#ᴊᴇᴀɴ ᴋɪʀsᴄʜᴛᴇɪɴ

       Jean szarpnął za klamkę, a okno otworzyło się z brzdękiem. Cały pokój zaroił się słonecznym chybotaniem powietrza wypełnionego wirującymi drobinkami kurzu. Zmrużył oczy; migotliwy pył zakłócał mu pole widzenia swoim wiciem gęstniejącym w jasnych, wiecznie zmiennych barwach, sprawiając, że widział tylko kontrastowe, nakładające się na siebie plamy. Westchnął ciężko, po czym odwrócił się od okna i obejrzał własny pokój nieufnym spojrzeniem intruza, próbującego wyczytać coś z fałd nieestetycznie zgniecionej poduszki.

       Znowu nie mógł zasnąć, mając wrażenie, że dom to pudełko wypełnione trzaskaniem drzwi, spojeń mebli i przeciągów przetaczających przez korytarz cały zapach ciasnej ulicy, na której kamienicę od kamienicy dzielił jedynie wąziutki przesmyk brukowanej drogi.

Trost.

       Splótł dłonie na potylicy, ociężale siadając na łóżku. Nawet stąd widział okno sąsiedniego domu — domu Wagnerów — z czerwonej cegły skropionego przypadkowymi plamami malachitowego porostu. W oddali majaczył nienaturalnie wysoki budynek Kwatery Głównej Garnizonu Trost. Zewsząd dobiegały dźwięki miasta rozrzucone po całej szerokości chodnika i wcale nie musiał patrzeć, by widzieć rojących się ludzi, zamkniętych w smutnej rutynie miasteczka, ba, nie musiał się nawet zastanawiać, by zgadnąć, że matka, jak wszyscy o tej porze, drepcze wąską ulicą z kwadratowym koszem wypchanym brudnymi warzywami i — być może — słoikami ze śmietaną. Wystawano po nią w kolejkach od samego rana, zanim jeszcze zdążył zjawić się ktokolwiek z rolniczego raju świata nazywanego Murem Maria, skąd zwożono do Trostu tę całą wiejską egzotykę serów, kapusty, mleka, którego zapachu nie potrafił znieść, i...

       Stracił ochotę na ironiczne wyliczanie czego jeszcze. Był tym wszystkim znudzony.

       Wlepił wzrok w symetrycznie wyszczerbiony, biały talerzyk ze śniadaniem. Gdy matka weszła do pokoju, żeby zostawić mu kanapki, zacisnął powieki, udając, że jeszcze śpi. Wolał nie ryzykować. Gdyby tylko się zdradził, niechybnie czekałoby go pytanie, czy pójdzie razem z nią.

       Wpadające przez otwarte okno pasmo słońca łapczywie mlasnęło chleb z konfiturami swoim złotym językiem, zdradzając, że barwa dżemu nie była wcale brązowa, a na powierzchni każdej kromki widać nawet drobinki pestek czy skórek, a każda nierówność jest nierównością grudki owocu.

       Wziął kanapkę do ręki i — zaczynając od objedzenia jej dookoła ze skóry, mimo że matka już odkroiła mu tę najtwardszą, pozbawioną chrupkości spodnią część — przeżuwał wolno, jakby i jemu samemu udzielała się nuda i przygaszenie tego miejsca.

       Może i nie miał na co narzekać, ale wciąż pamiętał moment sprzed kilku lat, w którym drogę przeciął mu kordon Żandarmerii. Ci żołnierze nie wyglądali, jak wyświechtani Stacjonarni w pogiętych koszulach, okupujący okoliczne bary. Było w nich coś pozytywnie niebezpiecznego i Jean wręcz bał się tego uroku, jaki wywierała na nim ich bogata w najlepszym tego słowa znaczeniu, uwodzicielska aparycja: biała koszula i złote spinki ozdobione grawerunkiem jednorożca, które — zaczajony za dorożką — ukradkiem obejrzał z bliska, po czym spłonął rumieńcem, gdy jeden z oficerów zapytał z matową powagą, zmieszaną z równie niebezpieczną nonszalancją: zgubiłeś się, mistrzu?

       Pamiętał, że ich broń miała cudowne, oksydowane lufy; że jeden z nich zaciągał się fajką z ciemnego drewna. Dysponowali swoim własnym, niedającym się w żaden sposób podrobić, sposobem mówienia i zapewne — co często lubił sobie dopowiadać we własnych fantazjach — stylem gry w pokera; przecież tacy żołnierze nie chlastaliby kartami o odwróconą do góry nogami skrzynkę po jabłkach, grając w durnia! To byli pyszni mężczyźni, lecz Jean nie uważał, by to słowo mogło kiedykolwiek brzmieć negatywnie.

       Jako dziecko lubił sobie wyobrażać, że jest tak ubrany: przewiązywał się szalikiem matki, za który wkładał coś podłużnego, najczęściej patyk-rewolwer i, z wytrenowaną przed samym sobą gracją pełną wystudiowanej repulsji do wyimaginowanych współgraczy, rzucał na stół garść kamieni, po czym — zgodnie z planem — krzyżował ręce na piersiach, a następnie odwracał się plecami, usatysfakcjonowany, że są już zmiażdżeni. Zawsze miał na ręku najwyższe karty i zupełnie nie przeszkadzało mu to, iż nigdy nie dowiedział się, ile kart na ręku naprawdę powinno się mieć w pokerze.

       Różnica między fantazmatem a rzeczywistością była do czasu zatarta wypadkową wyobraźni i zabawy połączonych z silnym zabarwieniem uczuciowym. A jednak pewnego dnia Jean poczuł się tak, jakby ktoś ocucił go kubłem lodowatej wody. Beżowy szalik matki nie był wcale pasem z juchtowej skóry, a patyk rewolwerem.

       Gdy wyrastał z zabawy, powoli zbliżając się do poborowego wieku widział tę różnicę wręcz przerażająco wyraźnie. Wraz z nią zaczął zauważać detale, na które kiedyś nie zwróciłby najmniejszej uwagi: że framugi okien były pełne bruzd starości, a każdy kubek i talerz w domu wyszczerbione, że koce były brzydkie, i sprawiały wrażenie odziedziczonych po kimś, kto już ich nie chciał. Dostrzegał nawet zielony porost na cegłach i przetarcia na schodach, a przecież wchodził po nich tyle razy, tupiąc po oficersku płaską podeszwą dziecinnego trzewika, jakby rytmizował w głowie krok niosący się po gmachu Centrali. Świat okazał się nagle szary i nijaki, pozbawiony iskierki wyobrażonego życia dającej mu radość każdego poranka.

Dlaczego nie możemy przenieść się za Mur Sina? — zapytał kiedyś, gdy matka krzątała się w kuchni, a on smętnie popijał zimną herbatę. Oszołomiony dochodzącym zza okna hukiem produkowanym przez Thomasa naprawiającego z ojcem dach, ściągnął brwi, a jego spojrzenie nabrało niebezpiecznie apodyktycznego zabarwienia.

To nie zależy od nas, Janeczku. Nasze miejsce jest tutaj i dobrze o tym wiesz. Przecież niczego ci nie brakuje. Podgrzać ci tę herbatę? Chyba wystygła.

       Nie pamiętał, co jej wtedy odpowiedział, choć oczami wyobraźni nadal widział własne, bielejące knykcie, gdy rozwścieczony tymi słowami do bólu zaciskał pięści. Matka chyba się rozpłakała, ale jego zdaniem sama była sobie winna. Powtarzali tę rozmowę do znudzenia. Nawet teraz wymiany zdań przesypywały mu się przez głowę niczym zakazana w domu historia pod tytułem „Mur Sina".

Nie ma żadnej drogi, kochanie.

Chyba dla ciebie, bo nawet nigdy nie pomyślałaś o tym, że może nie chcę być biedny, że może tego nienawidzę!

Janeczku, my nie jesteśmy...

Nie?! Czy ty jesteś ślepa, do cholery?! Każdy idiota widzi TĘ różnicę!

       Odstawił talerz z niedojedzonym śniadaniem i klapnął na rozgrzebane łóżko. Patrzył na spękany sufit, w którego rogu smętnie powiewała szara pajęczyna. Miał już dwanaście lat, więc już prawie mógł pójść do wojska, ale fakt trzyletniego szkolenia od zawsze go mierził. Nigdy nie palił się do żadnej pracy ani nawet do posprzątania własnego pokoju, więc nie było mowy o gniciu na placu treningowym i słuchaniu rozkazów jakiegoś wulgarnego bufona ze stopniem generała. Walka z tytanami? Zakpił pod nosem, na samą myśl o idiotach, którzy wybierali zupełnie nieopłacalną drogę walki, a z pola bitwy wracali zawsze jak własne karykatury. Pchanie się za mur nie było na jego liście planów; raczej na liście rzeczy do skreślenia. Jutrzejsza wyprawa zwiadowców nie robiła na nim żadnego wrażenia.

Trzeba być skończonym kretynem, żeby myśleć, że coś rozwali te gigantyczne ściany.

       Stacjonarka również nie gwarantowała ucieczki z tego smutnego, biednego miejsca, które zmuszony był nazywać domem. Jedynie koszary Żandarmerii znajdowały po zewnętrznej stronie Muru Sina: w Ehrmich, Stohess, Yackell i Orvud. Centralny Posterunek mieścił się w Mitras, podobno zaraz obok królewskiego pałacu.

       Był tylko jeden problem: żeby otworzyć sobie drogę do Korpusu Żandarmerii, należało ukończyć szkolenie z bardzo wysoką notą końcową i znaleźć się w pierwszej dziesiątce kadetów. Westchnął z zażenowaniem na samą myśl o ilości wysiłku, jaką będzie zmuszony w to wszystko włożyć. A jednak dusił się w tym podłym, ciasnym mieście pełnym paskudnych, przepitych pysków Stacjonarnych dowodzonych przez starego pijaka. Zamknął oczy, starając się wyciszyć, lecz przerwało mu trzaśnięcie drzwi.

Z dołu dobiegł donośny głos matki:

— Janeczku, już jestem! Pomożesz mi rozpakować sprawunki?

— Zaraz! — warknął, zawijając się w kołdrę. Właściwie mógł udawać, że jeszcze śpi, ta wyrywność była zupełnie bez sensu.

— Janeczku!

       Ociężale zwlókł się z łóżka. Za każdym razem, gdy zwracała się do niego w ten sposób, miał nieodpartą ochotę czymś rzucić. Wydawało mu się nawet, że tym ciągłym niańczeniem go matka próbuje zakopać jego marzenie wymagające wyzbycia się wszelkich przejawów jakiegoś paskudnego dziewczyńskiego rozmamłania, które powinien zastąpić żelazny, dumny mężczyzna. Wyprostował się i nonszalanckim krokiem, niby od niechcenia zszedł po schodach. Gdy dotarł do kuchni, wsunął ręce do kieszeni i oparł się o futrynę.

— Co? — zapytał dokładnie tym samym antypatycznym tonem; tak samo jak wtedy, gdy mówił: wchodzę za wszystko, gdy jako dziecko rzucał na stół garść kamieni udających zalegające w kieszeniach pieniądze.

— Proszę, rozpakuj warzywa. — Matka wskazała na koszyk, a Jean niechętnie przestąpił próg. — Och, tyle ludzi w mieście! Cieplej się robi, Janeczku, a rolnicy z Marii mówią, że w tym roku ziemia tak ładnie obrodziła!

       Wywrócił oczami, chwytając poczwarną główkę kapusty, która urosła mu w głowie do monstrualnych rozmiarów. Przez moment zastanawiał się, jakim cudem matka dźwigała to wszystko przez pół miasta. A jednak nie spytał. Spiorunował kobietę spojrzeniem, niby nakazując milczenie, co sprawiło, że ostatecznie uległa i nie powiedziała już ani słowa. Zresztą, i tak nie chciał tego słuchać.

       Za każdym razem, gdy mówiła coś o przyziemnych rzeczach, zupełnie nie zwracając uwagi na jego urażoną dumę, miał wrażenie, że kotłująca się w nim wściekłość rozedrze go od środka. Ta cała, małomiasteczkowa zwyczajność, w której wszystko sunęło tak uparcie, monotonnie i powoli, doprowadzała go do pasji, jak tylko przypominał sobie, że gdzieś za Murem Sina, było miejsce, o jakim mówiono cuda; miejsce pulsujące mitycznym, niewidzianym nigdy oddechem oddalonym od smrodu kominów i przemykających po ulicach rozklekotanych dorożek, świat wykrochmalonych koszul, złotych spinek, koniaku i brawurowej gry w pokera.

— Jeśli myślisz, że będę tu siedział do końca życia i co wtorek wyjmował z kosza upaćkane warzywa, to się mylisz! — wybuchł, czując przylegający do palców piach. — Skoro jestem tu przez ciebie, to wyjdę stąd sam, drogą, w której nie masz nic do powiedzenia! Będę najlepszy, będę robił wszystko, bo nie zamierzam już nigdy patrzeć na paskudny, pieprzony Trost!

       Zbladła, zaciskając dłonie na zdjętym z wieszaka fartuchu.

— Nigdy tak nie mów, Janecz... — Głos pani Kirschtein zadrżał i Jean widział, że ostatnim wysiłkiem woli powstrzymała się przed wypowiedzeniem zdrobnienia. — Nigdy...

— Bo co? Bo tak ci jest wygodniej? Niańczyć mnie i kazać mi tu kisnąć? Umiem zadbać o siebie! — zaatakował matkę roszczeniowym tonem, zupełnie nie zwracając uwagi na jej zmieszaną, smutną twarz.

       Na pewno wiedziała, co miał na myśli, mimo że Jean nie zdradzał się ze swoimi planami na przyszłość. Od czasu symbolicznego przełomu nie dzielił się z nią już niczym, a fakt, że wcześniej była jego jedyną przyjaciółką, zupełnie wyparował mu z pamięci wraz z chwilą, gdy zdjęty szokiem i pełen rozczarowania wciskał do koszyka jej beżowy szal.

— Jesteś jeszcze taki młody... Boję się o ciebie, Janeczku... — Niedbale przewiesiła niezałożony fartuch przez oparcie krzesła i podeszła do niego. Jean taktycznie wyminął próbujące go objąć ramię, które zagarnęło jedynie powietrze. — Na szczęście mam jeszcze coś do powiedzenia... A może akurat... Ten rok, dwa...

— A może co?! — warknął, odwracając się na pięcie. Splótł dłonie na piersiach. — A może święte nigdy?! Może to polubię, co? Może polubię paskudny dom, paskudne ciuchy, a ty będziesz mnie całe życie miała przy sobie, skoro uwielbiasz traktować mnie jak jakąś cholerną niemotę?! Co, myślisz, że sobie bez ciebie nie poradzę, bo kiedyś nie umiałem dogadać się z innymi dziećmi?!

— Jean...

— Myślisz, że nie słyszałem, co powiedziałaś mamie Thomasa?! „Mój Janeczek nie interesuje się wojskiem". Może i nie interesuje, ale co z tego, skoro to jedyna droga, żeby się stąd wyrwać?! — syknął, najeżony jak dziki kot.

— Nie teraz... Zaczekaj, dojrzej. Wtedy zrobisz, co będziesz chciał, wtedy chłopak Wagnerów też pójdzie do wojska. Będzie wam raźniej, a może... Może ci się odmieni...

— Ach, tak?! — wykrzyknął rozjuszony. Przywykł do tego, że zawsze dostawał wszystko, czego chciał, a nawet jeżeli matka z początku była sceptyczna, wystarczał mały, emocjonalny szantaż; to była chyba pierwsza sytuacja, gdy pani Kirschtein wydała mu się na swój sposób nieugięta. — Słowem się do ciebie nie odezwę przez te dwa lata! A dzień, gdy wreszcie stąd wyjdę, będzie dniem, w którym widzisz mnie po raz ostatni! Już nigdy tu nie wrócę!

       Wybiegł z kuchni. Jego łzy były ostatnim, co powinna zobaczyć i powstrzymał je do samego trzaśnięcia drzwiami swojego pokoju. Uderzył pięścią w poduszkę, lecz nie czuł ulgi.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top