłoby się to permanentnym szlabanem na "marnowanie czasu", jak określała moją zawrotną karierę Jocelyne i szukaniem jakiegoś "sensownego zajęcia" np. gapienia się na wody Sekwany i stwierdzania ze zgrozą, że woda była brudna. Tak, tak właśnie postrzegałem zawód swojej żony, której działką nawet nie były rzeki...
Już miałem otworzyć kolejną wiadomość, tym razem od niejakiego Roberta Rotha, gdy wtem po mieszkaniu rozległ się donośny krzyk Sally wołającej "TRIIIIIIIIIISTAAAAAAAAN" z taką pasją, że udało jej się zagłuszyć nawet wrzaski Dave'a z filmu o uroczych, śpiewających wiewiórkach.
Nie mając zielonego pojęcia, o co mogło chodzić, wybiegłem piorunem z pomieszczenia i rzuciłem się biegiem do pokoju córek, którymi dzisiaj miało zajmować się kwami przez wzgląd na to, iż opiekunka dziewczynek nabawiła się zaraźliwej odmiany ospy i dla dobra swoich podopiecznych postanowiła nie przychodzić do pracy. Nie musiałem chyba wspominać, że wszystko to działo się przy olbrzymim niezadowoleniu Jocelyne, która zagroziła Anne oraz Sally natychmiastowym zwolnieniem, traumami wszelkiego rodzaju i spożywaniem sera bez laktozy do końca życia.
Na szczęście, gdy wparowałem do pokoiku zdyszany jak po dziesięciu przysiadach, nie zastałem najmniejszego śladu zniszczeń. Wszystko stało na swoim miejscu, firanki nie trawiły się zajęte przez ogień, namalowane rybki nie odpłynęły siną w dal... Pełen spokój, nawet Léa odziana we fiołki i fiolety drzemała w ciszy, nie psując przechodniom humorów.
- Co się stało? - spytałem zaniepokojony, zerkając na siedzącą Sally, która trzymała na kolanach Clarisse ubraną w niezapominajki oraz błękity.
Młodsza z moich córek patrzyła na mnie wielkimi, granatowymi oczami, tak podobnymi do tęczówek Jocelyne. Pamiętałem, jak kiedyś obiecałem współczuć światu za dziecię z granatem w oczach, ale w tej właśnie chwili, gdy mała Clarisse siedziała na kolanach mego kwami niczym na tronie wykutym dla Familii z ognia i złota, zerkając na mnie roześmianymi oczętami, w których błyskały radosne iskierki, poczułem, że nie mógłbym współczuć globowi. Ta dziewczynka miała w sobie coś, czego zabrakło jej matce.
- Ris, pochwal się tatusiowi swoim pierwszym słówkiem - powiedziała z szerokim uśmiechem Sally, tarmosząc niemowlę po kupce czarnych włosków.
- Wątpię, aby dużo mnie ominęło - zaśmiałem się - Wszystkie maluchy mówią "mama".
Clarisse wyszczerzyła się do mnie tak samo jak Sally, uderzając małymi łapkami w uda, po czym roześmiała się, jakby informacja o jej pierwszym słowie była jedynie żartem. Możliwe też, że "mama" wcale nie było tym, co chciała mi powiedzieć i dlatego radowała się już ze swej niebywałej oryginalności.
- No dalej, Ris... Powiedz to jeszcze raz - zachęciła Sally, poprawiając sobie dziecko.
Clarisse nabrała tlenu w płuca, po czym oświadczyła głośno:
- Sally!
Spojrzałem na Sally zdumiony, niemalże krztusząc się powietrzem. Kobieta wyprostowała się dumnie, próbując nie parsknąć śmiechem, zaś ja ponownie przekierowałem wzrok na swoją córkę.
- ...Co? - wykrztusiłem wreszcie, będąc w wielkim szoku.
- Sally! - pisnęła ponownie Clarisse, zaśmiewając się z dumą ze swej nowej umiejętności - Sally! Sally!
- Sally, coś ty zrobiła? - jęknąłem zdruzgotany.
- No co? - zaśmiało się kwami - Nauczyłam twoją córkę mówić. Naprawdę nie musisz mi dziękować.
- Sally? - wydukałem - A co z "mama"?
- Jakbyś miał taką matkę jak ta mała kruszyna, to też byś błagał mnie o adopcję - oświadczyła rozbawiona kobieta, całując Clarisse w czarną główkę.
Oszołomiony złapałem się kołyski. Wizja wściekłej Jocelyne, która wyrzucała Sally przez okno razem z Clarisse za taką haniebną zdradę, niemalże ścięła mnie z nóg. W głowie mi się nie mieściła taka brawura. Jak Sally mogła nauczyć moją córkę takiej głupoty? Gdyby Clarisse wyrzekła swoje pierwsze słowo w obecności matki, świat mógłby się skończyć gwałtowniej niż się rozpoczął.
Zerknąłem odruchowo w kierunku Léi. Dziewczynka spała, milcząc dyplomatycznie. Miałem nadzieję, że przynajmniej ona spełni w przyszłości swój święty obowiązek i przywita wszechświat z "mama" na ustach, najlepiej przy Jocelyne u boku.
22.06.2004r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7
Ten dzień zaczął się niezwykle nerwowo. Nie, nie obudził mnie żaden budzik, który wyłączyłem bezpowrotnie po zakończeniu kariery dziennikarza i wyprowadzce z Antananarywy, niwelując tym samym zgon przez zawał serca spowodowany nagłym, drażniącym uszy dźwiękiem stworzonym jedynie po to, aby ściągać ludzkość z łóżek. Nie, mój wydawca też nie wparował mi do sypialni, wrzeszcząc na całe gardło o nominacji do Literackiej Nagrody Nobla. Nie obudził mnie również alarm przeciwpożarowy z kuchni, który włączał się dość często przy gotowaniu przez Sambirano ryżu do jego popisowej ranovoli. Nie zbudziła mnie także przerażona Sally, której przyśnił się wściekły żółw zamierzający ją pożreć w osnowie snu. Obudziła mnie Jocelyne, chociaż właściwie "obudziła" było zbyt łagodnym słowem. Moja żona z całą brutalnością i złośliwością zepchnęła mnie z łóżka, mrucząc pod nosem coś o tym, że dzień rozpoczął się o 04:12, co sprawiało, że spóźniłem się na jego powitanie prawie dwie godziny...
Zapominając jednak o przykrościach poranka, paradowałem już po apartamencie w białej koszuli i kremowych spodniach z kantem tak zabójczym, że Aaron zamiast pilnować drzwi, przypatrywał mi się ukradkiem zza gazety.
- Jak jej dać na imię? - mruknąłem sam do siebie, przygryzając długopis i z uporem maniaka wpatrzyłem się w notatnik, jakby odpowiedź na dręczące mnie pytanie miała mi się objawić wśród linijek zeszytu - Elizabeth czy może Be... - nagle poczułem jak mój idealnie wylakierowany pantofel zahaczył o coś miękkiego, zmuszając mnie tym samym do nieplanowanego lotu przez korytarz, a oprócz mnie, także moje rzeczy ( w tym zamknięte w zeszycie postacie, które radośnie uniosły ręce, wyobrażając sobie siebie na szalonym rajdzie kolejką górską ).
Sekundę później leżałem już na podłodze, żałując jednocześnie braku kupna dywanu, który zamortyzowałby upadek. Rzecz jasna, mądry Francuz po szkodzie, w związku z czym mogłem jedynie trzymać kciuki za to, że moje żebra nie postanowiły pójść na urlop zdrowotny. Niestety, raczej nie mogłem liczyć na ich łaskawość, bo kiedy podnosiłem się z desek, do moich uszu dotarło łkanie.
- No już, nie płaczcie... - zerknąłem z troską na własną klatkę piersiową, po czym pogłaskałem się po lekko przygniecionej koszuli - Skoro przez 29 lat nic się wam nie przytrafiło, to i teraz wyjdziecie z tego cało.
- Monsieur... - usłyszałem zza sobą głos Anne.
Odwróciłem się jak na zawołanie, przygotowując się jednocześnie na nagły ból, który mogłem poczuć, będąc szczęśliwym posiadaczem połamanych żeber, ale nic takiego się nie stało. Nic mnie nie zabolało, nic nie trzasnęło ani nie chrupnęło, co było dla mnie dość sporym zaskoczeniem, patrząc na to, że cały czas drażnił mnie szloch moich kości... A raczej tak sądziłem do chwili, gdy zetknąłem się ze spojrzeniem Anne pełnym politowania.
Spytacie ( a właściwie, to zapytasz, Tristanie, skoro tylko ty masz dostęp do tych notatek i pewnie jako jedyny będziesz je czytał za 60 lat, jeśli jeszcze twoje oczy będą do tego zdolne ), co było powodem jej zażenowania moją osobą? Otóż, pani Grimault trzymała w ramionach łkającą na całe gardło malutką Léę, o którą najwidoczniej musiałem się potknąć...
- Oh... - bąknąłem, drapiąc się z zakłopotaniem po karku, mając nadzieję, że nie zrobiłem się czerwony na twarzy.
Jakim cudem mogłem potknąć się o własne dziecko? W sumie, to dosyć prosto... Niepotrzebnie raczkowała pod moimi nogami... Inna sprawa, że nie zorientowałem się od razu w tym, iż mogłem zrobić własnemu dziecięciu krzywdę... No i jak ja mogłem pomyśleć, że moje żebra zdobyły zdolność płaczu?
- Li? - usłyszałem za sobą cieniutki głosik.
Przy ścianie siedziała moja druga córka również prosząca się o zdeptanie.
- Li łe? - spytała, a ja zacząłem zastanawiać się, kiedy dzieciak nauczył się chińskiego czy innego języka charakterystycznego dla nacji azjatyckiej.
Clarisse przechyliła głowę w bok i uważnie przyjrzała się swojej płaczącej siostrze, jakby to miało uspokoić Léę, ale coś mi mówiło, że jeśli Léa ( lub Li w języku Clarisse ) miała zamilknąć, to tylko z niepokoju wywołanego uporczywym wpatrywaniem się w nią...
Po kilku długich sekundach płaczu jednej z dziewczynek i rzucaniu niemych zaklęć przez drugą, ziewnąłem znudzony i zerknąłem na zegarek, zastanawiając się, ile minut dzieliło mnie od śniadania i upragnionej kawy z mlekiem podanym w miseczce. Naprawdę miałem dzisiaj ochotę na czysto francuskie potrawy bez dodatku kuchni malgaskiej, w której specjalizował się Sambirano.
Już miałem odejść, marząc o cieplutkiej bułeczce z masełkiem albo o pysznym, czekoladowym croissancie, gdy wtem Clarisse, widząc, że jej sugestywne wlepianie się w siostrę nie przyniosło żadnych efektów, wstała chwiejnie z podłogi i podtrzymując się ściany, ruszyła w stronę całkowicie oniemiałej i może nawet troszeczkę wzruszonej Anne.
- Li? - Clarisse ponowiła pytanie, zerkając na swą zdecydowanie zbyt histeryzującą siostrzyczkę. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, aby dalej była tak okrutnie obolała po zamachu na mnie. No i jakim prawem to ona płakała, skoro to ja wyrżnąłem orła na podłodze?
Jak łatwo można było się domyślić, Li jako posiadaczka wrednych genów Jocelyne nie odpowiedziała na zadane pytanie własnej bliźniaczki, wtulając się jeszcze bardziej w ramiona opiekunki i mocząc jej maskujący figurę sweterek, co zmusiło madame Grimault do wykonania następnego kroku. Kobieta, której oczy zaszkliły się jak Littlest Pet Shopowi z edycji limitowanej, kucnęła przed Clar, pozwalając jej jednocześnie przytulić łkającą żałośnie siostrunię.
Doprawdy, ta scena była słodziutka i w ogóle, ale podczas tulenia się moich córeczek, głowę z kuchni wychynął Sam, dając mi znać o przygotowanym posiłku. Nie chcąc rezygnować ze swojej porcji, ruszyłem ku mojemu osobistemu kucharzowi, omijając dziewczynki i pozwalając im się wzajemnie przytulać, jakby odnalazły się po kilkudziesięciu latach, dzięki inicjatywie Czerwonego Krzyża.
- No nie patrz tak na mnie... - mruknąłem zakłopotany, trzymając uczepioną mojej szyi Clarisse, która wlepiała we mnie swoje dwa wielkie lapis lazuli z taką pasją, z jaką łysi spoglądali na grzebienie - Musisz pochwalić się mamusi tym, że umiesz chodzić, aby sobie nie pomyślała, że to jej zasługa. Rozumiesz, moja droga?
Clarisse delikatnie skinęła czarną główką, jakby przyjmując narzucone przeze mnie wyzwanie lub jak to mówili normalni ojcowie - "bojowe zadanie", a ja bez pukania wszedłem do pracowni Jocelyne, szykując się jednocześnie na uderzenie fiolką, czy co tam moja żona miała pod ręką.
Na szczęście, Jocelyne musiała być w bardzo dobrym humorze, skoro zaraz po otworzeniu przeze mnie drzwi nie włączyła alarmu antywłamaniowego i nie zadzwoniła na policję, informując o psychopacie, który wszedł do jej tajemniczego ogrodu, łamiąc wszelkie zasady moralne.
Moja kochana małżonka jak gdyby nigdy nic, siedziała przy biurku, wklepując do laptopa jakąś ultra ważną pracę o pływach morskich/obumieraniu koralowców/nadmiernej eksploatacji łowisk, cosplay'ując przy tym swoim ubiorem Heinza Dundersztyca. Brakowało jej tylko brązowych włosów, aby dopełnić swoją kreację.
W najwyższej ciszy położyłem Clarisse na podłodze, przygotowując ją tym samym do życiowego debiutu i czynności, której nie osiągnęła jeszcze ludzkość - zadziwienia Jocelyne. Efekt wizualny mieliśmy z głowy - Clar miała na sobie błękitne body z narysowaną na nich skrzydlicą, które moja żona szczególnie ubóstwiała ( pewnie dlatego, iż te małe wredoty słynęły ze swego piękna, jak i jadowitego charakterku, zupełnie jak ona! ). Dodatkowo przed przyjściem do gabinetu Jocé i po ominięciu straży w postaci Anne, przefarbowałem małej włosy na blond z nadzieją, że ten drobny gest wzmocni więź między matką i córką. Jak na razie jednak Jocelyne w ogóle nie zwracała uwagi ani na mnie, ani na dziecię, które w boleściach wydała na świat.
- Jocé? - odchrząknąłem lekko, próbując uświadomić kobiecie naszą obecność w jej prowizorycznym laboratorium.
- Hm? - mruknęła blondynka, nie podnosząc na nas nawet wzroku.
- Clarisse postawiła dzisiaj swoje pierwsze kroki i pomyślałem, że chciałabyś może zobaczyć, jak chodzi? - zaproponowałem.
Jocelyne z niechęcią oderwała się od laptopa i zerknęła na nas wyczekująco, zakładając nogę na nogę, jak na wielką damę z wyższych sfer przystało. Podejrzewałem, że tylko prowadzące w programach typu "Sprawa dla reportera" siedziały niemalże leżąc, zaś księżne i hrabiny usadawiały się na miękkich poduszkach w sposób bardziej klasyczny, ale wiedziałem, że gdybym nawet poinformował lady Jocelyne o tym drobnym fakcie, zostałbym zdekapitowany jak swego czasu moja krewna przez angielskiego monarchę.
- No dalej, Clari... - uśmiechnąłem się błagalnie do córeczki, zachęcając ją do pójścia w stronę Jocé - Idź do mamusi.
Zanim jednak Clarisse ruszyła do matki, zerknęła na mnie błagalnie, niemo prosząc mnie o zabranie i wspólny odwrót taktyczny. Jakoś to mnie nie dziwiło... Ja zachowywałem się tak samo, gdy wymagano ode mnie objęcia swojej żony na wspólnym zdjęciu Familii robionym niemalże co roku. W końcu jednak dziewczynka ruszyła chwiejnym krokiem, czujnie śledzona przez wzrok matki. Wszystko szło świetnie, dlatego z uśmiechem przypatrywałem się mojej dziecinie, dopóki ta nie postanowiła mnie ośmieszyć i potknęła się o zawinięty dywan.
Clarisse zachwiała się lekko, aż w końcu przewróciła się, siadając na pupie. Przez chwilę mrugała oczętami zaskoczona, nie mogąc pojąć, co właściwie się stało, a następnie wybuchła płaczem niczym przebudzony, wygłodniały Wezuwiusz, szukający swojej ulubionej, włoskiej przekąski.
Na ten widok Jocelyne, niczym wzór matczynych cnót, zmarszczyła się z niesmakiem i odwróciła w kierunku laptopa, wracając do przerwanego zajęcia.
- Zabierz ją. Nie chcę widzieć jej w takim stanie - mruknęła skrzywiona.
- Tak wygląda większość dzieci. To naturalne - odparłem, podchodząc do łkającej Clarisse - No już, Clari... Spokojnie. Tatuś jest przy tobie - oświadczyłem.
Mówiąc to, wziąłem Clarisse na ręce i mocno ją przytuliłem. Następnie odwróciłem się do mojej żony plecami, zamierzając wyjść z pokoju, gdy wtem Jej Wysokość przemówiła zimnym głosem, zwracając się bezpośrednio do dziecka:
- Zamilcz, Clarisse Athénaïs Rosaline Sophie Oceané Mireille. Nie życzę sobie, abyś zakłócała spokój w mojej pracowni bezsensownym beczeniem. Wyjdź stąd w ciszy i nie waż się więcej płakać.
Oburzony otworzyłem usta z zamiarem wygarnięcia Jocelyne jej podłego zachowania, gdy wtedy stało się coś, czego kompletnie nie przewidziałem.
- Bujaj się, babo - powiedziała Clarisse, przecierając rączką załzawione oczęta.
W pokoju zapadła niezręczna cisza. Z niedowierzaniem odwróciłem się ku Jocelyne, aby zobaczyć jej minę i aby ochronić Clar przed ewentualnym ostrzałem, gdyby magicznie okazało się, że oczy Jocé potrafią zamieniać się w zabójcze karabiny maszynowe albo umieją strzelać laserami. Moja żona jednak nikogo nie mordowała wzrokiem. Marszczyła jedynie brwi na wzór wściekłego misia grizzly i gapiła się na mnie jak bazyliszek, któremu ktoś boleśnie nadepnął na ogon.
- Słucham? - syknęła przez zaciśnięte zęby.
- Nie słuchaj jej, ona tak sobie tylko gaworzy - wybełkotałem - Powiedziała "bujaj mnie, papo"... To... Może my już pójdziemy. Miłej pracy! - rzekłem, śmiejąc się nerwowo, po czym szybko opuściłem pokój, obiecując sobie w myślach, że nigdy więcej nie będę obrażał Jocelyne w obecności dzieci, a przynajmniej do momentu, aż te nie zaczną myśleć i nie rozwinie się w nich instynkt samozachowawczy.
24.07.2004r., Wyspa Elektry
Alleluja! Léa powiedziała swoje pierwsze słowo i na szczęście nie było nim "Sally"! Tak jak cała reszta dzieci, moja kochana córeczka nie wyłamała się ze schematu i w obecności swojej matki, a także mojej matki i mojego ojca wypowiedziała "mama". "Mama" pisane dużymi literami! Nigdy nie sądziłem, że tak to mnie ucieszy! Gdybym tylko mógł, postawiłbym jej pomnik w nagrodę za to, że nie narobiła mi wstydu w przeciwieństwie do swojej wyrodnej bliźniaczki, która bardziej była zajęta podziwianiem figur szachowych niż zachwycaniem głowy Familii swoją elokwencją.
Witam Was serdecznie w nowym rozdziale "Aello". Jak pewnie zauważyliście, nastąpił dość duży skok czasowy. Jest to spowodowane głównie tym, że raczej w życiu niemowląt nie dzieją się zbyt ważne rzeczy, a jedynymi przełomowymi bądź zabawnymi momentami mogą być co najwyżej wyżynające się zęby czy zabrudzenie nowo założonej pieluszki. Na tym oto kończymy okres niemowlęctwa i przechodzimy do buntu dwulatków :D
Do zobaczenia wkrótce!
♥ M ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top