Rozdział 7
Pierwszy tydzień w domu, był wyjątkowo trudny dla Słowackiego.
Niemal całe dnie spędzał, siedząc na kanapie, słuchając Fryderyka, który w jakiś sposób starał się pocieszyć młodego poetę.
Ten jedynie, co jakiś czas upijał łyk herbaty ze swojego ulubionego kubka z napisem ,,Dramat". Jednak nie obchodziło go już nawet to z czego pije, ważne że ma picie i ta wiedza mu wystarczała.
Kolejny raz uniósł kubek do swych malinowych ust i upił z niego łyka, jak się potem okazało ostatniego.
- Przynieść ci kolejną herbatę czy już nie chcesz ? - spytał niepewnie kompozytor, a Juliusz odpowiedział mu skinięciem głową.
Fryderyk wstał z miejsca i wziąwszy pusty kubek Juliusza, udał się do kuchni.
Siedziała tam matka Słowackiego, która nie wiedziała co ze sobą zrobić, syn był dla niej najważniejszy i nie mogła pogodzić się z faktem, że przez jeden wypadek jej syn stracił wiarę w spełnienie swoich marzeń.
Serce jej się krajało, gdy tylko na niego patrzyła, a łzy automatycznie spływały po policzkach, tworząc mokre ścieszki na jej twarzy.
Salomea z wesołego, pięknego i tętniącego życiem kwiatka, zamknęła się w sobie, a jej opiekuńczość zmieniła się od razu w nadopiekuńczość.
Gdy tylko gdzieś wychodziła, zawsze dzwoniła do Fryderyka, a gdy ten nie miał czasu to do Zygmunta. Krasiński nie miał serca jej odmówić, więc bywało czasem tak, że wyrywał się z pracy tylko po to by popilnować poetę i przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej o sprawie. Niestety za każdym razem mało z rozmów wyciągał, a jak już to mało potrzebne fakty.
Słowackiego przytłaczało jeszcze bardziej to, że kompletnie nic nie pamiętał.
Oprócz twarzy przerażonego Adama, nie wiedząc czemu pamiętał ten obraz z niezwykłą dokładnością i potrafił go szczegółowo opisać, ale to nic nie dawało.
Chopin wstawił wodę do czajnika i zerknął na kobietę, spoglądała na niego z delikatnym oraz wyraźnie zmęczonym uśmiechem.
- Jestem ci wdzięczna - odparła kruchym głosem i wyprostowała się - Na pewno masz wiele do zrobienia, a i tak zawsze starasz się tu przyjść i pomóc... jesteś jak anioł
Chopin lekko zawstydził się przez wypowiedź kobiety i westchnął cicho, na jego usta wkroczył miły uśmiech, a jego oczy wyrażały troskę.
- To drobiazg, pani syn to skarb jakich mało, naprawdę to zaszczyt że mogę się nim zająć - rzekł z pewnością w głosie, a kobieta nic nie odpowiedziała, jedynie uśmiechnęła się i spowrotem oparła głowę o zimny blat stołu.
Fryderyk dostrzegł, że woda w czajniku od minuty wrze, szybko ją wyłączył i zalał kolejną torebkę herbaty malinowej w kubku.
Nie słodził, gdyż Słowacki sobie tego nie życzył.
Wolnym krokiem, by nic nie rozlać, spowrotem wszedł do salonu, gdzie przebywał przygnębiony poeta.
Podał mu kubek herbaty, a ten wziąwszy go od razu się napił, nawet nie zwracając uwagi na to, że woda była wrząca.
- Wracając do tematu, Zygmunt mówił, że niestety nie robią postępów w rozwiązywaniu tej sprawy - westchnął muzyk i oparł się o tył miękkiej kanapy.
- Słyszałem o tym...
- Zapewne tak, gdyż powinieneś być pierwszy powiadomiony w tej sprawie - odparł Fryderyk i spojrzał na poetę.
Jego blade poliki, puste, szare oczy oraz czoło pokryte niesfornymi lokami dodawały mu uroku, a zarazem martwiły.
Oczy nadal były piękne, ale straszne i pokazywały jak poszkodowany cierpi.
Chopin czuł ogromny żal przez ten wizerunek, wolał by to go spotkał taki los, gdyż nie raz się słyszy o niewodomych kompozytorach, bądź niesłyszących. Lecz o niewidomych poetach, jeszcze w życiu nie słyszał.
- Zygmunt mówił, że prowadzi przesłuchania podejrzanych, ale każdy zostaje uniewinniony, gdyż nic się z nich wyciągnąć nie dało - kontynuował Chopin.
- Rozumiem... - Słowacki dotykał gorący kubek, opuszkami palców, a przed oczami widział jego wygląd, ze wspomnień.
Pamiętał jak otrzymał go w swoje piętnaste urodziny od niejakiego Adama i w sumie to było jedyne co mu wtedy dał.
Jak potem się okazało, kosztował pięć złotych, ale przynajmniej dał mu coś pożytecznego, a nie jak kiedyś chwasty z jego ogródka.
Słowacki odwrócił głowę w stronę głosu Fryderyka, który coś mówił, lecz Juliusz pomału zapadał w sen, a słowa kompozytora mętliły się powoli aż w końcu zanikły.
___
657
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top