Rozdział 8

Kolejny podejrzany, Wolfgang Amadeusz Mozart - podejrzany o ponad cztery morderstwa.

Zygmunt zmarszczył brwi, przeglądając dokumenty, wiedział że będzie przesłuchiwał kogoś wyjątkowego. Szef od dawna próbuje rozgryść morderstwa o które ponoć został oskarżony, jednak ten stawiał zbyt prawdopodobne argumenty, by go obwinić.

- Czemu mnie to spotyka?

- Nie jęcz - mruknęła George, poprawiając swojego koka.
- Nie kazują ci go wypatroszyć, tylko przesłuchać

- Na jedno wychodzi - skwitował zniesmaczony, tym samym wywołując niekontrolowany śmiech u kobiety.

- Jak uważasz, bywaj - wyszła z pomieszczenia, zostawiając Krasińskiego z kubkiem kawy na stoliku tuż obok oraz dokumentami w dłoni.

Zygmunt w głowie miał już taktykę, którą miał wykorzystać podczas rozmowy z niejakim Mozartem.
Od innych policjantów, słyszał że Wolfgang zachowuje się wyjątkowo spokojnie i tylko czasem wybucha niewyjaśnionym śmiechem.

- Dam sobie radę - przeszło przez myśl blondyna i gdy tylko miał wstać, usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.

- Myślałem, że to ja będę zmuszony czekać, a tymczasem pan tutaj czycha na mnie - jego głos brzmiał radośnie, co zaniepokoiło Krasińskiego i to bardzo, raczej nikt nie przychodzi na komisariat policji z bananem na twarzy.

- Nie będziesz tutaj przesłuchiwany - wstał, wziąwszy kubek z kawą i podszedł do wyższego blondyna, zdążył się przyzwyczaić do tego, że od połowy męskich przestępców był niższy, więc różnicy mu to nie robiło - Chodź za mną

Szli w ciszy. Jedynie Wolfgang co jakiś czas mruczał pod nosem Marsz Turecki lecz Zygmunt postanowił zostawić to bez komentarza.

***

Pojawili się w tym samym pomieszczeniu, co tak nie dawno przesłuchiwał Ludwika, z którego nic nie wyciągnął, a jego podejrzane gesty ciągle nawiedzały sny policjanta, zbijając go z tropu.
Było mało podejrzanych i każdego można było obwinić, jednak Zygmunt myślami powracał do blondyna z pustymi, jakby martwymi oczami.

- Siadaj - mruknął i postawił kawę na stoliku, Mozart zajął miejsce bez słowa i z uśmiechem spojrzał na Zygmunta.

- A gdzie moja kawa? - spytał bezwstydnie, a Krasiński westchnął poirytowany, czuł się jakby rozmawiał z dzieckiem, a nie z pełnoletnim i to nawet starszym człowiekiem.

- Kawę, to możesz sobie zrobić w domu, komisariat to niestety nie kawiarnia - odparł oschle Zygmunt, kolejny raz przeklinał w myślach ojca.
- Wracając do tego o czym mieliśmy rozmawiać...

- Drogi, panie policjancie - nagłym ruchem, wstał Mozart i spojrzał z wyraźną kpiną na funkcjonariusza
- Naprawdę pan myśli, że byłbym zdolny uczynić taki haniebny czyn?

Krasiński nic nie odpowiedział, przez chwilę analizował poczynania oraz słowa Austriaka, zmarszczył brwi.

- Niech pan usiądzie - nakazał, a Wolfgang niechętnie zajął spowrotem miejsce przy białej ścianie.

Zygmunt nie miał pojęcia jaką taktyką teraz zadziałać, mężczyzna pomieszał mu wszystko w głowie i był zmuszony od nowa wszystko przeanalizować.
Uśmiechnął się do siebie pod nosem.

- Wszystkie dowody wskazują na to - odparł.

- Ah, tak? Jakież to dowody? - Krasiński zaczął stosować jedną z znanych metod, którą wykorzystał podczas rozmowy z Ludwikien lecz wtenczas nie poszło zgodnie z planem.

- Białe auto, blond włosy, mordercze spojrzenie, obite auto - mruknął Krasiński - a z tego co mi wiadomo to właśnie pan ma białe, obite w przodzie auto.

Mozart się roześmiał.

- Gdyby twój kolega z pracy tu był, to by nową komedie napisał

Krasiński westchnął bezradnie, z każdym jego zdaniem zaczynał wątpić w swoje zdolności policyjne.

- Pomyśl, pomyśl jak biedny poszkodowany cierpi przez ciebie... - nagle rzekł kruchym głosem, a twarz Wolfganga wyrażała zdziwienie, a zarazem lekki smutek.
- On nic już nigdy w życiu nie zobaczy, nie napisze, a nawet nie zagra... przez ciebie - Krasiński obdarował oskarżonego nieufnym spojrzeniem.

W odpowiedzi otrzymał cichy śmiech.

- Nie mogę mu współczuć, bo go nie znam.

Uniewinniony.

***

Deszcz padał obficie za oknem, obijając się o zardzewiałą rynnę.
Na ziemi, w swoim marnie wyglądającym pokoju, siedział Adam.
Obserwował kartki, porozrzucane po całym pomieszczeniu.

Który to już dzień...?

Przeszło przez myśli bruneta, który nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ostatnio wyszedł z domu. I choć zawdzięczał Fryderykowi dość częste wizyty, choćby po to by cokolwiek ogarnąć w jego brudnym pokoju. Mickiewicz cały czas trwał w kiepskim stanie, i nic nie wskazywało na to, że tak szybko się z niego otrząśnie.
Oczy czerwone od łez, mokre policzki, delikatny zarost na podbródku, trzydniowy ubiór

Co się z nim działo?

- Adam, przyniosłem ci coś - usłyszał głos zza drzwi, w drzwiach stał Ferenc.

Brunet spojrzał na niego z wyrzutem, przecież przerwał mu swoje smętne przemyślenia, jednak gdy tylko Adam zauważył, że Węgier w rękach trzyma obiad na wynos, wybaczył mu natrętne wejście bez pytania do domu.

Liszt starał się pomagać w tej trudnej sytuacji, widząc jak jego chłopak bardzo przejmuje się stanem swoich przyjaciół, chciał mu w tym pomóc jak tylko mógł, a ponieważ miał dobre kontakty z dwójką poetów. Nie miał żadnych problemów z niesieniem pomocy.

Adam, wyglądał okropnie, Ferenc sam nie mógł uwierzyć, że był tą samą osobą z którą miesiąc przed tym wybrał się na domówkę.
Zauważalnym szczegółem było jedno, jego stan psychiczny został drastycznie naruszony i to nigdy więcej nie będzie ta sama osoba.

Zasiadł wraz z Ferencem przy stole.

- Przyszłość daleka, póki jesteśmy młodzi, wszystko jest przed nami* - odparł Węgier, podając starszemu jedzenie. Ten analizował cytat wypowiedziany z ust Ferenca, jednak nie umiał przypomnieć sobie gdzie go przeczytał.
W tym momencie kompletnie nie zgadzał się z tymi słowami, najchętniej by zakończył swoje życie tu i teraz.

___
839

Przyszłość daleka, póki jesteśmy młodzi, wszystko jest przed nami* - Cytat z Kordiana

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top