03.09.2003r., Paryż
03. 09. 2003r., Francja, Paryż, Hôpital Necker-Enfants Malades
Matthias Laveenye, mój osobisty kierowca, którego poznałem jeszcze za madagaskarskich czasów, z impetem godnym zawodowego rajdowca, zaparkował na parkingu pod Hôpital Necker-Enfants Malades. Właściwie nazwanie tego zaparkowaniem było rażącą obrazą wszystkich kierowców, ponieważ Matt wcisnął hamulec z takim impetem, że siedząca za nim Elena uderzyła czołem w podgłówek, a karetka, która właśnie wjeżdżała na podjazd ze strachu przed kolizją włączyła niebieskiego koguta. Pomyśleć, że wszystko przez jednego staruszka z dziecięcym wózkiem, który zamiast iść chodnikiem, postanowił przemknąć na skróty, nie zważając przy tym na zasady ruchu drogowego.
Matthias nie czekając nawet chwili, wysiadł z limuzyny, drżąc na całym ciele ze wściekłości, tak samo jak kierowca karetki. Oboje prawdopodobnie przelaliby złość na bogu ducha winnego dziadka, gdybym z prędkością światła nie rozpiął pasów i nie wysiadł z auta, aby uniemożliwić im próbę morderstwa. Okazało się jednak, że moja interwencja wcale nie była potrzebna, ponieważ dwaj panowie byli w tak wielkim szoku, że nawet gdyby między nimi przeszedł teraz obwoźny cyrk lub przeleciał Iron Man trzymając w rękach Dumbo, to pewnie w ogóle by nie zareagowali. Skołowany zerknąłem na źródło całego zamieszania.
Na podjeździe klęczał mały dziadzio w koszuli tak odjazdowej, że gdybym był na Hawajach, to też bym sobie taką kupił w tajemnicy przed wszystkowidzącym wzrokiem mojej kochanej małżonki. Staruszek poruszając się na czworaka, płakał na środku ulicy i zraszając słonymi łzami chodnikowe kostki, zbierał najróżniejsze ziółka.
Spojrzałem pytająco na Matthiasa, aby dowiedzieć się, co właściwie zaszło, jednak nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zerknąłem do, jak wcześniej myślałem, dziecięcego wózka. O dziwo, w wózeczku nie leżało żadne kwilące dziecię przerażone wizją śmierci po zderzeniu z limuzyną. W środku znajdował się cały stos paczek z zielonymi, suszonymi liśćmi, które siwowłosy dziadek próbował przeszmuglować przez miasto. Teraz już rozumiałem, dlaczego ratownik, który zajrzał tam pierwszy, oparł się ciężko o ambulans i rozpiął oszołomiony kurtkę.
- Matthias? - spytałem ponaglającym tonem mojego przyjaciela, obserwując jak kierowca karetki zaczął psychicznie przygotowywać się do powrotu do świata żywych.
- Nic się nie stało, Tristan - machnął dłonią Matt, wyglądając na bardziej przytomnego niż kilka sekund temu - Idźcie już do szpitala, a ja poszukam miejsca parkingowego. Oczywiście będzie szybciej, jeśli szanowny pan raczy się pospieszyć... - warknął Laveenye, usilnie wlepiając wzrok w dziadka.
- Byłoby też szybciej, gdyby pewni piraci drogowi pomogli mi sprzątać... - odgryzł się dziadek, ostrożnie wkładając liście do foliowej torebki śniadaniowej, co sprawiło, że pięści Matthiasa zacisnęły się tak mocno, że gdybym dał mu do wyprostowania banan, to miałbym z niego koktajl.
- Nie musi mnie pan namawiać, zaraz mogę w sprzątaniu... - syknął przez zaciśnięte w wąską linię usta Matthias.
- Pójdę po czarny worek, akurat mamy taki na składzie - dodał ratownik ze złością wymalowaną na twarzy.
- Ależ drogi panie doktorze, nie ma takiej potrzeby - uśmiechnąłem się uspokajająco, kładąc przy okazji rękę na ramieniu przyjaciela, aby ten nagle mi nie uciekł i nie zaczął gołymi dłońmi mordować Azjatów - Jest pan przecież od ratowania, nie zabijania.
- Właśnie - skinął głową Matt - Niech pan doktor idzie odnieść pacjenta na oddział, a ja zajmę się tym dziadkiem. Mi nikt nie odbierze prawa wykonywania zawodu za pobicie.
- Dzięki - ratownik uniósł rękę w geście serdecznego pozdrowienia - Skołuję później jakiś wózek - mruknął, idąc na tyły swego dyliżansu, aby pomóc reszcie w transporcie chorego.
- Matt, błagam cię, nie rób tego - jęknąłem w duchu - Za dużo kamer, za dużo świadków... Stary, nie warto.
- Tristan... Wybacz, że to mówię, ale nie powinieneś sprawdzić, co słychać u twoich dzieci? Chyba po to właśnie tu przyjechałeś, nieprawdaż? - zapytał widocznie poirytowany Matthias z całej siły powstrzymując się przed tym, aby komuś nie przyłożyć i nie ważne, czy tym kimś miałbym być ja czy też dziadek w hawajskiej koszuli.
- Nie pierwsze to dzieci i pewnie nie ostatnie, a kierowcę mam tylko jednego i naprawdę bym wolał, aby nie spędził reszty życia w więzieniu za nieumyślne rozjechanie Chińczyka... - westchnąłem z uśmiechem.
- Nieumyślne rozjechanie?! Przecież to on wpakował mi się pod koła! - wrzasnął Laveenye.
- Tak, tak, wiem... Mój błąd... - zaśmiałem się nerwowo - Po prostu... Pamiętaj, że jak zakopujesz zwłoki pod drzewem, to liście stają się bardziej zielone przez rozkład.
- Co? - Matt spojrzał na mnie niezrozumiale.
- Nic... Nie ważne... To tylko taka rada, jakbyś już go zamordował, ale oboje wiemy, że tego nie zrobisz, bo... w sumie to ci uciekł - oznajmiłem, patrząc jak starzec po cichu zaczął oddalać się paryskim parkingiem, pchając przed sobą swój wózek wyładowany tajemniczym zielskiem.
- Ja mu dam... - bąknął pod nosem Matthias, puszczając się biegiem za dziadkiem, który zauważając pościg, gwałtownie przyspieszył i rzucił pod nogi Laveenye'a laskę, aby spowolnić swojego przeciwnika.
- MATT! - krzyknąłem za przyjacielem, jednak ten ani myślał mnie słuchać.
Mężczyzna po prostu pobiegł za Chińczykiem w hawajskiej koszuli, łapiąc po drodze jego laskę. Chcąc nie chcąc, westchnąłem ciężko i wróciłem do auta. Przygotowany na możliwość utraty głowy przez szlachetną małżonkę, otworzyłem tylne drzwi i pobieżnie oceniłem stan dwóch kobiet. Jocelyne siedziała widocznie oburzona tak długim czekaniem, czego nie omieszkała zademonstrować fuknięciem pełnym niezadowolenia, natomiast Elena rozmasowywała sobie czoło.
- Wszystko w porządku? - spytałem zaniepokojony, zerkając na panią Bruel.
- Да да - skinęła głową, uśmiechając się delikatnie, na co Jocelyne wywróciła jedynie granatowymi tęczówkami.
- Co tak długo wam zajęło? - zapytała zimno Jocé.
- Mieliśmy mały wypadek, ale jest ok - oświadczyłem, rozpinając pasy Elenie.
- Mam nadzieję, że Laveenye nie rozbił samochodu - powiedziała, ostentacyjnie rozpinając własne pasy, jakby chciała mi pokazać, że powinienem pomagać jej, a nie jakiejś rosyjskiej młódce.
- Z autem wszystko dobrze, nie ma nawet ryski - mruknąłem zażenowany, wychylając się na zewnątrz, aby ustąpić miejsca blondynce.
Po chwili obie kobiety wysiadły z auta i otrzepały ubrania, które nie miały prawa się pognieść, a tym bardziej pobrudzić w czasie naszej krótkiej podróży, ale kimże ja byłem, aby zrozumieć damy, zwłaszcza tak różniące się od siebie temperamentem?
- Chodźmy - zarządziła Jocelyne, poprawiając biały cardigan, który założyła chyba tylko po to, aby bezpłatnie zamiatać ulice - Im szybciej je odbierzemy, tym szybciej wyruszymy na lotnisko - oznajmiła, dumnie krocząc ku szpitalowi.
Dyskretnie podszedłem do pani Bruel, poprawiając jej czarny cardigan. Trochę bawiło mnie, że odkąd zatrudniłem blondynkę na stanowisku opiekunki do dzieci, które właściwie widziałem na razie tylko w dniu ich narodzin, ta za wszelką cenę starała się przypodobać mojej żonie i zaczęła kopiować jej styl ubioru. Nie chciałem jej mówić, że był to marny trud, ponieważ Jocelyne na sam widok Eleny prychała, wywracała oczami, stroiła się jeszcze bardziej i zachowywała się z taką klasą, że przypominała mi wściekłego skorpiona czającego się pośród kwiatów. Może i Niklas miał rację, mówiąc, że ożeniłem się z wściekłym lwem...
- Na pewno nic ci się nie stało? Widziałem, jak się uderzyłaś - zagadnąłem troskliwie, biorąc kobietę pod ramię i idąc z nią w stronę ośrodka zdrowia.
- Na pewno, panie d'Violon-Violin - odparła lekko zakłopotana.
- Mówiłem... Nazywaj mnie Tristan. Gdy tytułujesz mnie panem i to jeszcze d'Violon-Violin, to automatycznie czuję się starszy o dziesięć lat - mruknąłem, krzywiąc się.
- Хорошо - blondynka skinęła głową, pozwalając mi prowadzić się do placówki.
Całą trójką weszliśmy do szpitala, ja z Eleną trzymając się z tyłu, za to Jocelyne mknęła na swoich obcasach niczym wściekła burza, przed którą chowały się nawet amerykańskie huragany. Idąc szybko moja kochana żona zdołała wślizgnąć się do windy, nie racząc w ogóle poczekać na mnie i panią Bruel, po czym pojechała na odpowiednie piętro z kpiącym uśmiechem na twarzy. Z daleka widziałem błysk triumfu w jej granatowych tęczówkach. Bez wątpienia była to zemsta za coś, na przykład za to, że śmiałem oddychać tym samym powietrzem, co ona.
- Jeśli któraś z moich córek odziedziczy po niej oczy, to złożę światu kondolencje - mruknąłem pod nosem.
- Słucham? - spytała zdezorientowana Elena, zerkając na mnie szarymi tęczówkami.
- Nie takiego, mówiłem, że w oczach zamknięta jest dusza człowieka - odparłem z uśmiechem - Wiedziałaś, że szare oczy świadczą o dużej kreatywności? Jeśli twój syn je odziedziczył, to jestem pewien, że kiedyś ujrzymy go w zespole rockowym - rzuciłem, ruszając zrezygnowany ku schodom.
Pani Bruel rozbawiona tylko pokręciła głową i w ślad za mną zaczęła wspinać się po schodach. Zgadywałem, że wejście zajęłoby nam znacznie krócej, gdyby nie to, że cały czas gadałem. Nic jednak nie mogłem poradzić na fakt, że tak miło rozmawiało mi się z Eleną. Co prawda kobieta nie była jakoś specjalnie wykształcona, dość słabo znała francuski i nie skończyła żadnego słynnego uniwersytetu w przeciwieństwie do Jocelyne, która stojąc obok pani Bruel jawiła się jako reinkarnacja Minerwy. Mimo to, Elena posiadała coś, czego brak było Jocé. Mianowicie, miała urok osobisty, co sprawiało, że rozmowa z nią była prawdziwą przyjemnością. Oboje byliśmy tak pochłonięci pogawędką na temat "Wyroku" Kafki, że nawet nie spostrzegłem, gdy znaleźliśmy się na górze. Otrząsnąłem się dopiero na widok opierającej się o szpitalną ścianę wściekłej Jocelyne.
- Szliście tyłem? - spytała kąśliwie, odbijając się od ściany.
- Wybacz, skarbie - uśmiechnąłem się przepraszająco, delikatnie całując żonę w dłoń - Wiał silny wiatr.
Jocelyne prychnęła i przekręciła zirytowana oczami. Moja ukochana nigdy szczególnie nie przepadała za moimi tekstami i odzywkami. Od momentu, gdy się poznaliśmy, czyli praktycznie na ślubnym kobiercu, Jocé była nieprzychylnie nastawiona do mojego charakteru i zawodu. Co prawda, wiedziała wcześniej, że postanowiła związać się z pisarzem, ale bardziej dokonała takiego wyboru ze względu na umowę z moją matką niż z powodu miłości do mnie. Ja byłem jedynie pionkiem w jej grze i gwarancją dużych pieniędzy.
- Jeżeli tak bardzo zależy ci na zdradzaniu mnie, to przynajmniej rób to w miejscu, gdzie mnie nie ma - warknęła cicho, odwracając się do mnie tyłem, na co zachłysnąłem się powietrzem.
Nie śmiałem już komentować tego, co powiedziała. Po pierwsze, było to wierutne kłamstwo. Nigdy nie posądziłbym się o coś takiego jak zdrada, mimo iż pochodziłem z rodziny, która bogaciła się wręcz na spiskach, blagach i intrygach. Każdy wiek istnienia Familii naznaczony był litrami przelanej krwi, poczynając od pierwszych jej członków zajmujących ziemie Korytii. Ich egzystencja już wtedy polegała na osiąganiu celów za pomocą sprytu i ciągłych kłamstw, jednak największy paradoks La Volpe składał się na to, że to właśnie ludzie urodzeni pierwotnie w Familii byli tymi najuczciwszymi i wartymi zaufania. Oczywiście zdarzały się wyjątki... Sam osobiście nie przepadałem za Ferdynandem d'Arcragónem oraz za Canillo lub Rico la Vella. Pierwszy bezczelnie oszukał mnie w kwestii ekranizacji mojej najnowszej powieści, drugi przyczynił się do śmierci Iliani. Gdybym tylko wiedział jeszcze który.... Tak czy siak, ja nie byłem zdolny do zdrady, prędzej podejrzewałbym, że to właśnie Jocelyne zdradzała mnie, a nie na odwrót.
Westchnąłem i wkroczyłem na oddział za żoną. Jocé nie odwracając głowy w moim kierunku, udała się do gabinetu lekarza, więc nie za bardzo wiedząc, co miałem robić, postanowiłem poszukać sali, w której leżały moje córeczki. Na szczęście udało mi się spotkać na korytarzu bratnią duszę, znajomy "blask Księżyca", który miesiąc temu obwieścił mi radosną wieść o narodzinach... Léi... Tak, to chyba była Léa. Albo Clarisse... Mniejsza z tym, tak czy siak uczynna położna odprowadziła mnie i czającą się za moimi plecami Elenę do pokoiku, w którym w specjalnych łóżeczkach leżały moje dzieciątka.
Niepewnie pochyliłem się nad kołyskami, w których spały moje dwa aniołki. Z zakłopotaniem stwierdziłem, że dziewczęta wyglądały wręcz identycznie... Ich twarzyczki miały kształt lekko zarysowanego trójkąta, noski miały tak prościutkie, że Fidiasz na ich widok zemdlałby z zachwytu, ich skóra była biała jak śnieg, a włoski czarne jak heban... Brakowało im tylko czerwonych usteczek, aby całkowicie mogły stać się królewnami Śnieżkami.
Delikatnie wziąłem na ręce jedno z dzieci i mimochodem spojrzałem na wstążeczkę z imieniem, aby upewnić się, z kim właściwie miałem do czynienia. Ktoś koślawymi literkami napisał na niej "Tea". Zmarszczyłem brwi... Westo, to miał być żart? Czy na tym oddziale wszystkim maluchom nadawano jakieś tajne kryptonimy, aby chronić ich dane osobowe? Skoro jedną nazwano "Herbatą", to jak miała druga? "Kawa" dla zachowania równowagi?
- To jest Clarisse - usłyszałem nagle i wyrwany z zadumy zerknąłem na Elenę bujającą w rękach drugą dziewczynkę.
Zdezorientowany jej niesamowitą przenikliwością jeszcze raz rzuciłem okiem na opaskę przewiązującą nadgarstek mojej córki i gdy zrozumiałem swoją pomyłkę, roześmiałem się serdecznie. Na skrawku było napisane "Léa", nie "tea", jak wcześniej mi się zdawało.
- Oj, Léa... - mruknąłem, głaszcząc delikatnie dziecko po główce - Widzisz jaki tatuś jest roztrzepany? Przez przypadek zostałaś "herbatką". Ciotunia Jennifer pewnie byłaby dumna - powiedziałem, gilgocząc małą po brzuszku.
Dziewczynka uśmiechnęła się leciutko i otworzyła oczęta, a ja poczułem jak serce stanęło mi w piersiach i niczym uparty osioł, nie chciało ruszyć dalej. Fioletowe... Léa miała fioletowe tęczówki... Z wrażenia wypuściłem niemowlę, które wylądowało w łóżeczku i wybuchło donośnym płaczem.
- Co się stało? - Elena natychmiast odłożyła Clarisse do kołyski i podbiegła do drugiego dziecka, które wyło wniebogłosy bardziej ze strachu niż bólu.
- Nic takiego - machnąłem ręką, szybko kręcąc głową - Reumatyzm, czasami wszystko mi leci z rąk... Nie przejmuj się - mruknąłem gładko i wymijając blondynkę, podszedłem do łóżeczka, w którym bezpiecznie leżała Clarisse.
Uważnie przyjrzałem się jej tęczówkom i nie będąc do końca pewnym, jaki kolor widziałem, wyciągnąłem z kieszeni telefon i włączając latarkę, zaświeciłem dziecku prosto w oczy. Mała skrzywiła się i po chwili zaczęła płakać, co sprawiło, że Elena zerknęła na mnie zaniepokojona. Według niej pewnie miałem fatalny wpływ na dzieci, skoro obie dziewczynki zaczęły łkać przez samą moją obecność. Na szczęście jednak Clarisse była posiadaczką granatowych tęczówek, co znaczyło, że nie odziedziczyła po mnie choroby aleksandryjskiej.
- To dlatego, że mam przekrzywiony kołnierzyk... Musiała się przestraszyć... - mruknąłem zakłopotany, poprawiając białą koszulę - Zostań z nimi, a ja pójdę sprawdzić, jak radzi sobie Jocé.
Szybko opuściłem salę i wyszedłem na korytarz idealnie trafiając na moment, gdy Jocelyne przygotowywała się do spuszczenia położnej solidnego łomotu. Jak na prawdziwego gentelmana przystało, puściłem się biegiem i władowałem między dwie kobiety, co poskutkowały tym, że oberwałem torebką od własnej żony.
- Kochanie, nie atakujemy lekarzy - bąknąłem, łapiąc się za obolały nos - Mamy ich we Francji zdecydowanie za mało.
- To nie lekarz tylko położna! - krzyknęła oburzona Jocelyne, wściekle poprawiając cardigan.
- Więc tym bardziej, ich jest jeszcze mniej! - zaoponowałem - Co ta przemiła pani ci właściwie zrobiła, że postanowiłaś ją wyeliminować?
- Widziałeś, co wpisała w dokumentach?! - wrzasnęła, podsuwając mi pod nos jakieś kartki.
Oszołomiony po ciosie torbą, wziąłem od małżonki papiery i uważnie przewertowałem je od góry do dołu, aby odnaleźć motyw usiłowania morderstwa, jednak nie znalazłem niczego, co byłoby godne uwagi, dlatego pytająco zerknąłem na blondynkę, na co ta tylko westchnęła i palcem wskazała na rubrykę z imionami.
- Ta idiotka pomyliła imiona! Zamiast Rhéa napisała Léa, a Larisse zapisała jako Clarisse!
Jęknąłem w duszy. To musiało się w końcu wydać i naprawdę zacząłem żałować, że nie powiedziałem jej tego wcześniej.
- Uspokój się, to ja się pomyliłem, nie ona... - mruknąłem zakłopotany.
- Ty? Tristan, jak mogłeś?! - wrzasnęła, ponownie uderzając mnie torebką - Coś ty najlepszego zrobił?! Nie potrafisz nawet prawidłowo nazwać dzieci! Umawialiśmy się, że ma być Rhéa i Larisse! Jesteś do niczego!
Skuliłem się lekko, pozwalając okładać się torebką, na co przecież zasłużyłem. Położna próbowała co prawda interweniować, ale w efekcie sama oberwała, więc odsunęła się i gdzieś pobiegła, najpewniej po ochronę, aby wyprowadzili ze szpitala agresywną jednostkę w postaci mojej żony.
Dając sobą tak poniewierać, zerknąłem niechcący w stronę kieszeni, w której siedziała Sally. Kwami trzymało w łapkach telefon z włączonym notatnikiem, gdzie dużymi literami napisało "POSTAW SIĘ JEJ, CZLOWIEKU".
Wziąłem głęboki wdech i zgodnie z radą Sally, złapałem za rączkę torebki i mocno pociągnąłem ją ku sobie, wyrywając broń z rąk Jocelyne.
- Jocé, na miłość boską... Jesteśmy w szpitalu, ludzie się na nas gapią - syknąłem.
- Na jaką miłość? - spytała oburzona, zerkając na mnie okiem bazyliszka.
- Boską. W teorii jesteśmy kalwinistami, zapomniałaś?
- Niech ci będzie... - mruknęła, zwężając usta w cienką linię - Ale policzymy się jak wrócimy do domu. Trzeba koniecznie zmienić te bzdurne imiona.
- Niczego nie będziemy zmieniać - żachnąłem się.
- Słucham?
- Powiedziałem, że niczego nie będziemy zmieniać. Reszta mian jest w porządku, nie ma co robić afery o pojedyncze określenia.
- Zapisałeś błędnie pierwsze imiona, Tristan! - warknęła blondynka - Zrozumiałabym jeszcze błąd w trzecim czy piątym, ale nie w pierwszym! Wiesz przecież jak zależało mi na nadaniu imion kojarzących się z wodą... - rzekła ze smutkiem, zakładając ręce na piersiach.
Jocelyne miała bzika na punkcie mórz i oceanów. Podobno od najmłodszych lat, gdy wraz z rodzicami mieszkała w Bretanii, spędzała każdą wolną chwilę nad Morzem Celtyckim, gdzie zbierała muszelki i kawałki rafy koralowej, łowiła ryby i pływała łódką, obserwując kolorowe rybki. Jej pasja zamieniła się w obsesję, Jocé wyprowadziła się do większego miasta, zmieniła imię z Josilin na Jocelyne i zaczęła studia na kierunku oceanografia, dlatego nieszczególnie zdziwiło mnie, gdy po dowiedzeniu się o ciąży, zaczęła przeglądać księgi imion i szukać takich, które według niej miałyby dobre znaczenie. Przez to zrobiło mi się głupio z powodu mojego błędu i już miałem zaproponować, że osobiście przejdę się do odpowiedniego urzędu, aby na kolanach błagać o zmianę, gdy wtem poczułem uszczypnięcie.
Zerknąłem do kieszeni. Sally stuknęła łapką w telefon, gdzie wielkimi literami stało "ZOSTAJA LEA I CLARISSE KONIEC I KROPKA POWIEDZ TO JEJ I NIE MYSL O LAZENIU PO URZEDACH".
- Wiem i przepraszam, ale te imiona też mają piękne znaczenie - uśmiechnąłem się pocieszycielsko, kładąc dłoń na policzku żony - Léa to "lwica", a jak dobrze wiemy, lwy to królewskie stworzenia, więc imię pasuje dla naszej córki jak ulał, natomiast Clarisse to "przynosząca chwałę"... Wyobraź to sobie... Ta mała kruszynka w przyszłości będzie naszą największą dumą i sprawi, że staniesz się Wielką Matką Familii. Nie chciałabyś tego? Własna wyspa, niezmierzone bogactwo... Zostańmy przy tych imionach.
- Tak samo wciskasz swoim czytelnikom, że twoje bezsensowne opowiadania mają sens? - zaśmiała się, ściągając sobie moją dłoń z policzka.
- Właśnie one mają tyle sensu, że po prostu nie ogarniasz - zaśmiałem się - To jak? Porywamy dzieciaki, zanim naślą na ciebie policję?
- Niech tylko spróbują - prychnęła Jocelyne, kierując się do sali, w której Elena próbowała uspokoić płaczące niemowlęta.
Jak na komendę na korytarzu zjawiła się położna razem z ochroniarzami. Westchnąłem ciężko i uśmiechnąłem się promiennie. Może nabiorą się, jeśli opowiem im smutną historię o depresji poporodowej...
Szedłem ostrożnie na końcu pochodu, trzymając w rękach Clarisse. Mała już nie płakała, spała jak suseł i przez chwilę miałem wrażenie, że mogła ten sen udawać z obawy przed tym, że znowu zaświecę jej latarką w oczy.
Zerknąłem niepewnie na schodzącą po schodach Jocelyne, która niosła Léę. Na wieść o fioletowych tęczówkach naszej córeczki nie zareagowała jakoś specjalnie. Uśmiechnęła się po prostu, wzruszyła ramionami i stwierdziła, że taki kolor oczu świadczył o wyjątkowości dziewczynki i jak gdyby nigdy nic, kazała mi wziąć Clarisse, narzekając przy tym, że Larisse brzmiałoby stokroć lepiej niż imię, które wybrałem. Elena, anielica w ludzkiej skórze, która zaklęciem uspokoiła rozwrzeszczane bliźniaczki, została odsunięta od dzieci przez zazdrosną Jocé i zmuszona do noszenia całej dokumentacji wyniesionej ze szpitala.
Nagle poczułem jak poleciałem do przodu. Zaskoczony wypuściłem córeczkę z rąk i postanowiłem ratować własne życie, które było zagrożone niespodziewanym zjazdem ze schodów. Ześlizgnąłem się kilka stopni w dół i próbując jakoś to zatrzymać, chwyciłem się barierki, co spowodowało, że skrzywiłem się z bólu.
- Nic się panu nie stało? - spytała zaniepokojona Elena, pomagając mi podnieść się do pionu.
Zerknąłem na obdarte dłonie i odruchowo spojrzałem na spodnie, aby sprawdzić, czy nie zrobiłem jakiejś dziury. Na szczęście na szarym materiale nie było widać żadnych plam ani przetrać.
- Sznurówka... - usłyszałem szept pani Bruel, która nachyliła mi się do ucha.
- Słucham? - zapytałem oszołomiony, przypominając sobie, że zanim się koncertowo wyłożyłem, to wcześniej chyba coś niosłem.
- Sznurówka - syknęła blondynka ruchem głowy wskazując na moje buty.
Przyjrzałem się brązowym pantoflom lekko startych na czubkach, które nieźle musiały szorować po schodach przy moim fenomenalnym zjeździe. Przekląłem w myślach. Nie dość, że musiałem teraz kupić nowe buty, to jeszcze okazało się, że zdradziła mnie moja własna sznurówka, na którą musiałem nadepnąć, schodząc na dół. Byłem na siebie zły, pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego. Co prawda, często chodziłem z rozwiązanymi butami, ale nigdy jeszcze nie zaliczyłem z tego powodu upadku.
Szybko zawiązałem ładną kokardkę i zbiegłem na półpiętro, gdzie stała już Jocelyne z niemowlęciem na rękach. Ku mojemu zaskoczeniu nie była sama. Kobieta stała pogrążona w serdecznej rozmowie z zielonooką blondynką w białym komplecie, która trzymała za rączkę małego jasnowłosego chłopca, którego z kolei za łapkę ciągnęła nieco niższa jasnowłosa panienka w czarno-białej bluzeczce i różowej spódniczce. Obok nich czatował potężnych gabarytów blondwłosy mężczyzna w garniturze, który swoim wyglądem przypominał mi jedną z postaci grających w "Kevin sam w Nowym Jorku". Nie byłem do końca pewien, ale był to chyba facet prowadzący hotel "Plaza"... Najważniejsze, że trzymał w potężnych ramionach Clarisse i coś do niej gaworzył.
- A to jest mój mąż - oświadczyła z uśmiechem Jocelyne, wskazując na mnie głową.
- Tristan Xavier d'Violon-Violin, syn Léonarda d'Violon-Violin - wydukałem odruchowo, błądząc wzrokiem po wszystkich zgromadzonych - Naprawdę przepraszam za kłopot.
- Nic się stało - odparł przyjaźnie facet - Podałbym panu dłoń, ale... - wskazał na Clarisse, którą bujał w rękach.
- Tak, tak, rozumiem... - bąknąłem pod nosem.
- Nie przeszkadza ci to jednak w przedstawieniu się - zielonooka zaśmiała się perliście.
- Kochana, wiesz przecież, że mężczyźni to taki roztrzepany naród - zachichotała Jocelyne, a ja siłą woli powstrzymałem się od kopnięcia jej w kostkę.
- Tak... - mruknął zdezorientowany blondyn - André Bourgeois... Syn Antoine Bourgeois i... burmistrz Paryża - A to Chloé Bourgeois, córka... No moja córka... - rzekł, pokazując na blondyneczkę, która uśmiechnęła się promiennie, puszczając chłopca.
Uniosłem zdumiony brwi. Dlaczego to zawsze mi się przytrafiało? Dlaczego za każdym razem jak się potknąłem, zgubiłem, pobrudziłem czy coś w tym stylu, to zaraz musiałem spotykać prezydentów, królów i innych ważnych ludzi?
- Miło mi... Naprawdę... - wykrztusiłem zakłopotany.
- Émilie Agreste, córka Louise'a Graham de Vanily - zielonooka kobieta wystawiła ku mnie dłoń, którą delikatnie ucałowałem.
- Émilie, powinnaś użyć imienia matki - uśmiechnęła się słodko Jocelyne - Tak nakazują zasady dobrego wychowania.
Właściwie to tak nakazywały zasady Familii. Każdy członek przedstawiając się nowej osobie musiał wyrecytować swoje imiona i nazwiska, a także miana rodzica. Mężczyźni podawali swoich ojców, kobiety matki i tak ja zawsze musiałem ględzić "Tristan Xavier d'Violon-Violin, syn Léonarda d'Violon-Violin", tak Jocé w kółko gadała "Jocelyne Yvette d'Violon-Violin, córka Florianne Chanel". Najbardziej pod tym względem współczułem swoim córkom.
- Użyłam - uśmiechnęła się słodko kobieta - To zaś jest mój synek Adrien Arthur Alexander Anthony Athanase Agreste, syn mój i Gabriela Agresta, projektanta mody - oznajmiła, popychając chłopca przed siebie.
- Hej, mały człowieku - kucnąłem przed Adrienem i wystawiłem ku niemu dłoń zaciśniętą w pięść, lekko się przy tym krzywiąc - Jestem Tristan.
- Tistan? - zapytał zawstydzony chłopiec.
- Tak, może być i Tistan - zaśmiałem się, zabierając rękę.
- Adrienowi przydałby się chyba logopeda. Nie wypada, aby dziecko w jego wieku miało taką wadę wymowy - oznajmiła milutko Jocelyne, na co Émilie parsknęła śmiechem.
- Tak, zgadzam się z tobą, Jocelyne. Właśnie jakiegoś szukamy. Propos szukania... Proszę - kobieta wyciągnęła z kieszeni białej marynarki małą karteczkę - To wizytówka mojego męża. Zadzwoń, jakbyś chciała odświeżyć swoją szafę. Cardigany były modne w zeszłym sezonie.
- Dziękuję - Jocé przyjęła karteluszkę i uśmiechnęła się przyjaźnie.
Obie kobiety przez chwilę mierzyły się wzrokiem, a ja zacząłem współczuć biednemu Gabrielowi takiej żony jak Émilie. Doskonale znałem ten typ. Dla wszystkich wokół cudowna osoba, miła, zabawna, czarująca, charyzmatyczna i kochana pani domu, częstująca wszystkich herbatą i ciasteczkami, ale pod zbroją troskliwości i współczucia kryła się taka sama jędza jak moja Jocé. Coś mi mówiło, że obie panie zaprzyjaźnią się w mgnieniu oka.
- Powinniśmy już iść. Mamy zaraz samolot do Włoszech - oznajmiła dumnie Jocelyne.
- Oh, lecicie na wakacje? Wspaniale! Twojemu mężowi na pewno przyda się odpoczynek - zaszczebiotała zielonooka, kładąc dłoń na ramieniu mej małżonki - Prześlijcie koniecznie pocztówkę.
- Tak, natychmiast po przylocie coś ci wyślę - oznajmiła Jocelyne, a ja w głębi duszy na jej miejscu zobaczyłem rozwścieczoną kobrę syczącą ostrzegawczo - Powodzenia w szukaniu lekarza dla Adrienka.
W tamtym momencie Émilie zamieniła się w drugą kobrę. Coś mówiło, że gdyby nie obecność dzieci, to rzuciłyby sobie do gardeł.
- Do zobaczenia, trzymajcie się w tych Włoszech - zachichotała, biorąc pod rękę synka.
- Madame Bruel, niech pani weźmie Clarisse od monsieur André - powiedziała Jocelyne, jednoznacznie dając mi do zrozumienia, że to był pierwszy i ostatni raz, gdy niosłem samodzielnie dziecko.
Elena podeszła do burmistrza i delikatnie przejęła z jego rąk bobaska.
W piątkę wyszliśmy ze szpitala - Jocelyne z Léą, Elena z Clarisse, a ja z papierami. Moja żona wewnętrznie dygotała ze złości, mrucząc pod nosem nad tym, z jaką to żmiją musiała się użerać, ale przestała pluć na około jadem, gdy spostrzegła siedzącego na ławce Matthiasa wraz z ratownikiem medycznym, który przykładał mu opatrunek do czoła.
- Matt, coś ty zrobił? - przestraszony podbiegłem do rannego przyjaciela - Nie mów, że biłeś się z żandarmerią!
- Nie, dopadłem tego dziadka - jęknął Matthias, pozwalając się opatrywać.
- I?
- I trzasnął mnie laską - mruknął z goryczą - Ale nie martw się, więcej już go nie zobaczymy.
- Zabiłeś go? - spytałem ze zgrozą.
- Nie, dziad wskoczył do wózka i zjechał z górki, po tym jak mnie oszołomił... Ale zanim to zrobił, udało mi się wytłumaczyć mu, że wyłudzanie odszkodowań to nie najlepszy sposób na życie.
- Będzie mógł kierować? - Jocelyne zwróciła się do uśmiechającego się pod nosem ratownika.
- Tak, będzie - odparł tamten - Radziłbym jednak pójść na obserwację, jeśli poczujesz zawroty głowy - powiedział ratownik, kończąc zakładać opatrunek - Mogłeś doznać wstrząsu mózgu.
- Wstrząsu to dostanie ten dziad, jeśli go ponownie spotkam - burknął Matt.
- Fenomenalnie, dokona monsieur swojej zemsty po pracy. Musimy natychmiast jechać na lotnisko, następnie odwiezie monsieur madame Bruel na Butte-Montmartre - oświadczyła Jocelyne, ruszając w stronę samochodu razem z Eleną.
- Nie prościej byłoby najpierw opiekunkę? - jęknął z boleścią Laveenye.
- Jocé boi się, że jeśli będę niósł dziecko, to skończy się to katastrofą - westchnąłem - Chodź, musimy jechać na lotnisko - uśmiechnąłem się współczująco.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top