Rozdział 56




Célia

Nazajutrz obudził mnie dudniący dźwięk telefonu. Z trudem podniosłam rękę, by po omacku znaleźć na szafce smartfon. Byłam półprzytomna, bo całą noc płakałam w sypialni, szczelnie otulona kocem. Nie mogę się z tym pogodzić, nawet nie przyjmuję do siebie wiadomości, że Cristóbal zostawił mnie i dziecko na zawsze. Nie otwierając oczu, odbieram telefon i słabym głosem, mówię:

— Tak, słucham?

— Célia, z tej strony Daniel. Nie chciałem ci się naprzykrzać zwłaszcza po tej ostatniej akcji w twoim mieszkaniu, ale dłużej nie mogłem milczeć.

— Nie dzwoń do mnie – odpowiadam oschle i gdy już miałam się rozłączyć, słyszę coś czego nie powinnam:

— Zależy mi na tobie.

„Zależy mi na tobie" powtarzam to w myślach, próbując zrozumieć ten bezsensowny wydźwięk. Dopiero po chwili otwieram oczy z zdumienia i ponosząc się na łóżku do pozycji siedzącej, mówię pewnym siebie głosem:

— To wszystko twoja wina. Idź precz! Żałuję dnia, w którym zgodziłam się dla ciebie pracować. Żałuję chwili, w której pozwoliłam ci wejść do mojego życia z butami. Przez ciebie Cristóbal nie żyje, a wraz z nim ja. Nigdy więcej do mnie nie dzwoń i nawet nie wspominaj mojego istnienia.

— Célia... – nie chciałam tego słuchać. Rozłączyłam się, po czym rzuciłam telefon na łóżko.

Oparłam głowę o zagłówek i przymykając na chwilę powieki wzięłam parę głębokich oddechów. Muszę się uspokoić, choć z każdym dniem wydaje mi się to trudniejsze. Gładząc jeszcze płaski brzuch, przywołuję w myślach Cristóbala. Niedawno był tutaj. Siedział w fotelu, patrząc na mnie. Cholernie za nim tęsknie. A ta tęsknota jest czymś niewyobrażalnym, bowiem jak mam nauczyć się żyć bez niego? To okropne, gdy wiesz, że osoba, która była dla ciebie całym światem już nigdy na ciebie nie spojrzy. Nie dotknie cię, nie wypowie ani jednego słowa.

Z tego przytłaczającego marazmu otrzeźwił mnie kolejny telefon. Byłam pewna, że to Daniel i jego kolejne żałosne wyznania. Nie patrząc na wyświetlacz, odebrałam i wściekła wyrzuciłam z siebie:

— Blokuję numer! Nie będę z tobą rozmawiać!

— Célia, kochanie... – mój potok słów przerwał ciepły głos Evy.

— Eva, przepraszam. Sądziłam, że to... zresztą nieważne.

— Jak się czujesz? – zapytała po chwili.

— Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Eva, czy on... – w moich oczach pojawiły się łzy, a w myślach wróciłam do wspomnień i wpatrzonego we mnie Cristóbala.

— Nie płacz, proszę. Wszystko się ułoży, zobaczysz.

— Nieprawda. Nie mogłam go ochronić. Nawet nie miałam takiej możliwości. Powiedz mi, czy Amelia...

— Nie żyje – przerwała mi zdanie gosposia.

— Przylecę do Monako. Proszę cię o jedno, niczego beze mnie nie planuj. Sama chcę wszystko załatwić. To mój mąż – kończąc zdanie, usłyszałam pukanie do drzwi. Wstałam z łóżka i nie rozłączając się, otworzyłam. Do środka wszedł Vicente.

— Kochanie to nie jest bezpieczne, chcesz się narażać? Zwłaszcza po tym wszystkim?

— Muszę kończyć – rozłączyłam się, po czym taksując wzrokiem starszego z braci Gonzalez, wymamrotałam: — O której mamy samolot?

— Ty nie lecisz – odparł lekceważąco, a następnie usiadł w fotelu, w którym jeszcze kilka dni temu siedział mój mąż.

— Zejdź z tego miejsca i wynoś się! – wrzasnęłam oburzona, otwierając na rozcież dębowe drzwi.

— Z tego co wiem, dom należy do mnie i to ja mogę zacząć stawiać ci warunki – założył nogę na nogę i gładząc palcami podłokietnik, przesłał cwaniaki uśmieszek.

— W takim razie moja noga nie pozostanie w nim ani chwili dłużej – weszłam do garderoby i wytaszczyłam na sam środek ogromną walizkę. Chaotycznie pakowałam do niej swoje ubrania, po czym zakładając na siebie zwykły czarny dres i sportowe obuwie, wyszłam ciągnąc za sobą bagaż.

— Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął Vicente na mój widok, a następnie wstając z fotela, podszedł wyrywając z dłoni walizkę.

— Wracam do domu. Za dwa tygodnie święta, zamierzam je spędzić w Monako, z rodziną.

— Twoja rodzina jest tutaj. Rozmawiałem z Pablo, tam jest niebezpiecznie, zrozum to.

— Od kiedy tak wam zależy na moim bezpieczeństwie, co?! Rok temu, gdy porwał mnie Cristóbal nikogo to nie obchodziło, a teraz wielcy obrońcy uciśnionych się odzywają. Mam dosyć! Lecę do Monako i nikt mi w tym nie przeszkodzi! – zostawiłam walizkę i odwracając się w stronę wyjścia, wpadłam wprost na brata Cristóbala. Stał nieruchomo z rękoma opartymi na biodrach.

— Skończyłaś? – zapytał spokojnym głosem.

Zacisnęłam mocno usta, by nie powiedzieć czegoś, co ciśnie mi się na język, po czym potakując głową próbowałam ominąć Carrerę.

— Zaczekaj – złapał mnie za ramię, odwróciłam głowę, a wtedy on pozbył się zatwardziałej maski następcy Cristóbala i pełnym ciepła wzrokiem, dodał: — samolot mamy za dwie godziny. Zjedz śniadanie, jeśli chcesz zadzwonię po lekarza...

— Nie trzeba. To tylko ciąża. Uwierz, że kobiety na ogół potrafią być samodzielne i doskonale sobie radzą nawet w ciąży. Przepuść mnie – tupnęłam nogą, na co on reagując, ustąpił mi miejsca.

Zeszłam na dół do jadalni, w której przy stole siedziały Susi i mama. Zajęłam krzesło naprzeciwko rodzicielki i nalewając sobie herbaty do filiżanki, wybełkotałam:

— Lecę dzisiaj do Monte Carlo.

— Córeczko to chyba nie najlepszy... – uniosłam dłoń w geście protestu i przerywając jej zdanie, rzekłam:

— To stwierdzenie, mamo. Nie pytam cię o zgodę czy ewentualny komentarz. A teraz wybacz, ale zupełnie straciłam apetyt – upijając łyk gorącej herbaty, wstałam od stołu. Nie miałam ochoty słuchać uwag rodzicielki, o tym jak niebezpiecznie jest w Monako. Miałam to całkowicie gdzieś. Amelia zabiła mojego męża i to jest teraz dla mnie najważniejszą sprawą.

Usiadłam na ławce, na której wczoraj podziwiałam konie. Pogoda nie była zbyt wyraźna, a słońce szczelnie chowało się za chmurami. Obracałam na serdecznym palcu obrączkę, wspominając dzień ślubu. Wówczas z zamyślenia wyrwał mnie głos Pablo:

— Nie traktuj nas jak wrogów. Chcemy dla ciebie jak najlepiej, bo wiemy co przeżywasz.

— Wiecie? – prychnęłam, kręcąc kpiarsko głową. Chyba sam nie do końca wiedział co mówił.

— Cristóbal był moim bratem i na zawsze nim pozostanie, ale jeśli mam być szczery wobec ciebie, to... wybacz mi Célia, ale przemawia przez ciebie żal, który w żaden sposób nie jest zasadny. Kochaliście się, będziesz mieć dziecko i całkowicie o tym zapomniałaś. A chyba ono powinno być teraz najważniejsze.

— Chyba czegoś nie zrozumiałam. Uważasz, że lekceważę ciążę? – wstałam zdenerwowana i wskazując dłonią brzuch, dodałam: — to dziecko, to jedyne co zostało mi po Cristóbalu. Jesteś żałosny, mówiąc swoje oszczerstwa.

— Źle mnie zrozumiałaś. Célia, ja nie chcę się kłócić. Jesteśmy rodziną i proszę cię postaraj się zrozumieć – ujął moją dłoń, na której złożył delikatny pocałunek.

— To wy postarajcie się mnie zrozumieć. Nie chcę słyszeć, że mi czegoś niewolno, że jestem w ciąży i mam uważać, że będzie dobrze i wiele innych żenujących zdań, które kompletnie nic nie wnoszą do mojego życia oprócz nerwicy. Postawcie się na moim miejscu, widzisz to Pablo? Właśnie...

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale dzwonili przed chwilą z lotniska – naszą rozmowę przerwał lokaj, który nie krył swojego zdezorientowania.

— Tak?! – zapytał gniewnie Pablo, który natychmiast wstał z ławki.

— Samolot może startować.

— Przygotuj samochód, zaraz wyruszamy – rzucił, na co młody, wystraszony chłopak od razu zareagował i pobiegł w stronę domu.

Służba pakowała walizki do bagażnika, a pozostali domownicy mierzyli mnie wzrokiem, jakby wyczekiwali na moment, w którym zmieniam zdanie. On jednak nigdy nie nastąpi. Lokaj otworzył mi drzwi od samochodu i gdy już miałam wsiadać, usłyszałam głos matki:

— Célia! Córeczko! – odwróciłam twarz, ściskając mocno klamkę.

— Nie zmienię zdania. Nie zatrzymasz mnie.

— Wiem. Chcę tylko... kocham cię i masz uważać na siebie – przytuliła mnie mocno, po czym wykonując znak krzyża przed moją twarzą, dodała: — Niech Bóg ma was w swojej opiece.

— Zadzwonię, jak tylko wyląduję – ucałowałam ją, a następnie wsiadłam do auta.

Podróż na lotnisko trwała raptem kilka minut, czego nie można było powiedzieć o locie do Monte Carlo. Czternaście godzin w samolocie sprawiało, że coraz bardziej dostawałam na głowę. W dodatku siedząc w monotonnej pozycji tyle godzin, czułam delikatny ból w podbrzuszu. Musiałam zacisnąć zęby, by nie dać nic po sobie poznać inaczej Pablo osiągnął by swój cel, w którym mówił mi wcześniej, że nie uważam na dziecko. 

Gdy tylko wylądowaliśmy w Monako, powiew chłodnego powietrza od razu dał znać, że mamy zimę. Otuliłam się płaszczem i biorąc w dłoń torebkę, zeszłam po schodach na płytę lotniska. Dwa podstawione czarne mercedesy oczekiwały na nas. Siedmiu ochroniarzy ustawiło się w dwóch rzędach tworząc szpaler od samolotu do samochodów. Razem z Pablo szybko wsiedliśmy do środka, a po chwili dołączyło do nas dwóch goryli.

— Zawieźcie mnie do kostnicy. Chcę zobaczyć męża – wydałam im polecenie, cierpliwie czekając na reakcję. Popatrzyli na siebie, wymieniając spojrzenia, po czym jeden z nich odezwał się:

— Pan Cristóbal leży w szpitalu.

Zamarłam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top