< 10a >
<21 rok życia>
Nie... Nie, NIE, NIE...
Otworzył niechętnie oczy i spod półprzymkniętych powiek spojrzał na swój ukochany budzik, który prawie codziennie budził go o wspaniałej godzinie, jaką była piąta trzydzieści.
Nienawidzę cię śmieciu. Tak bardzo cię nienawidzę.
Wyciągnął nieprzytomnie rękę w celu wyłączenia krzyczącego coraz głośniej alarmu. Nie trafił za pierwszym razem, a każda sekunda zwłoki stanowiła coraz gorszy jazgot.
Zaamknij mordę...
Nagle jego dwanaście kotów zaczęło upominać się o swoją poranną porcję jedzonka, miałcząc przy drzwiach. Marcus zmarszczył brwi. Był bliski płaczu.
Nienawidzę mojego życia.
Usiadł niechętnie, chowając twarz w dłoniach. Odetchnął głęboko i wyłączył budzik. Wstał, po czym chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, a następnie wpuścił do reszty mieszkania falę puchatych zwierzątek. Koty natychmiast podreptały do swoich miseczek, ustawionych pod ścianą w kuchni.
Kocham was. Ale nie o wpół do szóstej.
Nie zarejestrował momentu, w którym napełnił kocie miski jedzeniem. Był zbyt zaspany. Podszedł do blatu, ziewając przeciągle. Wstawił wodę na kawę, po czym poszedł do łazienki, żeby się nieco ogarnąć i przebrać z piżamy.
Umył twarz lodowatą wodą i spojrzał w oczy swojemu odbiciu.
Marcus, wyglądasz jak gówno.
Po dłuższej chwili wrócił do kuchni i przygotował sobie kawę. Wciągnął jej ciężki zapach i odetchnął głęboko. Usiadł przy stole, po czym zagapił się na widok za oknem. Nie miał ochoty żyć. Było za wcześnie.
Powrócił do żywych i potrząsnął głową, chcąc całkowicie wyrwać się resztkom snu.
Dobrze, Marc. To tylko kolejny wspaniały dzień w pracy...
Jęknął zrezygnowany. Upił łyk stygnącej kawy i zerknął na zegarek wiszący na ścianie w salonie. Zaraz musi wyjść.
Zabijcie mnie.
Gdy w końcu nadeszła znienawidzona chwila opuszczenia bezpiecznego mieszkania i udania się na spotkanie z ludźmi, Marcus miał ochotę rozbić swoją głowę o blat stołu. Wstał, narzucił na siebie jakąś bluzę i wyszedł. Zamknął drzwi trzy razy, żeby jego koty były bezpieczne.
Droga do pracy zajęła mu standardowe pięć minut samochodem.
No tak, nie ma ruchu na drodze... MOŻE DLATEGO, ŻE NORMALNI LUDZIE ŚPIĄ O TEJ GODZINIE.
Pracował w jakiejś małej kawiarni w galerii handlowej. Nie była to praca marzeń, ale przynajmniej czuł, że zarabia. Że jest samodzielny.
Co prawda, jego ojciec wciąż przelewał mu pieniądze na konto, chociaż Marcus wyraźnie mu powiedział, żeby przestał. Chciał się odciąć od Adlerów i żyć po swojemu. Zapomnieć o przeszłości. Ale się po prostu nie dało.
- Witaj, Marco. - przywitała go Iris, współpracownica, która wyglądała równie ciekawie jak on. Czyli beznadziejnie. Jej twarz niemal wrzeszczała o odpoczynek.
- Cześć. - mruknął, zmuszając się do uśmiechu.
- Zaszalałeś w weekend, co? - spytała, unosząc do ust dymiącego papierosa.
Wyglądam aż tak źle?
- Nie. - odparł. - Po prostu... oglądałem seriale.
- Seriale powiadasz?
- A co innego?
Iris uniosła znacząco brwi i uśmiechnęła się pod nosem.
- Aha, no tak. - przewrócił oczami. - Ty zawsze myślisz tylko o jednym.
- A ty nie? - zaśmiała się, wypuszczając z ust cuchnący dym.
- No wyobraź sobie, że nie. - mruknął w odpowiedzi, po czym zniknął na zapleczu.
Jaka ona jest dziwna.
Marcus był młodszy od Iris o kilka lat. Bał się na początku, że może być przez to gorzej traktowany, ale okazało się, że dziewczyna przygarnęła go sobie jako młodszego brata i dbała, żeby żaden z innych pracowników nie był dla niego niemiły.
Wrzucił na siebie brązową koszulkę z logiem firmy na piersi, po czym wyposażył się w biały fartuch, który był mu do niczego niepotrzebny, ale takie były wymagania.
Ach, wyglądam tak pięknie w białym.
Przeczesał włosy i odetchnął głęboko, przygotowując się do kolejnych wspaniałych ośmiu godzin roznoszenia ludziom kawy, ciasta i lodów. Czuł, że to będzie świetny dzień, pełen monotonii, ciężkiego zapachu kawy oraz hałasu galerii handlowej pełnej rozmawiających klientów.
Jak wrócę do domu, to podetnę sobie żyły.
<>
Minęło coś koło czterech, pięciu godzin pracy. Marcus nie był pewny, ponieważ nie miał nawet czasu spojrzeć na zegarek.
DLACZEGO DZISIAJ MUSI BYĆ TAKI RUCH, DO JASNEJ CHOLERY?!
Odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Miał dosyć. Był niewyspany, głody i zmęczony ciągłym chodzeniem do stolików. Zazwyczaj nie było tu aż tylu klientów, lecz tego dnia rzucili się na kawiarnię, jakby jutro miał nastąpić koniec świata.
Chciał się ukryć gdzieś na zapleczu, żeby złapać oddech, lecz niezbyt mu się udało.
- Młody, wracaj do pracy. - powiedziała Iris, wyjmując papierosa z paczki.
- A ty przestań jarać na zapleczu. - mruknął zirytowany, wpychając ręce do kieszeni spodni.
- I za to cię lubię. - zaśmiała się. - Ale teraz serio idź roznosić te ciasta.
- Spadaj.
Wrócił do swojego ukochanego zajęcia, lecz nie na długo.
Co?
Przyjrzał się osobie siedzącej przy jednym ze stolików i zmarszczył brwi. Podszedł do niej i usiadł naprzeciwko.
- Hej?
Cinnamon podniosła wzrok i uśmiechnęła się słabo. Ewidentnie była smutna.
- Cześć, Marc. - mruknęła. - Ładny fartuszek.
- Taa... Dzięki.
Nastąpiła dłuższa cisza, która była dość niezręczna. Marcus był ciekawy, co Cinnamon tu robi, ale nie wiedział jak o to zapytać.
Przyszła tu do mnie?
- Czekasz na kogoś? - odezwał się w końcu, a wampirzyca wzruszyła ramionami.
- Po prostu chciałam coś zjeść. Słyszałam, że tu jest smacznie.
Yhym, jasne.
- Może... - zawahał się. - wpadniesz dzisiaj? Obejrzymy jakiś film albo coś.
- Dlaczego? - spytała, podnosząc wzrok.
Właśnie... DLACZEGO TO ZROBIŁEŚ, MARCUS?
- Bo jesteś smutna. - powiedział po prostu, a Cinnamon uśmiechnęła się lekko. Ale tym razem szczerze.
- O której kończysz pracę? - spytała, wpatrując się w logo firmy na jego piersi.
- Coś koło drugiej. - odparł spokojnie, lecz wewnątrz miał ochotę wrzeszczeć.
W coś ty się wpieprzył, debilu?! Dlaczego ją zaprosiłeś!!!?
- Poczekam. - oznajmiła wampirzyca, biorąc do ręki menu.
- To jeszcze... - zerknął na zegar wiszący nad wejściem. - Trzy godziny, Cinn.
Dziewczyna już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz nie było jej to dane.
- MARCUS, wracaj do pracy. - niemal krzyknęła Iris z drugiego końca lokalu.
Bez słowa wstał, zostawiając Cinnamon samą. Podszedł do współpracownicy, patrząc jej gniewnie w oczy.
- Och, nie przesadzaj. - szepnęła do niego z szerokim uśmiechem. - Potem sobie z nią pogadasz, kochasiu.
- Iris, jesteś tępą dzidą. - warknął. - Przecież ja...
- Maruś, proszę. - westchnęła. - Nie kłam, bo to nieładnie. Lubisz ją, co nie?
- Nie chce mi się z tobą gadać.
- Wracaj do pracy, młody. - powiedziała Iris i rozczochrała jego jasne włosy.
Marcus dobrze wiedział, że nie jest wcale potrzebny, ponieważ inni pracownicy świetnie sobie radzili. Ruch nieco się zmniejszył, więc spokojnie wystarczyły trzy osoby, żeby wszystko ogarnąć. W tym momencie między stołami krążyło aż pięć, więc Marcus nie musiał nic robić. Napracował się dzisiaj wystarczająco, kiedy reszta odpoczywała. Bo w przeciwieństwie do niego, nie mieli za plecami Iris, która ciągle by ich pilnowała i kazała iść pracować.
Dobrze wiedział, że dziewczyna lubi mu dokuczać. W taki niegroźny, siostrzany sposób. Czasem to było nawet miłe, ale tym razem miał jej dość. Umiała wtrącić się w idealnym momencie, tak, żeby zniszczyć mu humor.
Zerknął na Cinnamon, zatopioną w ekranie telefonu i westchnął.
- Marcus, wróć na ziemię. - odezwała się Iris, opierając się ramieniem o ścianę.
- Jasne. - mruknął i zajął się pracą.
~~~~~~~~~~~~~
1) wena mnie napadła, więc są dwa rozdziały Adlera
2) to wszystko dzieje się przed tym wydarzeniem, o które obraziła się Cinnamon, więc ich relacje są jeszcze normalne
3) zaspojleruję, że to dzieje się jesienią, oni będa mieli kosę od zimy, także zbliżamy się do TEGO TAJEMNICZEGO WYDARZENIA
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top