Rozdział 12
- Jesteś pewien, że możesz zeznawać? - głos Fredry wyrażał wyraźną empatie, a sam adresat słów nie odrywał wzroku od poszkodowanego.
- Tak, jestem pewien, lepiej pytaj póki mam na tyle pewności - spuścił głowę Mickiewicz, zaciskając dłonie na materiale swoich spodni.
Tyle nad tamtą sytuacją rozmyślał, że nie potrafił tak łatwo o niej zapomnieć.
Zresztą... to spojrzenie Juliusza wtedy wydawało się, martwe... puste, okropne.
Adam nie chciał zobaczyć Juliusza umierającego poraz drugi, prędzej wolał mieć oczy wydłubane żywcem.
- Absolutnie pewien? - Aleksander zachowywał się w tamtym momencie jak nadopiekuńcza matka, zmartwiona zachowaniem swojego pierworodnego syna.
- Tak! - prawie krzyknął poddenerwowany Adam lecz nadal nie potrafił spojrzeć w oczy policjanta, Aleksander westchnął i wyciągnął podręczny długopis z kieszeni, spoglądając na notatnik.
- W takim razie, opisz dokładnie co widziałes, wtedy...
***
Ciemna noc, latarnie oświetlały jedynie ulice.
Juliusz obserwował ludzi, wracając do swoich domów i westchnął przeciągle.
Znał okolice dokładnie lecz w tamtym momencie czuł się nieswojo, jakby ta ulica stała się mu kompletnie obca.
Uniósł wzrok na czyjś głos.
- Proszę, proszę kogo moje oczy widzą - od razu poznał ten dumny ton głosu i te same ciemne włosy, które tamtym razem wyglądały jakby były czarne, ale niebieskie oczy nie zmieniły koloru nawet przy tak słabym świetle lampy ulicznej.
- Julka?
Juliusz zacisnął dłonie w pięści.
- Tylko tego mi było akurat teraz trzeba - pomyślał.
- Nie, Mikołaja - odparł z drwiną i wyminą sprytnie swojego rozmówce, ten jednak nie dał za wygraną i mocno chwycił młodszego za ramię.
- Nie ładnie - rzekł i parsknął śmiechem, pełnym drwiny.
Słowacki najchętniej wrócił by zwyczajnie do domu z listem w dłoni, listem który miał dać Salomei.
- Nie ładne, to są twoje bokobrody - rzucił w jego stronę i warknął, Adam czuł, że jeszcze jeden wredny tekst z ust Juliusza, a dojdzie do rękoczynów.
- Dodają mi uroku, podczas gdy twoje wąsy całkiem niszczą twoją twarzyczke - mówiąc to chwycił go za policzek, jak małego dzieciaka z przedszkola.
Słowacki w tamtym momencie zabijał go niemal wzrokiem.
- O co ci do cholery chodzi?! - spytał odpychając od siebie starszego poete, od którego było czuć alkochol lecz ten wydawał się być w pełni trzeźwy.
- Myślałem, że dojdziemy do porozumienia, najwidoczniej nie - mruknął oschle i obdarował młodszego smętnym spojrzeniem i rzucił na odchodnym parę przekleństw w jego stronę.
- Adam kurwa uważaj!! - wypchnął go z jezdni na chodnik.
Huk.
***
- Adamie? Czy wszystko w porządku? - Zakłopotany policjant od paru minut próbował przywrócić Mickiewicza do świata realnego.
Adam zacisnął mocno pięści i pokiwał głową na prawo i lewo, jego oczy kolejny raz wypełniły się łzami, jednak spojrzenie było puste, w dalszym ciągu nie był sobą, widział co innego.
- JULIUSZ!! - krzyknął zrozpaczony i gdyby nie ręce Fredry, upadł by na podłogę i kolejny raz rozciął czoło.
- Juliusz, proszę nie...
Zacisnął ręce na stroju policjanta i wtulił się w niego.
Adam potrzebuje pomocy specjalisty, powiedz Chopinowi - to było jedyne co zapisał na pustej kartce notatnika.
Adamie pomóż mi, proszę...
___
470
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top