03.09.2003 - 04.09.2003r., Tivoli

03.09.2003r., Włochy, Tivoli, Piazza Trento 

   Gdy wysiedliśmy z  białego lamborghini huracan, nad Monte Catillo powoli zachodziło słońce, oblewając Willę Silvestrich bursztynowym światłem ostatnich promieni dnia. 

   Posiadłość należąca do moich włoskich kuzynów zapierała dech w piersiach wszystkim przybywającym w odwiedziny, nie ważne czy ludzie ci byli szarą klientelą wychwalanego pod niebiosa mości adwokata Benedicto czy też należeli do dość wąskiego kręgu rodzinnego lisich bogaczy. Każdy bez wyjątku wstrzymywał oddech na widok Wilii i słusznie, ponieważ była ona prawdziwym arcydziełem kultury wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i siedzibą Familii od najdawniejszych czasów.

   Willa Silverstrich miała same zalety, jeśli chodziło o bycie główną bazą La Volpe. Po pierwsze, była przeogromna. Składała się z dwóch szerokich budynków utworzonych z piaskowca, które dzieliły się na apartamenty mieszkalne przeznaczone dla gości oraz na pokoje szlacheckie, w których rezydował włoski ród. Pomieszczenia Willi były przestronne, bogato zdobione i utrzymane w renesansowym stylu nadanym im przez mistrza manieryzmu, jakim niewątpliwie był Livio Agresti. Po drugie, zapewniała dyskrecję. Szczerze wątpiłem, pewnie tak jak i reszta Lisów, że komukolwiek chciałoby się zakradać do naszej siedziby, aby podsłuchiwać narad, podglądać ceremonii czy po prostu wynieść z budynku co wartościowsze przedmioty, ponieważ cały kompleks ulokowany był u podnóża wzgórz Monte Catillo, które skutecznie utrudniały wszelkie wędrówki po terenach należących do Silvestrich. Jakby tego było mało, to Benedicto załatwił sobie wykwalifikowane straże, które dniami i nocami patrolowały okolicę, czając się w ciemnościach, jak i na widoku, uzbrojeni w niezbyt użyteczne halabardy ( i prawdopodobnie broń palną schowaną pod spodem mundurów ), które nadawały im teatralności i dramatyzmu tak lubianego przez członków Familii. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze rozległe ogrody obejmujące aż 35 000 m2 powierzchni, które zachwycały swoją tajemniczością i pięknem rzeźb skrytych wśród ozdobnych roślin. Po trzecie, w skład Willi wchodziły dwie bardzo ważne lokacje, które właściwie decydowały o wyborze jej na główną siedzibę. Były nimi dwie Świątynie Westy. Pierwsza była prawdziwą ruiną ulokowaną na skarpie kończącej posiadłość, która zarabiała na siebie odwiedzinami turystów lubiących pstrykać fotki rozpadającym się starociom, natomiast druga znajdowała się pod ziemią i pochodziła z czasów, gdy Korynton był jeszcze stolicą Etrurii. To właśnie ona była kolebką naszej Familii i w niej gromadziliśmy się przy ważniejszych okazjach, a jedną z takich okazji było dołączenie do rodu nowych członków urodzonych bezpośrednio w Lisiej Rodzinie. 

   Przed wejściem przy fontannie przedstawiającej leżącą nad rzeką Clarice w otoczeniu rzeźbionych z bursztynu lisów, stała głowa włoskiej gałęzi Familii - mój kuzyn Benedicto rozsiewający wokół kwaskowatą woń cytrusów, natomiast tuż obok niego czaiła się Giovanna, jego małżonka będąca całkowitym przeciwieństwem swojego lubego. 

   Benedicto i Giovanna... Odmienni jak dwie krople wody, jak dwa płatki śniegu, jak dwie szlachetne perły. On był prawdziwym ucieleśnieniem ideałów włoskiej części Familii, ona była intrygującym powiewem świeżości, który burzył wszystkie nałożone przez kredo zasady. Byli niczym yin i yang, dwie pierwotne siły uzupełniające się mimo przeciwności, czego można było  doszukać się zarówno w ich wyglądzie, jak i w charakterze.

- Ciao cara! - zawołała Giovanna, wychodząc przed Benedicto, który stał sztywno niczym elegancko napięta skrzypcowa struna gotowa do gry - Nareszcie przybyliście! Wyczekiwaliśmy was z utęsknieniem! 

- Buona sera, signore e signori - powiedziałem z promiennym uśmiechem, wspinając się po kilkuset stopniach marmurowych schodów, które istniały chyba tylko po to, aby zamordować zbyt słabych na oglądanie boskiego oblicza Silvestrich.

- Jak wam minął lot? Mam nadzieję, że nie natrafiliście na żadne komplikacje - Giovanna zeszła kilka stopni w dół, uśmiechając się radośnie w przeciwieństwie do swego męża, który z powagą wymalowaną na twarzy czatował dalej przy fontannie. 

- Było fantastycznie - oznajmiłem z czarującym uśmiechem pisarza, który zawsze roztapiał serca wrażliwych ludzi - Żałuj Giovanno, że nie dane było ci zobaczyć Francji z lotu ptaka - rzekłem, całując jasnowłosą kobietę w dłoń, na co ta odpowiedziała mi równie szarmanckim uśmiechem, co mój.

- Zapewniam cię, mio caro, że Italia w niczym nie ustępuje Francji - odparła blondynka, chowając za uchem słomiany kosmyk - Jest i moja ulubiona kuzynka - Giovanna rozpromieniła się jeszcze bardziej, oślepiając swym blaskiem zachód słońca i nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że cieszyła się tak na widok Jocelyne. 

- Giovanna Silvestri, córka Emilie Sentireggio - wypowiedziała wolno Jocé uważnie przyglądając się kobiecie - Również miło cię widzieć.

   Jocelyne posłała w stronę Giovanni coś na kształt delikatnego uśmiechu, po czym zarzucając na siebie cardigan, podeszła do blondynki i przytuliła ją lekko niczym najwierniejsza przyjaciółka. Zawsze zastanawiało mnie, jakim cudem ludzie mogli nabierać się na nieskazitelną otoczkę mojej żony, uważając ją za miłą i serdeczną osobę, chociaż prawda była taka, że Jocé utopiłaby każdego w łyżce wody, gdyby od tego zależał jej interes. Mimo wszystko, obie kobiety tuliły się w najlepsze przez kilka sekund, a następnie odsunęły się od siebie i wzrokiem oceniły swe kreacje jak na dwie damy z możnych rodów przystało. 

   W tym samym czasie zdążyłem dobić do Benedicto, który z powodzeniem mógłby zastąpić swoim wizerunkiem Clarice. Stanąłem obok niego w takiej samej sztywnej pozycji, która za nic w świecie nie mogła nadać mi powagi, nawet gdybym założył na nos okulary. Po prostu nie miałem tego czegoś, co rozsiewali wokół siebie wszyscy mężczyźni wywodzący się z Familii, chociaż plotki krążyły, że gdybym bardzo, bardzo mocno chciał, to mógłbym przynajmniej udawać dostojnego pana.

- Powiedz mi, Ben... - zacząłem z szelmowskim uśmiechem, papugując jego postawę - Pozwolimy sobie przełożyć tradycję na jutrzejszy dzień? Jest już późno.

   Benedicto spojrzał na mnie chłodno brązowymi tęczówkami przypominającymi starożytne monety, a mnie na wskroś przeszyło zmęczenie, jakie wypłynęło z jego wzroku. Jakże mogłem oczekiwać od niego łamania zasad? Nie był przecież swoją radosną, pełną energii żoną. Wystarczyło już, że to właśnie Giovanna wchodziła mu na głowę. 

- Tym lepiej. Im szybciej to załatwimy, tym Lisia Noc będzie trwała krócej - oznajmił beznamiętnie, przyglądając mi się w taki sposób, że odruchowo sprawdziłem, czy na pewno miałem zapięte wszystkie guziki od marynarki.

- Rozumiem - odparłem nachmurzony, nie chcąc się jednak z nim kłócić - Gregoria czeka już w Jaskini Lucrezi, tak?

   Benedicto uniósł pytająco jedną brew i spojrzał na mnie z niepokojem, który całkowicie wyparł wcześniejsze zmęczenie. Nie za bardzo wiedząc, co powiedziałem nie tak, również zmusiłem własną brew do sięgnięcia wyżyn i przybierając podobną minę do mojego włoskiego kuzyna, przez kilka długich sekund wpatrywałem się w niego tak samo uporczywie jak on we mnie.

- Raczysz żartować? - zapytał, przekrzywiając lekko głowę w lewo.

- Nie - odparłem - Przecież dziecko, które nie przeszło pozytywnie Lisiej Nocy nie może przebywać w naszej siedzibie. 

- Tristan... - Benedicto uśmiechnął się pobłażliwie - Nie wiem, czy wiesz, ale Familia to nie jest całe nasze życie. Nie mieszkamy w świątyni Westy, a nad nią, więc nie ma żadnego problemu w tym, że trzymamy Gregorię w miejscu ciepłym i bezpiecznym. Naprawdę myślałeś, że zostawiamy tygodniowe niemowlę na dworze tylko dlatego, że jesteśmy Silvestri?

- Oczywiście, że nie - zaśmiałem się nerwowo, klepiąc Beneditco po ramieniu - To był tylko dowcip. Sprawdzałem cię jedynie... To ja pójdę już do Lucrezi. Znaczy do Jaskini. Bo wiesz... Jaskinia Lucrezi - wymamrotałem i prędko zszedłem po schodach w kierunku ogrodów. 

   W trybie przyspieszonym znalazłem się przy wielkiej, kamiennej grocie przykrytej soczyście zielonymi orlicami i szmaragdowym bluszczem. Gdyby nie to, że siedziałem w niej prawie dziesięć lat wcześniej przy inicjacji Iliani, to z pewnością pomyliłbym ścieżki i dziury w terenie i dostałbym się do Fontanny Cateriny, zamiast do Jaskini Lucrezi, która była ulokowana dość dyskretnie w lewej części ogrodów. Wyróżniały ją jedynie dwie masywne kolumny dorynckie, wyglądające, jakby trzymały w rysach co najmniej połowę Włoch niż raptem parę kamieni.

   Dyskretnie wszedłem do środka. Wnętrze groty w całości wypełnione było mozaikami, stiukami i płaskorzeźbami przedstawiającymi mości Lucrezię oraz resztę renesansowych Silvestrich parających się w tamtych czasach jakże szlachetnym zajęciem, jakim było trucicielstwo, politykowanie i papiestwo. Właściwie... Ówcześni Silvestri byli bardzo podobni do swych poprzedników z tym, że już nikogo tak otwarcie nie mordowali. 

   Ostrożnie przeskoczyłem przez niski, kamienny murek i oceniłem wzrokiem Jaskinię. W normalnych okolicznościach prawdopodobnie zachwycała feerią wyblakłych barw i dynamicznymi scenami namalowanymi przez parę Calandrino z Bolonii, ale najbardziej magiczna była w chwilach, gdy na świat przychodził nowy członek Familii. Wtedy to do groty wpuszczano lisy, aby przygotować się do Lisiej Nocy. 

   Zadowolony kucnąłem na chłodnej posadzce groty i uśmiechnąłem się przyjaźnie do krążących wokół mnie zwierząt. Łącznie musiało tam być około trzynastu sztuk, tyle, ile odnóg liczyła sobie Familia i rzecz jasna, każdy z lisów musiał być unikatowy i wyjątkowy. 

   Z tego, co zdążyłem zauważyć, na jednej z ławeczek stojących przy naturalnych rozmiarów pomniku Lucrezi leżał skulony w kłębek fenek Boleynów, którego poznałem jedynie po wielkich uszach. Dwa okazy, jeden rudy, najbardziej klasyczny z możliwych i drugi z ciemną pręgą na ogonie siedziały przy oczku wodnym, dumnie reprezentując Silverstrich i Willsów. Obok nich pragnienie gasił pochylony nad drżącą taflą polarny lisek o złotych ślepiach - duma Hadamardów. Mnie jednak najbardziej interesował wylegujący się pod ławką marmurowy zwierzak będący symbolem najpierw d'Violonów, a następnie d'Violon-Violinów. Wcześniejsze generacje mojego rodu czyli d'Montreuil i d'Montreuil-Sade były ukazywane pod postacią lisa albinosa, ale po wybrykach i wstydzie, jakie najedliśmy się przez markiza Donatiena zmieniliśmy nie tylko nazwisko, ale i kolor sierści lisa, aby nikt nie kojarzył nas z tą chodzącą porażką.

- V - zacmokałem w kierunku marmurowego lisa, który uniósł zaspany jedną powiekę, ukazując czarne jak noc oko - Chodź tutaj - gwizdnąłem, wyjmując z kieszeni garść malin, które specjalnie przygotowałem na tę okazję.

   Lisek otworzył drugie oko, ziewnął, otwierając szeroko paszczę, przeciągnął się i przepychając się przez swoich kuzynów, którzy najwidoczniej wyczuli zapach owoców, przytruchtał ku mnie. Prędko przegoniłem resztę zwierzaków, strząsnąłem z kolan kruczego lisa la Vella i przysunąłem dłoń w stronę pyszczka V. Kiedy mój milusiński z ufnością zaczął zajadać się jagodami, pogłaskałem go po biało-czarnym łebku. 

- Znowu się spotykamy, V - uśmiechnąłem się, głaszcząc stworzenie za uchem - Mam do ciebie serdeczną prośbę. Postaraj się, aby żadna z moich córek nie skończyła jako kolacja. 

   Biało-czarne stworzenie przekręciło główkę w lewą stronę, przypatrując mi się uważnie oczętami o barwie węgielków, jakby chcąc przekazać w ten sposób, że zrobi wszystko, co w jego mocy, ale mimo to wymagałem jednak zbyt dużo. Lisia Noc wydawała mi się okrutnym rytuałem, pomimo swej prostoty i prozaiczności. Miała przepiękną otoczkę tak jak cała Familia, ale patrząc na nią z perspektywy moralności i kodeksu normalnego człowieka stawała się zepsuta i ohydna. Ceremonia polegała mniej więcej na tym, że nowo narodzone dzieci pozostawiano w kołysce umieszczonej w Jaskini Lucrezii na całą noc w otoczeniu specjalnie głodzonych lisów symbolizujących konkretne gałęzie. Nie raz zdarzało się, że oszalałe z głodu zwierzę zagryzało niemowlę, co Familia tłumaczyła jako znak, że martwe dziecię było poważnym zagrożeniem wykrytym i unicestwionym za w czasu przez dany ród, któremu rodzina zabitego dziecka musiała oddać przysługę w zamian za pozbawienie ich pociechy. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można dziękować za to, że zabiło mu się dziecko, na które być może czekało się całe życie... Habsburgom zdarzało się to tak często, że w końcu zaczęli ukrywać przed nami wszystkie ciąże i odcięli się od nas, udając, że nigdy nie należeli do Familii. Szkoda, że nie dane mi było urodzić się w ich gałęzi.. 

- Już jesteś, Tris? - usłyszałem za sobą radosny głos mogący należeć tylko i wyłącznie do Giovanni, która skracała imiona totalnie wszystkich, mimo iż mi zwracano uwagę na to, że takie zachowanie świadczyło o braku szacunku.

- Tak, tak - mruknąłem nerwowo, rzucając na jedną z kołysek folijkę wypełnioną jagodami, aby nikt nie oskarżył mnie o sabotowanie rytuału - To już? - spytałem, wyprężając się jak struna.

- Twój pośpiech jest godny pochwały, drogi kuzynie - oznajmił Benedicto, niezauważalnie się uśmiechając, co było zjawiskiem niezwykle rzadkim i zarówno strasznym, ponieważ Ben zaczął nagle wyglądać niczym oczekująca na posiłek pirania - Tak, zaraz powinniśmy zacząć - powiedział, kiwając głową na idące za nim kobiety ze swoimi małymi pociechami w ramionach. 

   Pierwsza do murku oddzielającego Tivoli od Jaskini Lucrezii podeszła Giovanna. Jej podejście było niemalże teatralne jak cała egzystencja Silvestrich, którzy wręcz słynęli ze swojego zamiłowania do teatru. Z tego, co słyszałem, sama Giovanna jeszcze przed ślubem planowała zostać aktorką i nawet grała jakieś pomniejsze role w rzymskich spektaklach, ale po śmierci jej ojca coś się zmieniło i nagle została adwokatem, porzucając swe wcześniejsze marzenia o scenie. Dawne gesty pełne dramatyzmu jednak zostały i tak oto Giovanna podała mi dziecko powolnym ruchem, posyłając przy tym czarujący uśmiech, jakbym co najmniej był Rafikim ukazującym Simbę całej Lwiej Ziemi. 

  Przejąłem od niej Gregorię i z delikatnością należną artystycznej duszy ułożyłem w kołysce, zaś chwilę potem odebrałem od Jocelyne moje skarbeczki, które ulokowałem w żłobkach tuż obok ich włoskiej krewniaczki. Patrząc na te dzieciątka byłem wręcz pewien, że gdyby kazano mi zabrać z przedszkola np. Clarisse, to za nic w świecie nie odróżniłbym od pozostałych dziewczynek.

   Gdy wszystko było już gotowe, zwinnie przeskoczyłem przez kamienny murek i przystanąłem obok Benedicto, dając tym samym do zrozumienia dwóm szanownym paniom i całemu wszechświatu, że mimo licznych pozorów i sprzeczności, jakie się ze mną wiązały, dalej byłem rodowitym członkiem Familii, tak samo jak mój prawniczy krewniak o aparycji mięsożernej ryby. 

   Przez chwilę staliśmy w ciszy, przypatrując się lisom obwąchującym dziewczynki leżące w kołyskach. Zwierzęta podchodziły zaciekawione z nieco podkulonymi ogonami, przysuwając pyszczki do niemowląt odzianych w trzy warstwy ubrań, które miały im zapewnić utrzymanie prawidłowej temperatury przez noc. Niezbyt podobało mi się, jak niektóre z nich zaczęły szczerzyć zęby i stroszyć futro. Mogło to oznaczać jedynie kłopoty i miałem szczerą nadzieję, że mimo wszystko problemy spadną raczej na włoską część rodu. 

- Usłyszcie mnie, przodkowie czuwający przy wiecznym ognisku w Avellatur - zacząłem, modląc się w duchu, abym niczego nie pomylił w recytowaniu łacińskiej formułki - Usłyszcie mnie dawne rody, usłyszcie mnie, syna Cordeilli i spójrzcie łaskawym okiem na dzieci, które zostały zrodzone z płomienia Westy. Oceńcie je i zdecydujcie, czy powinny zostać próbie czy należy je porzucić na wieki - mówiąc to i czując się jak debil, wyciągnąłem z kieszeni garnituru dwie czarno-białe wstążeczki, które następnie zawiesiłem na murku jako kolejny bezsensowny symbol. 

   Po kilku minutach Benedicto powtórzył te same słowa zmieniając jedynie imię protoplasty rodu i obok wełnianych wstążek moich dzieci, zawiesił swój kawałek materiału bijący po oczach fluorescencyjnym oranżem. Następnie odwrócił się do rodziny stojącej za nami i z rąk swego brata Anastasio, którego wcześniej nie spostrzegłem, a który musiał przybyć do ogrodu wraz z resztą towarzystwa, gdy ja już ukrywałem się w Jaskini Lucrezii, wziął wiklinowy kosz wypełniony po brzegi solą, grochem i pszenicą, po czym podszedł do mnie z dostojnością bijącą od niego jak na przodka papieży przystało.

   Zanurzyłem rękę w zawartości kosza i wziąłem w dłoń tyle mieszanki, ile tylko zdołałem, aby następnie powolnym, uroczystym krokiem wysypać ją wokół groty, który okazała się na tyle duża, że jedna garsteczka nie starczyłaby na ubłaganie wszystkich opiekuńczych duchów, więc aby nie wyjść na ignoranta jak przy narodzinach Iliani, gdy to zabrakło mi pokarmu dla duszków, postanowiłem wysypywać wszystko oszczędnie i po trochu. Upewniając się, że tym razem wszystko poszło perfekcyjnie, a w mojej dłoni nie ostało się nawet ziarenko, zatrzymałem się przy szerokim zniczu pachnącym pomarańczą. 

- Ja, Tristan Xavier, syn Léonarda, potomek Agganiupiuszy, d'Montreuil, d'Montreuil-Sade, d'Violon i d'Violon-Violin pokornie zawierzam wam swoje dzieci i proszę o łaskę - oświadczyłem, zapalając znicz pochodnią otrzymaną od Anastasio, która sprawiła, że knot momentalnie zajął się jaskrawym ogniem - Powiedzcie Weście o błaganiach Thlípsi. 

- Ja, Benedicto, syn Alessandro, potomek Dardaniuszy, Trojan, Borgiów, Orsini, d'Este, Attendolo i Silvestrich pokornie zawierzam wam swoje dzieci i proszę o łaskę - powiedział poważnie, zapalając swój znicz - Powiedzcie Weście o błaganiach Timó.

   Staliśmy tak jeszcze przez chwilę, dopóki słońce nie schowało się całkowicie za wzgórzami Monte Catillo.

04.09.2003r., Włochy, Tivoli, Piazza Trento

   Od wielu godzin wpatrywałem się w sufit mieniący się zielenią i pomarańczą, spośród których wyraźnie wyróżniały się białe litery obramowane czarnym pociemnieniem układające się w przewodnią sentencję francuskiej części Familii - "Kto zwycięża nie ryzykując, triumfuje bez chwały". Zdanie stworzone przez Donatiena d'Montreuil-Sade idealnie określało wszystkie osoby należące do mej gałęzi, zaczynając od samego naszego istnienia. Inne odnogi Lisiej Rodziny nie odznaczały się aż taką skłonnością do ryzyka jak moja, chociaż wszyscy równie żarliwie błagali Westę o to, aby nie musieli kierować się nigdy w stronę brawury.

   Gdy wielki zegar stojący w kącie pomieszczenia wybił wreszcie piątą, wstałem z łóżka, czując, że dalsze leżenie w niepewności i drżenie o los moich dzieci pozostawionych na noc na mrozie wśród wygłodzonych lisów mogło mnie doprowadzić jedynie do odleżyn, dlatego nie czekając ani chwili dłużej podszedłem do szafy, z której wyciągnąłem ubranie na dzisiejszy dzień. Widząc, co przypadło mi do noszenia, skrzywiłem się nieznacznie. Nienawidziłem chodzić w garniturach, koszulach i krawatach, a oczywiście tego dnia przypadło mi to wszystko i to w nadmiarze, ponieważ Jocelyne wystarała się o krawat dla mnie, nie mogąc znieść, że ostatni przerobiłem na bandaż.

   Szybko przebrałem się w łazience, ułożyłem włosy, nadając im artystycznego nieładu, jak przystało na mą profesję i spsikałem się bzowymi perfumami, które podobno podkreślały fioletowy kolor moich oczu. Gdy wyszedłem z łazienki Jocelyne była już ubrana i rzucała w mą stronę obrażone spojrzenie pełne gromów pobłogosławionych przez samego Zeu... Pardon, Jupitera. 

- Dłużej się nie dało? - syknęła, sięgając po szczotkę wykonaną specjalnie dla niej z masy perłowej, albowiem inne materiały nie kojarzyły się jej z morzem. 

- Dało, kochanie, dało - uśmiechnąłem się miło - Mogłem założyć koszulę z tyłu na przód, ale przez wzgląd na moje umiłowane słonko postanowiłem jak najszybciej zwolnić łazienkę, abyś mogła zrobić się na bóstwo, którym i tak już jesteś. 

   Kąciki ust Jocelyne uniosły się nieznacznie w zadowoleniu, jednak ma szlachetna małżonka obdarzyła mnie tylko prychnięciem i wyniosłym potrząśnięciem jasnej główki, która zadzierając swój królewski nosek będący dziedzictwem Atlantów, udała się do toalety, aby zmarnować co najmniej godzinę życia na nakładanie makijażu. 

   Po skromnym włoskim śniadanku, na które składało się espresso dające takiego kopa, że przez chwilę moja świadomość ujrzała ośnieżony szczyt Kamczatki oraz nieco czerstwe biscotti z migdałami i morelą, udaliśmy się raźnym krokiem do ogrodów. Miałem szczerą nadzieję, że Lisia Noc zakończyła się happy endem i wszyscy zabierzemy dzieci, niekoniecznie już własne, aby poddać je następnej próbie, jaką zgotowało im kredo. 

- Jak spędziliście noc? - zagadnęła wesoło Giovanna rozpromieniona niczym skowronek.

- Fantastycznie, moja droga - skłamałem, powstrzymując się przed ziewnięciem, które próbowało mi zakomunikować, że należała mi się solidna drzemka - Nigdy nie mogłem nadziwić się materacom, w które wyposażacie łóżka. Spanie na materiale ze skórki pomarańczy dalej brzmi jak science fiction. 

- Takie są najlepsze. To zbawienie dla kręgosłupa - odparła wyraźnie usatysfakcjonowana kobieta, poprawiając beżową kurtkę.

- I męczarnie dla portfela - dodał z boku Benedicto, którego rozbawiona blondynka lekko dźgnęła łokciem w bok. 

- To tłumaczy, dlaczego nie zapraszasz nas tak często - zaśmiałem się.

- Spotkania Familii odbywają się w każdy siódmy dzień miesiąca, jednak biorą w nich udział jedynie najstarsi przedstawiciele gałęzi - oznajmił poważnie Włoch, zapominając o fakcie, że wiedza ta była mi znana - Jeśli dobijesz wieku Augera, to będę gościł cię co nów. 

- Byłbym zaszczycony, mogąc przebywać w towarzystwie tak znamienitych suszonych grzybów - powiedziałem z uśmiechem, słysząc stłumione parsknięcie Giovanni.

- Zważ na słowa, Tristanie Xavierze - mruknął dogłębnie rozczarowany moją postawą Benedicto - Mieliśmy już jednego takiego, który nie liczył się z nikim ani niczym i jedyne, co po nim pozostało, to pamięć. 

   Skinąłem głową na znak zgody, uśmiechając się przy tym pobłażliwie. Człowiekiem, o którym prawił Benedicto, nie mógł być nikt inny jak Jean Cauvin. Zawsze bawiło mnie to jak każdy z Silvestrich z nieprzebraną pewnością snuł bajki o śmierci Jeana, który rzekomo został ukarany przez Westę za swój tupet i brak szacunku wobec włoskiej rodziny. Według nich bogini trafiła biedaka apopleksją w czasie księgowania i uparcie powtarzali tę wersję, mimo iż każdy wiedział... Chociaż "wiedział" to zbyt mocne słowo, bardziej podejrzewał... Tak więc, gdy Silvestri trwali przy swoim, cała Familia podejrzewała, że winną zgonu Jeana była trucizna podana przez Canillo la Vella w celu uratowania przed procesem Emmy Cron, ówczesnej małżonki Jeana, w której to Canillo zakochał się bez pamięci. Nie warto było jednak przekonywać o tym Benedicto.

- Wybacz mi zatem me haniebne słowa, cny Benedicto - oznajmiłem, kłaniając się przed kuzynem wpół - Będę ostrożniejszy. 

- Nie pokładaj w nim ufności, cny Benedicto - szepnęła z uśmiechem Jocelyne - Zarabia na życie zmyślaniem bajek, nie może być więc do końca prawdomówny.

- Słowo prawowitego Lisa jest gwarancją. Kłamcy nie mają żadnego głosu - odparł niczym niewzruszony Silvestri, idąc powolnym krokiem przez ogród.

   Z triumfem pokazałem język Jocelyne, która tylko potrząsnęła głową, odrzucając z gracją złote włosy do tyłu jak na dumną matronę przystało. 

- Skoro już moja kochana małżonka napomknęła temat pisania, to może chcielibyście posłuchać o powieści, nad którą pracuję? - zagadnąłem wesoło.

- Niekoniecznie... - mruknął Benedicto, zakładając ręce na plecach - Znając ciebie jest to fraszka lub sielanka.

- Ben, fraszka nie może być powieścią - uśmiechnęła się pobłażliwie Giovanna, po czym zwróciła swe śliczne oczy na mnie - Z chęcią posłuchamy o fabule. Musi być interesująca jak reszta twojego dorobku literackiego. Nie obrazisz się jednak, jeśli podyskutujemy o tym po zabraniu dzieci? Doszliśmy już do Jaskini Lucrezii.

   Zaintrygowany podniosłem głowę, aby upewnić się, czy przypadkiem Giovanna delikatnie nie próbowała mnie spławić, ale dwóch doryckich kolumn obrośniętych bluszczem nie można było pomylić z niczym innym. 

- Masz rację - odparłem uśmiechnięty - Przełożymy więc tę rozmowę na później, a teraz wybacz. Śpieszno mi do córek - rzekłem, biorąc dłoń kobiety, na której złożyłem delikatny pocałunek, doprowadzając tym samym Jocelyne do pasji.

   Giovanna uśmiechnęła się promiennie i tylko skinęła głową, zezwalając mi na odejście. Patrząc na jej jaśniejącą twarz zacząłem już rozumieć, dlaczego to właśnie ona została żoną Benedicto. Zdecydowanie była najjaśniejszą gwiazdką, jaka mogła spaść Włochowi z nieba. 

   Szybkim krokiem udałem się do groty, w której środku byli się już moi kuzyni. Podszedłem do nich z szerokim uśmiechem, zastanawiając się już nad żartem, który mogłem im zapodać, aby w jakiś sposób rozluźnić te dwa etruskie kamienne serca, jednak gdy znalazłem się obok mężczyzn odczułem ciężkość powietrza. Sam nie wiedziałem od czego... Możliwe, że zbliżała się burza albo... Zerknąłem ostrożnie na Benedicto, miętolącego w dłoniach pomarańczową wstążeczkę. 

- Skontaktuj się proszę z Patrickiem - szepnął głucho Benedicto, ściskając dłoń w pięść - Muszę z nim natychmiast porozmawiać - oznajmił, spoglądając na dogasający znicz. 

Mi dispiace - mruknął pocieszycielsko Anastasio, kładąc rękę na ramieniu młodszego brata.

- Niepotrzebnie. Już się jej wyrzekłem - oznajmił Benedicto, rzucając wstążkę w płomienie.

   Po chwili mężczyzna odszedł prędkim krokiem, roztrącając po drodze Jocelyne i Giovannę. Spojrzałem w kierunku zagrody, w której radośnie harcowały lisy. Małe, puchate zwierzątko o śnieżnej sierści czaiło się skulone przy żłóbku. Jedynym, co nie pasowało do jego nieskazitelnego wyglądu był pyszczek zabarwiony na czerwono-fioletowo. 


   Jedną z atrakcji, za którą turyści cenili Willę Silvestrich były fontanny i studnie. Jak utrzymywano w promocyjnych ulotkach i przewodnikach ich liczba była wprost nie do ogarnięcia, a piękno i kunszt, z którymi je wykonano zasługiwały na wieczny podziw i szacunek oraz co najmniej na wyniesienie na ołtarze ich twórców. Skarb, przy którym znalazłem się wspólnie ze swoją rodziną zaliczał się do grona najbardziej pomysłowych.

- Fontanna Bony - oznajmiłem, chcąc nadać chwili patosu.

   Fontanna Bony wyglądała niczym mała świątynia ze starannością przygotowana przez jednego z bardziej znanych barokowych rzeźbiarzy, do których zaliczał się Bernini. Wejścia do niej strzegły dwa posągi w skupieniu grające na lirze, które swoją postawą za nic w świecie nie mogły przestraszyć ewentualnych złodziejaszków. Mogły ich co najwyżej zachwycić melodią przypominającą "Agnus dei", która wydobywała się z wnętrza edykułu.

   Pchnąłem lekko marmurowe drzwi i z dzieckiem na rękach wszedłem do środka, żałując, że Silvestri nie wyposażyli tego miejsca kultu w elektryczne pochodnie. Miałem jednak nadzieję, że dzienne światło zapewni nam wystarczającą widoczność, abym mógł przynajmniej otworzyć edykułę bez większych problemów.

- Może pozwolisz, że ja to zrobię? Z twoim szczęściem wrócimy do Francji bez dzieci - usłyszałem za sobą głos Jocelyne bujającej w ramionach jedno z naszych drogich, czarnowłosych niemowląt.

- Uważam to za wątpliwe - mruknąłem urażony, odwracając się w kierunku Jocé - Chciałbym ci przypomnieć, że raz już to robiłem.

- Powiadają, że dziecko, które nie przejdzie przez Fontannę Bony skaże gałąź na wyschnięcie - powiedziała blondynka, zniżając głos, co sprawiło, że temperatura wewnątrz zniżyła się o kilka stopni.

- Jocé, kochanie... - zacząłem, podając jej drugie dziecko - Już przepuściłem jedno przez tę Fontannę.

- To gdzie jest teraz? - spytała ze złośliwym uśmieszkiem, który zabolał mnie mocniej niż wszystko, co do tej pory mi zrobiła; było to gorsze nawet od momentu, gdy zażądała ode mnie płacenia czynszu za wynajęcie korytarza w moim własnym mieszkaniu.

- Może ty mi powiesz, skoro zafundowałaś jej podróż w jedną stronę? - syknąłem, otwierając aediculę.

- Poczekaj... Jak brzmiała główna dewiza Silverstrich? - Jocelyne uniosła oczy ku białemu sufitowi przystrojonemu w chmury, udając zastanowienie - No tak, pamiętam. "Lepiej, aby puste słowa zostały niewypowiedziane".

- Błąd, to sentencja van der Waals-Weels-Wiilsów. Silvestri mówią "Nikt nie zapamięta nas za niewypowiedziane myśli", dlatego przyznaj się wreszcie, że odpowiadasz za tamtą śmierć.

- To nie moja wina, że Iliani nie posiadała tak dobrych genów jak twoje obecne dzieci - rzekła kobieta, wyginając usta w podkówkę - Nie doceniasz mnie, Tristanie.

   Zaskoczony odwróciłem się ku Jocelyne. Kobieta patrzyła na mnie wyniośle granatowymi tęczówkami błyszczącymi spod blond kosmyka prostych włosów, a na jej ustach malowało się coś na kształt grymasu, którego nie umiałem odpowiednio scharakteryzować. Wiedziałem jedno, gorzej trafić nie mogłem. Pchnięty nagłym impulsem postanowiłem oddać honory Jocé i gdy zapaliłem już dwie biało-czarne świece przyniesione specjalnie na odprawienie rytuału, wrzuciłem wciąż jarzącą się zapałkę do pieca, który po kilkunastu sekundach wybuchł płomieniem. Odsunąłem się na bok.

- Rób, co musisz - oznajmiłem, opierając się o ścianę - Zastrzegam jednak, że jeśli zginą, to ty również skończysz w tym samym piecu.

- Nikt nie umrze, nie bój się - odparła dumnie Jocelyne - Ożeniłeś się z najwspanialszą kobietą, jaka mogła ci się trafić. Jestem pewna, że Westa doceni moją wielkość i zachowa część twojego DNA przy życiu.

   Nie odpowiedziałem, dalej opierając się o ścianę. Miałem tylko nadzieję, że może faktycznie byłem zbyt krytyczny wobec własnej żony i wyolbrzymiałem jej zachowanie dlatego, że w głębi duszy wciąż nie mogłem pogodzić się ze śmiercią Inis, której na siłę szukałem w Jocelyne. Działo się to automatycznie, mimo iż obie znacznie się od siebie różniły. Przymknąłem oczy i westchnąłem.

- Wiesz, co masz robić?

- Oczywiście, że wiem - prychnęła, podchodząc do pieca, który delikatnie oświetlił jej sylwetkę ciepłą pomarańczą.

   Jocelyne podała mi jedno z dzieci, a drugie uniosła ku wyrzeźbionemu przedstawieniu postaci w długiej szacie i w całunie okrywającym jej głowę. Było to bardzo stare ukazanie Westy stworzone na podstawie jednej z pieśni Familii.

- Westo! Ja, Jocelyne Yvette, córka Florianne, staję przed tobą, składając u twych stóp mą prośbę. Składam ci w ofierze własne dzieci. Zgasłe płomienie szepnęły ci o nich poprzedniej nocy, dając im szansę. Ufam, że zadecydujesz o ich życiu... 

   Kobieta ostatni raz spojrzała w granatowe oczy dziewczynki, która zadowolona uniosła kąciki ust na widok swojej matki, po czym bez żadnego wahania wrzuciła dziecko przez dziurę, aby następnie to samo uczynić z naszym drugim potomkiem.

- ... lub śmierci - dodała, zamykając edykuł.

   Odepchnąłem się od ściany. Rytuał Przejścia był jeszcze głupszy od Lisiej Nocy. Przez 28 lat swojego życia zastanawiałem się, co za debil wpadł na pomysł, aby wrzucanie dzieci do pieca było prawidłowym zachowaniem godnym odpowiedzialnego rodzica. Tak... Wiedziałem, że miał to być dowód bezgranicznego oddania bogini i naszej wierności wobec kredo i że piec ulokowany w Fontannie Bony był specjalnie skonstruowany w taki sposób, aby nie doprowadzać do śmierci tych dzieci, ale mimo wszystko zdarzało się, że jakieś ginęło w płomieniach w chwili, gdy źle się takie maleństwo ułożyło na specjalnej platformie. Śmierć takiego dzieciątka, rzecz jasna, nie szła na marne, o ile można tak powiedzieć... Zgon dziecka w trakcie rytuału Przejścia oznaczał, że nadszedł kres istnienia danej linii rodu. To by też tłumaczyło, dlaczego Romanowowie złożyli rezygnację z członkostwa...

- Obyś się nie myliła co do swojej wielkości - rzuciłem przez ramię do Jocelyne, wychodząc z świątynki na prażące, włoskie słońce.




Moi drodzy, witajcie w 3 rozdziale "Aello". Mam nadzieję, że się Wam spodobał i nikogo nie przeraził długością, która pierwotnie i tak miała być dłuższa. Korzystając z tego, że teoretycznie mam ferie postanowiłam dopracować niektóre elementy Familii i wreszcie wziąć się za ten rozdział. Jeżeli zauważyliście jakieś błędy, to mówcie śmiało, wspólnymi siłami wyłapiemy wszelkie nieścisłości. Do usłyszenia wkrótce :D

                                                                                                                                  ♥ M ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top