01.11.2006 - 02.11.2006r., Paryż

01.11.2006r., Francja, Paryż, Avenue Victoria 7

   Hmmm... Gapię się już na ten adres od dobrych dziesięciu minut, co wcale nie należy do najprostszych zadań, patrząc na fakt, że pociąg trzęsie się niemiłosiernie, a ja powoli zaczynam dochodzić do wniosku, że może jednak mam chorobę lokomocyjną... Byłaby to też dobra wymówka, aby ukryć się w łazience i tam spędzić resztę podróży z dala od naburmuszonej Jocelyne, która słabo znosi fakt, że tym razem nie dość, że nie udało jej się postawić na swoim, to jeszcze musi znosić tak fatalne warunki podróży.

   A gdzie ja w ogóle jestem, drogi pamiętniczku? Właściwie, nie mój drogi pamiętniczku. W ogóle nie pamiętniczku! Niech to szlag... Chyba pomyliłem zeszyty... Aż muszę sprawdzić okładkę, daj mi moment... Taaak... Z rozpędu wziąłem brulion, gdzie powinienem zapisywać dzieje jednej z moich córek, tej z granatowymi oczami. Hmm... To naprawdę zabawne, że w takim razie udało mi się zapisać prawidłowy adres, mimo faktu, że sądziłem, iż piszę w swoim prywatnym dzienniku... Powinienem je jakoś oznaczyć w końcu, może na jednym narysować kwiatka, na drugim serduszko... Chociaż w życiu bym nie pomyślał, że z rozpędu pomylę zeszyty, zwłaszcza, że ten mój osobisty wyglądem woła o pomstę do nieba (piszę w nim od niepamiętnych czasów i za każdym razem, gdy postanawia się skończyć, doklejam do niego kolejne 60 kartek, co pozwala mi tworzyć istną kronikę mojego życia. Kto wie... Może jak będę miał 80 lat, to wyślę ją mojemu wydawcy, on ją przeczyta, łezka mu się w oku zakręci, a potem ta niebagatelna powieść zostanie światowym bestsellerem i wszyscy będą mnie pamiętać jako Tristana, który zrewolucjonizował słowo pisane, a nie tak jak teraz jako "Stary, jesteś wampirem albo elfem?! Te fioletowe oczy są przerażające!"? Fajnie tak czasem pomarzyć... Zwłaszcza w podróży, która się dłuży i dłuży... Dobra... Powinienem skończyć pisać w nawiasie... To chyba najdłuższy nawias, jaki mi wyszedł. Ciekawe, jaki rekord ma najdłuższy nawias na... Dobra, dość Tristan, to nie bajka o tobie!). Skoro jednak już się pomyliłem, to zawsze mogę jakoś zgrabnie to wykorzystać i udawać, że tak miało być, dlatego nakreślę może tło obecnej sytuacji.

   Otóż, dawno dawno temu, jeszcze przed ślubem ze mną i przed zmianą wszelkich danych personalnych, Jocelyne mieszkała w Bretanii razem ze swoją rodziną i była rzekomo katoliczką, chociaż jak dla mnie to dawno zaprzedała duszę bezbrzeżnej chęci bogactwa i snobizmowi. Tak czy siak, jakiś tydzień wcześniej Matthias poprosił mnie o kilka dni wolnego w związku z "Zaduszkami"... Widząc moją wielce pytającą minę, westchnął cierpiętniczo jak to tylko on potrafi, po czym złapał mnie za ramię i przyciągnął do kalendarza, gdzie dramatycznie uderzył palcem w datę pierwszego oraz drugiego listopada. Spojrzałem na niego pytająco, nadal nie rozumiejąc, co było aż tak w tym istotnego. Dzień jak każdy inny, a przynajmniej w moim przekonaniu. To jedynie wywołało ponowną falę zmęczonych życiem westchnień i błagalnych spojrzeń ku sufitowi, jakby w żałobie za tym, że nie miałem w domu wielkiego, ekstrawaganckiego żyrandola, który teraz mógłby mi się rozbić na głowie i uwolnić Matta od tłumaczenia rzeczy oczywistych. Niestety, jako, że Bóg nie zlitował się nad moim biednym przyjacielem, ten musiał dokładnie i ze szczegółami opowiedzieć, o co mu chodziło.

   Otóż, te całe Zaduszki okazały się być świętem na cześć zmarłych obchodzonym corocznie. Musiałem przyznać, że mimo posiadania 31 lat na karku, nigdy o takiej tradycji nie słyszałem i wcale jakoś mi wstyd z tego powodu nie było. Gdy mieszkałem na Madagaskarze miejscowi świętowali takie rzeczy zupełnie inaczej. Nie raz i nie dwa byłem świadkiem, jak ludzie wykopywali zwłoki swoich zmarłych, a następnie oprowadzali szczątki po okolicy, aby pokazać im, co się zmieniło od ich odejścia. Takie makabryczne spacery oraz następujące po nich tańce, hulanki i wielkie uczty pełne śmiechu i radości nosiły nazwę Famadihana i stacjonując w Antananarywie od 16 roku życia naprawdę sądziłem, że był to jeden z najczęstszych sposobów na oddawanie czci przodkom (nie licząc, rzecz jasna, naszego familijnego święta, gdzie zmarłych wrzucano w płomienie ku chwale Westy, a potem pył, który z nich pozostał, zbierano miotełką do słoiczka, aby następnie wrzucić komuś prochy do rytualnego kielicha. Do tej pory ciarki mnie przechodzą, jak pomyślę, że przy włączaniu się do tej chorej sekty mogłem wypić swoją prababcię lub jakiegoś dalekiego wujka). Teraz jednak się okazywało, że katolicy jednak mieli własny odpowiednik i świętowali go zupełnie inaczej. We Francji dzielono to na Toussaint oraz La fête des Défunts obchodzone kolejno 1 i 2 listopada. Nie miało to chyba jednak jakiegoś większego wydźwięku, skoro siedząc w Paryżu prawie trzy lata dowiedziałem się o tym dopiero dziś. Oczywiście, dla Matthiasa był to tylko kolejny powód do pisania nowej części Lamentacji (skubany od mojego ślubu z Jocelyne zaczął pisać wiersze i robił mi konkurencję na rynku poetyckim, który starałem się omijać szerokim łukiem po bezsensownym zrymowaniu ze sobą słów "mur" i "gwiazdozbiór") oraz wzięcia urlopu na żądanie. Zanim jednak spakował walizki i wyjechał siną w dal w poszukiwaniu zwłok swojej rodziny, zasugerował mi, że może moja żona sama chciałaby to "świętować", ale wstydzi mi się do tego przyznać. 

   Biorąc więc sobie jego słowa głęboko do serca, zaproponowałem Jocelyne wyjazd do Lorientu, z którego pochodziła, co moja małżonka przyjęła z właściwym sobie entuzjazmem. Nie czekając długo, poleciłem więc opiekunce wyprawić dzieci do ich potencjalnych teściów, zaś sam spakowałem torbę Jocé i w zawrotnym tempie wsiadłem z mą żoną do samochodu. Podróż okazała się jednak niezbyt długa, właściwie nawet nie zdążyliśmy wyjechać z Paryża, a już zostałem zmuszony do szukania miejsca parkingowego, bo głęboko skrywana skłonność Jocelyne do niepotrzebnego panikowania właśnie dała o sobie znać. Początkowo sądziłem, że żartowała, ale gdy zbladła jak płótno, a jej oddech przyspieszył do prędkości człowieka, który po wielu trudach zdobył drugie piętro, postanowiłem się jednak zatrzymać. Los chciał, że stanęliśmy na dworcowym parkingu, więc rozedrgana Jocelyne wysiadła z auta na trzęsących się nogach i bez słowa wyjaśnienia udała się wprost na dworzec, gdzie kupiła nam bilety na pociąg, mamrocząc pod nosem "kto dał ci prawo jazdy?". Ja przynajmniej miałem prawo jazdy, nie to co ona... Poza tym, jeździłem fantastycznie. W końcu najważniejsze w podróży jest dotarcie do celu w jednym kawałku. Jocé jednak nie podzielała tego twierdzenia i dlatego właśnie teraz siedzimy w wagonie - ja opisując to wszystko, a ona udając, że wcale mnie tu nie ma. Muszę przyznać, że całkiem nieźle jej to idzie, skoro przez trzy godziny drogi nie odezwała się do mnie ani słowem. 

   Tymczasem obie moje córki powinny być teraz w Paryżu pod opieką Gabriela Agresta alias Papy Smerfa (no nie mogę z tego gościa, hajsu ma jak lodu, jest projektantem mody, a dzień w dzień popyla w tych samych czerwonych rurkach), a także pod czujnym okiem Sally, którą wysłałem tam na przeszpiegi. Kwami początkowo protestowało, argumentując to tym, że za żadne skarby świata nie przegapi zobaczenia mojego pierwszego spotkania z teściami, jednak po wyjaśnieniu jej, że po moim powrocie będzie mogła odtworzyć sobie te wspomnienia, wreszcie się zgodziła. 

   Hmmm... Tylko jak ja będę to w takim razie opisywać? Już wiem, zrobię jak na studiach z datami praktyk. Po prostu wpiszę prawidłowe daty, aby wyglądało to porządnie i lecimy z tym koksem. Mam nadzieję, że jakoś to będzie. Nigdy jeszcze tak nie robiłem.

   Tymczasem w domu Gabriela Agresta panował niezachwiany niczym ład i porządek. Gospodarz całego domostwa siedział zamknięty na cztery spusty ze swoją asystentką i marnował czas na rysowaniu jakiś bazgrołów, które co jakiś czas zostawały brutalnie zmięte i wrzucone do kosza, jego żona spędzała miło chwile w hotelu naprzeciwko ze swoją przyjaciółką, a ochroniarz ukryty pod schodami bawił się figurkami akcji. Tylko w pokoju mojego zięcia słychać było odgłosy tworzącego się chaosu (lub nowego wymiaru, światy wszak powstawały z takiego zgiełku). 

- No dalej! - zawołała zachęcająco Clarisse, przywołując do siebie rękoma Adriena. 

   Blondwłosy chłopiec w czerwono-złotej zbroi Iron Mana nie wyglądał jednak na przekonanego. Biedaczyna stał na poręczy barierki na trzęsących się ze strachu nogach, spoglądając niepewnie w dół. Niby nie była to jakaś zatrważająca wysokość, ale nadal całe przedsięwzięcie jawiło się jako bardzo niebezpieczne.

- Ja bym tego nie robił - mruknął blondyn nr. 2 i mój zięć number duo, przestawiając wieżę na szachownicy.

- Dlatego właśnie grasz w szachy - syknęła dziewczynka w stronę Félixa.

- To się skończy katastrofą - mruknął chłopak pod nosem, zerkając wyczekująco w stronę drugiej z bliźniaczek.

   Zabawna to była scena. W jednym pomieszczeniu dwa zestawy bliźniaków. Szkoda, że siostra Emilie nie przyjechała z Wielkiej Brytanii razem z mężem i bratem, wtedy dopiero by się działy cuda niewidy. 

- Mówisz, masz. Szach i mat - Léa tymczasem uśmiechnęła się uroczo w stronę Anglika - Tragedia przyszła szybciej niż się tego spodziewałeś. 

- Ale jak ty... - mruknął chłopak, zaplatając palce na podbródku. Jego wzrok momentalnie przeleciał wzrokiem planszę, próbując przeanalizować to, co się właśnie stało. 

   Tymczasem fioletowooka uśmiechnęła się promiennie do swojej bliźniaczki, na co ta odpowiedziała jej dumnym uniesieniem kącików ust. Félix nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, że Léa cały poprzedni wieczór ćwiczyła z Clarisse jeden szachowy scenariusz, licząc na to, że wpuści swojego narzeczonego w maliny "beznadziejną" rozgrywką, na co ostatecznie młody d'Este dał się nabrać.

- Ukryty talent - skwitowała dziewczynka - Gramy kolejną partię? - zapytała, na co wciąż oszołomiony Félix przystał, dając jej znak skinieniem blond głowy. 

- Adrien, skacz wreszcie! Zaczyna się ściemniać! - poddenerwowana Clarisse tupnęła ze zniecierpliwienia obcasikiem czarnych butów. Zazwyczaj gdy obcas był wbijany w podłogę, znaczyło to, że sprawa nie znosi sprzeciwu i nie ma przebacz, rozkaz trzeba było wykonać.

   Adrien też zdążył się już o tym przekonać, dlatego wziął głęboki wdech, rozłożył ręce i zamknął oczy. Na szczęście blondyna nie musiał jednak rzucać się w przepaść, ponieważ w tym samym momencie drzwi pokoju otworzyły się, zaś do środka weszła jasnowłosa dziewczynka w paskowanej bluzeczce na ramiączka i białej spódniczce. Po niej za to wkroczyła Nathalie zimna jak świeżo wyciosana rzeźba z marmuru. 

- To znaczy... Adrien, przemyśl to jeszcze! Naprawdę nie musisz tego robić! - zawołała prędko Clarisse - Całe życie przed tobą.

   Tak jak się można było tego spodziewać, wzrok pani Sancœur skierował się w ku sufitowi, gdzie dzieciak jej pracodawców chybotał się na barierce niczym szmaciana laleczka poruszana sznurkami. Kobieta jednak nie okazała emocji, żaden mięsień na opanowanej twarzy Nathalie nawet nie drgnął, za to przestraszona blondyneczka wzięła głęboki wdech i prędko zasłoniła usta łapkami. Félix i Léa natomiast obojętni na rozgrywający się obok teatrzyk, rozkładali z najwyższym spokojem pionki na szachownicy. 

- Adrien, schodź na dół natychmiast - zarządziła Nathalie chłodnym, beznamiętnym głosem. 

   Zawsze zastanawiało mnie jak niektórzy umieli tak doskonale tłumić uczucia w sposób taki, że nikt nie był w stanie odgadnąć ich prawdziwych intencji. Słyszałem, że podobno moja babka osiągnęła w tej kwestii mistrzostwo, o czym świadczyło udawanie Evy Braun przez wiele lat nad czym tak ubolewał dziadek Auger. Te same umiejętności przejęła moja matka, która siała postrach swym nieprzejednanym uporem i twardą ręką nawet w innych wymiarach. Wydawało mi się, że Jocelyne również dążyła do tego stopnia perfekcji, ale daleko jej jeszcze było do Nathalie, o której krążyły pogłoski, jakoby natura zapomniała wyposażyć ją w serce, co oczywiście było kłamstwem, albowiem pani Sancœur cichutko wzdychała do swego pracodawcy, co sprawdziłem z drobną pomocą Sally.

- Właśnie, Adrien! Jesteś jeszcze taki młody! - zawtórowała jej Clarisse, co Nathalie zupełnie zignorowała, poświęcając pełnię uwagi blondynkowi, który z ulgą zszedł z barierki, dziękując guwernantce za ocalenie życia.

   Sancœur obserwowała swojego podopiecznego przez dłuższą chwilę. Agreste drżącymi rękoma ściągnął z głowy hełm ulubionego bohatera i chwiejąc się na boki jak topola targana wiatrem, doszedł do krętych, wąskich schodków prowadzących właśnie do olbrzymiej biblioteczki, przy której obecnie stał. Na tym etapie rozwoju chłopca właściwie na półkach białego regału nie znajdowało się nic zajmującego. Ot, cała gama komiksów o herosach z Marvela i DC, którą regularnie uzupełniały nowe, kolekcjonerskie wydania. Od czasu zaprezentowania swojej narzeczonej figurki Iron Mana, Adrien musiał nieustannie drżeć o to, aby Clarisse czasem nie wyprzedziła go w liczbie posiadanych zeszytów.

   Zielonooki zbiegł ze schodów, omijając co dwa stopnie, po czym powolnym krokiem i ze spuszczoną głową doszedł do Nathalie, zawieszając ze skruchą ręce na plecach. 

- Przepraszam, Nathalie... - szepnął zawstydzony, szurając butem po podłodze. Widać było, że głupio się czuł po wzięciu udziału w najnowszym pomyśle Clarisse, ale z drugiej strony delikatnie uniesione kąciki ust i błyszczące figlarnie zielone tęczówki zdradzały bezgraniczną wdzięczność za przerwanie całego przedsięwzięcia - Następnym razem wymyślimy inną zabawę - oznajmił, zerkając płocho na czarnowłosą dziewczynkę, której policzki momentalnie zajął ogień oburzenia, zaś granatowe morze jej oczu zawrzało i zakotłowało, ciskając śmiercionośne gromy, zupełnie jak u matki.

- Mnie do tego nie mieszaj - prychnęła Clarisse, zakładając ręce na piersiach - Kapitan Ameryka nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. To nie leży w jego naturze. 

   Asystentka państwa Agreste praktycznie niezauważalnie uniosła ku niebu błękitne tęczówki na znak rezygnacji i pokornej prośby do wszelkich bóstw o więcej cierpliwości do mojej córki, za którą nie szło nadążyć. Clarisse od samego początku miała dość... osobliwe i nie zawsze bezpieczne pomysły. W gruncie rzeczy najpierw działała, zaś później dopiero myślała, jednocześnie sprawiając wrażenie osoby, która doskonale wiedziała, co miało się zdarzyć. Każda przeszkoda stojąca na jej planie zazwyczaj kończyła się gniewnym uderzeniem obcasa w podłogę (biada temu, kto posiadał słabe panele, raz tak komuś jej złość wybiła dziurę w podłodze), a na nieszczęście Sancœur to właśnie ona robiła za głos rozsądku i żelazną dłoń łapiącą dzieciaka za ramię i wstrzymującą w miejscu, co przy takim szkrabie jak nieodrodna córka Jocelyne mogło skończyć się poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. Jedynym, co należało w tej sytuacji zrobić, to po prostu zignorować fochy czarnowłosej królewny. 

- Adrien, Chloé przyszła w odwiedziny - oznajmiła guwernantka, zarzucając ręce na plecy i ruchem głowy wskazując blondwłose dziewczątko w spódniczce, jakby ktoś przypadkiem nie zauważył wcześniej jej obecności - Postarajcie się nie skakać z barierek. Jakbyście czegoś potrzebowali, wiesz, co masz zrobić.

- Oczywiście, Nathalie - skinął głową chłopiec - Zajmiemy się Chloé najlepiej jak potrafimy - powiedział. Brakowało tylko, aby dodał jeszcze "To nasza wspólna decyzja" spoglądając na swą narzeczoną, która obserwowała gościa z mieszaniną ciekawości, jak i zazdrości. 

- Mam nadzieję - rzekła kobieta, omiatając wzrokiem pokój w poszukiwaniu śladów wcześniejszych, potencjalnych aktów przemocy, które mogły mieć miejsce przed jej przybyciem. Kto wiem, w co wcześniej bawili się Adrien z Clarisse, odgrywając role swoich ulubionych super-bohaterów. Gdy okazało się, że w pomieszczeniu brak było pozostałości po polu bitwy, Nathalie okręciła się na pięcie i wyszła z pokoju, przymykając za sobą drzwi.

   Po odejściu Nathalie atmosfera od razu zrobiła się dość napięta. Nikt nie ważył się odezwać,  Chloé i Clarisse łypały na siebie dość podejrzliwie, Félix i Léa mieli wszystkich w głębokim poważaniu, skupiając się na szachownicy, zaś Adrien cieszył się, sądząc, że między jego narzeczoną a najlepszą przyjaciółką właśnie zaczęła rozkwitać nić porozumienia.

- Dziewczyny, nawet nie wiecie jak... - zaczął chłopiec, jednak zaraz został uciszony przez łagodny, acz stanowczy gest ręki panienki Bourgeois, która uśmiechnęła się dość kwaśno i postąpiła krok ku Clarisse, mierząc ją uważnie od stóp do głów. 

- Co to za śmieszne przebranie? - spytała blondynka, tykając pomalowanym na biało paznokciem pięcioramiennej gwiazdy na klatce piersiowej mojej córki, która tylko delikatnie zwęziła usteczka.

- To strój Kapitana Ameryki - wytłumaczył szybko Adrien - Wiesz, tego z komiksów, o których ci mówiłem...

- A tak... Super inwalida wojenny czy jakoś tak - mruknęła blondynka, lekceważąco machając ręką.

- Żołnierz, Chloé - poprawił ją delikatnie Adrien.

- Może być i żołnierz.

- Nie martw się, pan Gabriel przygotował dla ciebie strój znacznie zabawniejszy od przebrania kombatanta - syknęła zimno Clarisse, wlepiając w córkę burmistrza wzrok rozzłoszczonych oczu. Gdyby tylko jej spojrzenie mogło zabić, Chloé padłaby trupem już dwa razy.

- Ah tak? Co by to nie było, będę w tym wyglądać jak prawdziwa księżniczka - Chloé uśmiechnęła się złośliwie - Mniejsza o to... Ty musisz być Larisse, prawda? Wiele o tobie słyszałam... - burknęła głosem, w którym uważne ucho wychwyciłoby nieskrywaną nutkę zawiści - Nie wierzę, że możesz się zadawać z tak mało interesującą osobą.

- Oczywiście... To ja jestem Larisse - Clarisse uśmiechnęła się najsłodziej jak tylko umiała, po czym dygając karykaturalnie jak królewna, ujęła dłoń blondynki i złożyła na niej delikatny pocałunek, wrednie unosząc do kąciki ust - Do waszych usług, mademoiselle Zoé.

- Ble, co ty wyprawiasz? - skrzywiła się błękitnooka, wyrywając momentalnie rękę - Adrienuśku, powiedz jej coś! - pisnęła, zawieszając łapki na szyi zaskoczonego Adriena, który o mało co się nie przewrócił pod ciężarem dziewczynki.

- Coś - mruknął pod nosem Félix, przestawiając z rozmysłem konia, jakby od tego ruchu miała zależeć jego przyszła kariera szachowa. Léa jedynie zachichotała, zakrywając usta dłonią.

- A was co tak bawi? - syknęła ze złością Bourgeois, puszczając Adriena, który prędko nabrał powietrza, jakby w obawie przed tym, że przyjaciółka znowu postanowi go poddusić, błagając o ratunek.

   Chloé jak burza ruszyła w kierunku Félixa i Léi, którzy rzucili ku niej tylko ostrzegawcze spojrzenia zielonych i fioletowych ocząt. Z tęczówek d'Este biła zdecydowana niechęć i zirytowanie zachowaniem Francuzki, zaś twarz Léi zastygła w niemym oczekiwaniu. Bourgeois wyhamowała dopiero przy ich szachownicy, uderzając z całej siły dłońmi o stolik, na którym ustawiona była plansza w efekcie czego część pionków przewróciła się i przeturlała po blacie, aby następnie upaść na podłogę.

- Czy ona zawsze się tak zachowuje? - zapytała chłodno Léa, poprawiając poły beżowej marynarki, którą miała zarzuconą na ramiona. 

- Tak, nie ma co zwracać na nią uwagi - mruknął Félix, poprawiając z niesmakiem figury.

- A wydawała się taka poukładana - powiedziała Léa, schylając się pod stolikiem w poszukiwaniu pozostałych pionków - Najwidoczniej pozory mogą... 

   Léi nie było jednak dane dokończyć zdania, ponieważ zezłoszczona Chloé nagle z całej siły szarpnęła za kucyk, w który d'Violon-Violin miała splecione czarne włosy. Fioletowooka skrzywiła się i syknęła, uderzając głową o stoliczek, jednak zanim zdążyła zareagować, Bourgeois sama postąpiła z jękiem kilka kroków do tyłu i puściła dziewczynkę, po czym z wściekłością odwróciła się w stronę napastnika i zamarła. 

   W pomieszczeniu ponownie zaległa głucha cisza. Wszyscy w osłupieniu wpatrywali się w Clarisse trzymającą w jednej ręce nożyczki, a w drugiej pukiel złotych włosów, które jeszcze sekundę wcześniej stanowiły nieodłączną część fryzury Chloé. Wszyscy, oprócz Félixa. Ten obserwował sytuację z grymasem uznania na twarzy. Bourgeois w międzyczasie wstrzymała oddech i powoli przybliżyła ręce do miejsca, gdzie powinien znajdować się jej słynny koński ogon. Gdy jednak jej palce napotkały świeżo ścięte kosmyki pozbawione nawet różowej gumki, błękitne oczy zaszły jej łzami, a z ust wydobył się świdrujący uszy krzyk. Chwilę później przerażona blondynka wybiegła z pokoju.

- No co się tak na mnie patrzcie? - spytała skołowana Clarisse, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za córką burmistrza - Jakoś trzeba było zareagować, nie?

- Nie musiałaś od razu obcinać jej włosów! - jęknął Adrien.

- Oj tam, kuzynie... Nie dramatyzuj - uśmiechnął się pod nosem Félix.

- Tak by na pewno nie zrobiła mało interesująca osoba - dodała od siebie Léa z szerokim uśmiechem.

- No właśnie - przytaknęła Clar - A teraz pomóżcie mi schować dowód zbrodni, zanim twój ojciec wyrzuci mnie przez okno. 

- Bardziej martwiłbym się o matkę Chloé. Ona jest straszna - mruknął Adrien, drżąc na samą myśl o Audrey Bourgeois. 

- Zobaczysz, zwolni cię z życia - skwitował krótko d'Este, zakładając nogę na nogę. 

- Wszystkich nas zwolnią, jeśli się nie pospieszymy. Chyba nie sądzicie, że dam się pogrążyć w samotności? Jeśli mam utonąć, to pociągnę was wszystkich za sobą. Ktoś ma jakiś pomysł, co mam z tym zrobić? - spytała, zerkając na włosy i nożyczki. 

- Otwórz okno - zaproponował Félix - Jeśli matka Chloé faktycznie będzie miała ochotę się ciebie pozbyć, to nie powinniśmy jej tego utrudniać. 

- Czasami cię nienawidzę, wiesz? - zaśmiała się Clarisse, przypatrując się jak chłopak stanął na krześle i sprawnym ruchem uchylił lufcik. 

- Z wzajemnością, szwagierko - mruknął, odbierając od dziewczyny bestialsko zamordowaną fryzurę Chloé, którą następnie wyrzucił na podwórko, po czym zamknął okno i jak gdyby nigdy nic, sprzątnął z planszy pionki, aby ponownie je ustawić - Udawajcie, że nic się nie stało. 

- Dokładnie. Bawcie się dalej w Iron Adriena i Kapitan Clarisse - zawtórowała Félixowi Léa.

- Ja chyba mam na dziś dość zabaw... - mruknął wyczerpany Adrien, siadając na skraju łóżka i z zainteresowaniem zaczął przyglądać się sprawnym ruchom kuzyna układającego szachowe figury. 

   Clarisse przysiadła obok chłopaka i delikatnie poklepała go po ramieniu. W niej również opadła chęć dalszych psot. W dodatku bała się tego, co miało później nastąpić. Oczywistym było w końcu, że Chloé na nią naskarży. Poza tym, nawet nie dało się tego ukryć, skoro ścięła córce burmistrza 3/4 włosów. Mogła tylko czekać na to, co nieuniknione. 

02.11.2006r., Francja, Paryż, Avenue Victoria 7

   Clarisse spojrzała na siostrę z nieskrywanym wahaniem. Léa miała na sobie cienką, zieloną bluzeczkę z wielką kokardą na klatce piersiowej i pomarańczową spódnicę z paskiem przystrojonym w dzwonki, które alarmowały każdego o nawet najmniejszym ruchu dziewczynki. Na czarnych włosach bliźniaczki dodatkowo pyszniła się fioletowa opaska, która idealnie pasowała do koloru oczu Léi. 

- Przecież to się nie uda... - jęknęła Clarisse, trzymając w dłoniach ubrania złożone w kostkę. 

- Clar, chyba o czymś zapomniałaś. Wyglądasz tak samo jak ja - zauważyła roztropnie Léa.

- Nie wyglądam - żachnęła się Clarisse - Mamy inne kolory oczu. Poza tym, będziemy miały kompletnie inne stroje. Chyba tylko ślepy by nas pomylił.

- O oczy to ty się nie martw - Léa uśmiechnęła się nonszalancko, kładąc na garderobie siostry opakowanie barwnych szkieł kontaktowych - Poza tym, nawet bez soczewek aż tak mocno się nie różnią. To podobne odcienie. 

- Ale stroje będą już inne...

- Na pewno znasz historię Spartakusa - powiedziała z uśmiechem fioletowooka.

- Owszem. Wszystkich powstańców ukrzyżowano wzdłuż Via Appia...

- Na szczęście ludzkość dawno już odeszła od takich metod, więc co najwyżej mogą jedynie zwolnić tą okropną Larisse - zaśmiała się Léa - Nie masz się o co martwić, siostrzyczko. Ty stanęłaś w mojej obronie, ja stanę w twojej. Poza tym, to będzie świetna zabawa. Dawno już tak nikogo nie wkręcałyśmy.

- Oby było tak jak mówisz... - mruknęła wciąż nieprzekonana Clarisse.

- Chyba nie żałujesz, że to zrobiłaś? - Léa gwałtownie przytuliła się do swojej bliźniaczki.

- Oczywiście, że nie... - wykrztusiła Clar spod silnych ramion czarnowłosej - Należało jej się tylko teraz będę mieć masę problemów...

- Jakoś sobie poradzimy - Léa uniosła radośnie kąciki ust. Jej uśmiech był tak promienny, że Clarisse nie mogła również się nie uśmiechnąć - No, a teraz idź się przebierz. Nie wiemy kiedy ta jędza przyjdzie.

   Jak się miało wkrótce okazać, na objawienie się jaśnie pani Audrey Bourgeois z domu Lindgren (pewnie przez pokrewieństwo z tą pisarką teraz płaciła zaburzeniami osobowości i nadmiernym ego. Oby tylko moich dzieci nie spotkał ten sam los, bo predyspozycje genetyczne niestety mają...) trzeba było trochę poczekać. W końcu, show samo się nie przygotuje, a Królowa Stylu, jak zwana była kobieta, nie mogła wchodzić do czyjegoś domu niczym normalny człowiek. Tak więc wszyscy pewnie spodziewali się drzwi otwieranych przez setkę kamerdynerów, czerwonego dywanu wykonanego z sierści zwierząt zagrożonych wyginięciem, helikoptera komentującego na żywo całe zajście i wreszcie samej zainteresowanej niewidocznej przez blask fleszy. Dodatkowo w tle pewnie grałby trębacz ze "Shreka", kelner biegałby z kieliszkami szampana, a drzewa robiłyby za bezpłatnych statystów. Taaak, piękna to by była scena. Szkoda tylko, że nigdy do niej nie doszło (w sumie, dla kogo szkoda, dla tego szkoda, mnie wszak w Paryżu wtedy nie było, więc czego mam żałować?), albowiem odległość z Hotelu Le Grand Paris była zbyt duża dla nieprzyzwyczajonych do samodzielnego chodzenia stópek francuskiej ikony mody. 

   Zamiast Audrey Bourgeois do willi Agrestów przybył jej mąż - szanowny burmistrz stolicy l'Hexagonu. W każdym innym kraju byłoby to na pewno bardzo efektowne, ale byliśmy we Francji, gdzie burmistrz najważniejszego miasta robił za uroczego, uległego misiaczka i podnóżek dla żony oraz córki, więc nikt też fajerwerków się nie spodziewał. Oczywiście, do hacjendy Gabriela burmistrz Bourgeois wszedł z poważną, groźną miną, wypinając przy tym dumnie pierś, aby każdy miał szansę ujrzeć jego szarfę w barwach narodowych. Dobrze, że nie przywlókł ze sobą szwadronu policji, wszak przyszedł zmierzyć się z niebezpiecznymi bandytami, jakimi była zgraja dzieci niewłaściwie korzystająca z nożyczek. 

- André, cóż za miła niespodzienka! - zaświergotała już na wejściu Emilie.

   Pani Agreste jak zawsze wyglądała promiennie. Jasne, rozpuszczone, blond włosy spływały jej delikatnie na ramię, niemalże je muskając. Jak przystało na żonę słynnego projektanta mody miała na sobie ten sam strój, co zawsze - czarną koszulę z kwadratowym dekoltem spiętą broszką w kształcie pawiego ogona, białą marynarkę z ciemnymi wykończeniami oraz pasujące do tego spodnie. Podobno wielcy ludzie sukcesu nie przykładali wagi do ubioru, a Emilie jako wschodząca gwiazda francuskiej sceny stanowiła idealne potwierdzenie owej teorii, dołączając tym samym do teamu Steve'a Jobsa.

- Co cię do nas sprowadza, André?

   Burmistrz nieznacznie odchrząknął i ze zdenerwowaniem poprawił swą szarfę. Nie wiedzieć czemu, zawsze czuł skrępowanie w obecności Emilie. 

- Droga Emilie... - zaczął, starając się zabrzmieć profesjonalnie, jednak niezbyt dobrze mu to wychodziło - Wydaje mi się, że wiesz, w jakiej sprawie przychodzę.

   Emilie jednak albo nie wiedziała, albo udawała, co w jej przypadku nie byłoby niczym trudnym, patrząc na wykonywany przez kobietę zawód. Lecz burmistrz Paryża nie umiał odróżnić fałszu od prawdy, zwłaszcza gdy jadowicie zielone oczy pani Agreste spojrzały na niego z "niekłamanym" zdumieniem przypominając wzrok zaskoczonej sarenki Bambi, która właśnie odkryła, że poza lasem istnieje zupełnie inny świat. 

- Nie... - wydusiła z siebie blondynka po dłuższej chwili wahania - Nie wiem... Oświeć mnie. Czyżbyś wrócił do swojej pasji i chcesz mnie wziąć do nowego, fantastycznego filmu? Co to będzie? Nie, nie podpowiadaj mi... Sequel "Samotności"? A może prequel? Albo nie... Midquel! Zróbmy midquel, André! Nikt się tego nie spodziewa! - zawołała, klaszcząc w ręce.

- ... W-właściwie to przyszedłem z powodu Chloé - wyjąkał przepraszająco Bourgeois, gasząc tym samym zapał Emilie, która wydała z siebie dźwięk podobny do fuzji prychnięcia z westchnięciem.

- Jeśli koniecznie chcecie odzyskać tę sukienkę, to zaraz poproszę Adriena, aby jej poszukał - oznajmiła, zakładając ręce na piersiach, wywijając przy tym oczami. 

- Nie, Emilie, nie o to mi chodzi... - André westchnął ze zrezygnowaniem.

- No to o co? Wykrztuś to z siebie wreszcie!

- Jakaś dziewczynka wczoraj oszpeciła włosy mojego małego Słoneczka za pomocą nożyczek. Żądam sprawiedliwości i wydania mi tej łotrzycy! - powiedział twardo Bourgeois, wskazując palcem na ziemię, jakby w ten sposób złoczyńca miał się zmaterializować tuż u jego stóp. 

- Słucham? - Emilie wpatrywała się w swego gościa przez dłuższą chwilę, przekrzywiając głowę w bok na znak niezrozumienia. Oczywiście, było to wierutne kłamstwo. Kobieta doskonale zdawała sobie ze wszystkiego sprawę, ponieważ poprzedniego dnia wraz z Gabrielem i Nathalie oglądała nagrania z kamer, które zarejestrowały moment ucieczki poszkodowanej Chloé. Niestety, z racji tego, że nie zainstalowali monitoringu w pokoju jej syna, nie mogła do końca określić, które z dzieci było winne, więc najlepiej było zamieść sprawę pod dywan. Poza tym... Może dziewczynie się należało? - Jaka dziewczynka?

- Nazywa się Larisse! Wydaj mi ją, Emilie! Nie utrudniajmy tego jeszcze bardziej...

- Najpierw mi powiedz, co właściwie chcesz zrobić. Chyba nie masz zamiaru aresztować 3-letniej dziewczynki? - spytała, unosząc do góry jedną z brwi.

- To nie jest twoja sprawa.

- To także nie jest moje dziecko. 

- W takim razie wydaj mi ją. Nie będę miał wyrzutów sumienia, zabierając obcą latorośl.

- Rozum cię opuścił, André? Co ja powiem Tristanowi i Jocelyne, gdy wrócą po dzieciaki? 

- A więc to ich córka? Teraz to wiele tłumaczy... - mruknął pod nosem mężczyzna, zasępiając się na moment - Mimo wszystko, chciałbym z nią porozmawiać.

- Skoro aż tak bardzo ci na tym zależy... Larisse, przyjdź tutaj na moment! Masz gościa! - zawołała kobieta, a ja uśmiechnąłem się w duchu na tę wypowiedź. Miłym akcentem z jej strony było krycie prawdziwego imienia mojej córki, które zresztą  André powinien znać, patrząc na fakt, że trzy lata sam złapał me dziecię lecące z schodów. 

   Chwilę później drzwi pokoju Adriena otworzyły się i wyszła z nich drobniutka, bladziutka dziewczynka. Mimo twarzy zasłoniętej długimi puklami czarnych jak noc włosów, czuć było bijący od niej niepokój i skruchę, którą potęgowała jeszcze schylona główka. Burmistrz zmarszczył brwi. 

- To nie jest Larisse - oświadczył po dłuższej chwili - Spójrz na nią, Emilie. Moje Słonko mówiło, że Larisse była wystrojona jak księgowa na podwieczorek, a ta tutaj to... Zwyczajne dziecko.

   Fakt, nie dało się ukryć, że dziewczynka w zielonej, bufiastej bluzeczce i różowej spódniczce w truskawki wyglądała dość... Powiem tak, jak na moje córki dziecinnie, ale tak pewnie nosiły się wszystkie trzylatki, więc problemu raczej nie było.

- Ale to ona, André - odparła niczym niewzruszona Emilie - To jest...

- To ja jestem Larisse! - zawołała nagle druga dziewczynka, która wyłoniła się za pleców oskarżonej numer jeden.

   Kolejna czarnowłosa wyglądała niemalże identycznie do poprzedniej podejrzanej. Z tą różnicą, że strój miała inny, ale na ogół wszystko krzyczało, że miało się do czynienia z bliźniakami, co zawsze stawiało obcego człowieka z pytaniem "które dziecko jest które?".

- Nie słuchajcie jej! - zaoponowała ta pierwsza - To mnie szukacie! 

- Ona kłamie! Ja obcięłam włosy Chloé!

- Nie, bo ja!

   Nagle drzwi pokoju ulokowanego na przeciwko odtworzyły się z prędkością światła, wypuszczając z wnętrza Adriena w przykrótkiej, niebieskiej koszulce z żółtymi rękawkami i w  jeansach. Żeby tego wszystkiego było mało, chłopak miał na głowie jeszcze czarną perukę.

- Obie są w błędzie! - wykrzyknął dziewczęcym głosikiem - To ja jestem Larisse!

   To jednak nie był koniec niespodzianek, bo zaraz potem z kuchni wyskoczył Félix w podobnym przebraniu domniemanej Larisse. Ten jednak miał na sobie fioletowo-zieloną bluzę oraz legginsy w tym samym kolorze.

- To ja jestem Larisse, złapcie mnie, jeśli potraficie! Muahahaha! - krzyknął, śmiejąc się złowieszczo, po czym rzucił przed siebie jakieś opakowanie, które przy kontakcie z podłogą wybuchło, obsypując Anglika mąką - Hmmm... Trzeba jeszcze dopracować tę sztuczkę... - burknął skołowany pod nosem.

   Całkowicie zbity z tropu André zerknął pytająco ku Emilie, która z całej siły starała się zachować kamienny wyraz twarzy, mimo iż w głębi duszy pękała ze śmiechu. Aby ukryć swoje rozbawienie zaistniałą sytuacją, wzruszyła ramionami.

- No, André. Masz tu swoją Larisse i to nawet w czterech wersjach. Wybieraj, która bardziej ci pasuje. Ja osobiście wzięłabym tę - oznajmiła, wskazując na swojego syna - Ma ciekawy kolor oczu. Trochę jak dojrzewające winogrono.

   Bourgeois powiódł wzrokiem po zgrai dzieci i jeszcze raz zerknął błagalnie na panią Agreste.

- Kiedy wracają d'Violon-Violinowie? - zapytał w końcu. 

- Mnie się pytasz? Wyjechali do Lorientu - odparła blondynka, rozkładając bezradnie ręce - Jak wrócą, to dam ci znać. 

- Dobrze, dobrze... Tak, tak chyba będzie najlepiej... - burknął oszołomiony burmistrz - To... Ja lepiej już pójdę, ale nie myśl, Larisse, że o wszystkim zapomnę - oświadczył, grożąc palcem, po czym prędkim krokiem ewakuował się z budynku.

   Wszyscy odprowadzili polityka wzrokiem do drzwi, odczekując w ciszy kilka minut, aby ten przypadkiem się jeszcze po coś nie zawrócił. Gdy już uznali, że są całkowicie bezpieczni, Emilie parsknęła długo tłumionym śmiechem.

- No dobra, dzieciaki - zaśmiała się - Co to było za przedstawienie? 

- Chyba ciocia nie myślała, że od tak wydamy naszą Larisse - zapiała dumnie Léa, obejmując ramieniem swoją bliźniaczkę, która wyglądała, jakby miała ze wstydu zapaść się pod ziemię - Poza tym, Chloé się należało!

- Ah tak? - spytała prowokacyjnie Emilie, zakładając ręce na piersiach - A mogę się dowiedzieć, co takiego zrobiło ukochane Słoneczko naszego burmistrza, że aż trzeba było posuwać się do aktów przemocy? 

- Dokuczała nam, mamo - wyjąkał cicho Adrien, którego policzki również płonęły ze wstydu jak dorodne truskawki na spódniczce Clarisse - Risa tylko stanęła w obronie Léi.

- Brawo, geniuszu - jęknęła Clarisse, uderzając się łapką w twarz - Właśnie zdradziłeś moją tożsamość.

- Larisse niczego nie zdradziła - Léa lekko klepnęła swoją siostrę w ramię - Poza tym, to ja jestem Larisse, jeśli zdążyłaś już zapomnieć.

- Nie, bo ja jestem Larisse - mruknął z dołu Félix.

   Rozbawiona Emilie tylko pokręciła z rozbawieniem głową. 

- Mam propozycję, moi mili. Może wyjaśnimy sobie całą sytuację przy filiżance herbaty i magdalenkach, co wy na to?

- O tak! Tak, ciociu! - pisnęła z zachwytem Clarisse, na co pani Agreste ponownie parsknęła śmiechem.

- Chciałabym, aby każdy tak na wszystko reagował jak ty na te ciasteczka - powiedziała z rozbawieniem - Tylko nie jedz ich za dużo, skarbie. Nie chcemy chyba znowu wzywać karetki przez to twoje okropne uczulenie na cytrusy, co nie? - zaśmiała się kobieta, kierując się w stronę kuchni - No i Féliś... - zaczęła, spoglądając na chłopca umorusanego mąką.

- Tak, wiem... Muszę się przebrać - mruknął pod nosem d'Este - Ale jeszcze zobaczycie. Kiedyś nauczę się tak znikać, że nawet niewidzialny będzie przy mnie prostym celem.

- Wierzymy ci, skarbeńku, a teraz leć pod prysznic - zachichotała zielonooka, tarmosząc chłopca po włosach.


Witajcie, moi drodzy! Podejrzewam, że nikt nie spodziewał się rozdziału w środku tygodnia i przyznam się Wam szczerze, że sama też nie sądziłam, że go napiszę, ale z racji mojego "elastycznego" planu na studiach uznałam, że jeśli nagle odwołują mi zajęcia i właściwie nie wiem, czego można się spodziewać, to czemu nie dokończyć pisania rozdziału? Powinnam w sumie robić tekst na prezentację z angielskiego, ale harmonogram jest tak skomplikowany i nieprzewidywalny... Długo by mówić! Mam nadzieję, że rozdział się Wam podobał. Do usłyszenia niedługo! 

                                                                                                    ♥ M ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top