#ɪɴᴇᴢ sᴄʜɴᴇɪᴅᴇʀ
845, Mur Rose, Centrala Zwiadowców
Brudnożółte ogniki lamp majaczyły na stolikach kantyny, a wiszący pod sufitem dym stwarzał iluzję, że wypełniające pomieszczenie światło, bardziej niż żółć, przypomina rozlaną, złotawą szarość, poprzetykaną pomarańczowym żarem papierosów. Mimo tłumu dookoła napinała się jedynie cisza przerywana rzężeniem drewna i stukaniem naczyń; ktoś odsuwał krzesło, wchodził, wychodził, trzaskał drzwiami, wpuszczając do środka smugę świeżego powietrza rozganiającego piwno-tłusty zaduch i chmury ciężkiej, tytoniowej mgły.
Inez przeskakiwała palcem wskazującym po rozsypanych na sękatym blacie ziarenkach soli. Gdy wszystkie przywarły jej do opuszka, strącała je delikatnym ruchem kciuka, po czym zbierała ponownie, jakby bała się przerwać wydłużoną do nieskończoności zabawę.
Ostatnie dwa dni przed wyprawą, które Zwiadowcy mieli spędzić na odpoczynku, wydawały jej się o wiele bardziej męczące niż miniony miesiąc morderczych treningów. Nie wiedziała, co było teraz gorsze: cisza w kantynie czy może zgiełk szurających krzeseł i tępy stukot kubków odstawianych — w tej potwornej ciszy — jak najciszej, jakby między wszystkimi żołnierzami wywiązał się jakiś niepisany pakt o jej niezrywaniu.
Wszystko zlewało się ze sobą w jakiś nieprawdopodobny pęd akcji i reakcji; w trans, w którym nie do końca zatracało się świadomość. Widziała, jak ktoś podnosi kubek, jak ktoś inny wciska papierosa do popielniczki, a zgarbiona postać narzuca na głowę kaptur opończy i wychodzi. To było jak jakiś potworny półsen. Miała wrażenie, iż wszyscy nawzajem czują swoje istnienia i rozgoryczenia tak dotkliwie, że zgięci strachem przed ich wypowiedzeniem, milczą, tworząc właśnie ten przerażający pakt ciszy, kiedy mimo całkowitej atrofii otoczenia, przez izbę przelewa się huk eksplozji, a całą jednostkę ogarnia frontowy, nerwowy szok.
Coś takiego zawsze udzielało się szybko — wargi niektórych żołnierzy zaczynały nerwowo drgać, dłonie potnieć, a głowy huczeć jak po kilku nocach morderczego pijaństwa. Zataczali się po Centrali niczym swoje własne cienie z podziurawionymi jak sito duszami, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że martwi koledzy zza Muru pełzną za nimi po brązowej, tłustej od potu ziemi, że ciągną ich za nogi, zmuszając do położenia się obok i zostania już na zawsze, a oni po prostu potykają się o śliskie strzępy mięsa, grzęzną w porozrywanych brzuchach, w których zalegają wszystkie nowe rzeczy odebrane z zaopatrzenia tuż przed wyprawą.
I nikt nie miał teraz siły, by jakoś to wszystko przeskoczyć.
Szary opar trwożnie czołgał się pod sufitem, mimo że czas mijał i mijał; ciągle ktoś palił. Niektórzy odpalali kolejnego papierosa od końcówki, nadającej się już tylko do wciśnięcia do popielniczki.
To rozlane w nieistotnym szmerze milczenie wstrząsało nią od wewnątrz. Poczuła nagły, krótki impuls bólu — jedno ze zbieranych z blatu ziarenek soli, zbyt mocno przygniecione palcem — niby symbolicznie — rozorało jej wreszcie skórę na opuszku.
Zerwała się z miejsca, zdejmując z oparcia opończę zdecydowanym, mocnym szarpnięciem. Doskoczyła do drzwi, po czym zamknęła je z takim hukiem, że gdyby były z miększego drewna, zapewne by się roztrzaskały.
Wypuściła powietrze dopiero na dziedzińcu, wlepiając wzrok w świetlną kulę księżyca zawieszoną w oddali, tuż nad szeregiem ogromnych starych topoli. Cicha melodia wiatru przycisnęła jej włosy do twarzy i dopiero teraz, w zderzeniu z czystą rześkością wieczoru, Inez poczuła na sobie ciężki, duszący zaduch kantyny i całego uwiądu morale, jaki wywołał w szeregach nowy rozkaz Keitha Shadisa.
Wszystkie zjawiska ostatnich dni, wszystkie nieme, pozbawione szmeru gesty, milcząco przesypały jej się przez głowę i wstrząsnęły nią pod postacią podskórnie zatajonego dreszczu, zmuszając do silniejszego zwarcia rąk na kurczowo ściskanej opończy. Od czasu pierwszej wyprawy, nawet w czasie koszarowej laby, front nigdy się nie oddalał; zawsze miała wrażenie, że po inicjacji za Murem te widziane już raz obrazy i usłyszane raz dźwięki nigdy nie znajdą się dostatecznie daleko. Teraz było to szczególnie nie do zniesienia. Cały Korpus wydawał się jednocześnie czule oddany sprawie i apatycznie zagubiony. Wraz z ostatnim rozkazem pełne euforii oczekiwanie na rezultat brutalnie starło się z jałowością; jeśli już na coś czekano, to chyba tylko na krew w tej całej gmatwaninie nagiej, beznadziejnej rozpaczy.
Ale milczeli, jakby doskonale zdawali sobie sprawę, że każde wypowiedziane przed wyprawą słowo będzie ich siekło z każdej strony, a bojowy okrzyk Shadisa już ich nie pokrzepi, nie ocali, nie usprawiedliwi. Nie kwestionowała ideału badania świata; to był dobrowolny wybór, lecz jeszcze wtedy, w 838 roku, nie wiedziała, że między wyborem a ofiarą powinna postawić znak równości, że polegli, piętrzący się poczwarnie w lejach rozłupanej ziemi, stanowią prawdziwszą ikonę Korpusu niż ożywczy pęd powietrza uginającego się pod majestatycznym rozpostarciem mitycznych, niemal sakralnych Skrzydeł Wolności.
Mimo że nowe treningi były mordercze, cały Korpus podszedł do nich z niezdrowym wręcz zapałem; po raz pierwszy, odkąd zaczęto szemrać coś na temat nowej formacji pułkownika Smitha, padły określenia: unikanie walki z tytanami, eksploracja w formie czystej, brak wyłomów w szyku. Wtedy mówiło się, że oficerowie tacy jak Erwin Smith stwarzają w historii epokę. Nie pojawił się żaden głos rozczarowania ani sprzeciwu, nie pojawił się nawet cień sceptycyzmu, choć Korpus Zwiadowczy od paru lat w utajeniu rozrywał się na dwie odmienne frakcje — frakcje starego i nowego porządku, które łączył chyba już tylko krój umundurowania i Centrala za Murem Rose.
Do ostatniego rozkazu.
A jednak poczucie zaufania, tej niesamowitej karności, dyscypliny i braterstwa wytłumiły całą wolę zwerbalizowania sprzeciwu; bo o nim — była pewna — każdy zwiadowca w ciągu ostatnich dni pomyślał co najmniej raz. Zresztą, sama była tego najlepszym przykładem. Dziwiło ją jedynie milczenie bliskich współpracowników Erwina Smitha, ale ostatecznie, jako podrzędny żołnierz, który stracił pagony, nie czuła się wystarczająco godna, by w ogóle o tym myśleć. Wiedziała jedno — siła Korpusu stała się jego największą słabością i gdy zza Muru nadciągało kolejne gorzkie memento wypraw, pozostało już tylko rozpaczliwe rozkoszowanie się ofiarą bijącego serca zupełnie oderwaną od realności zjawisk: od pracy nad formacją, od zwyczajnego pragmatyzmu Smitha, który po raz kolejny odroczono tak, jak odraczało się sąd wojskowy wiszący nad defetystą. To, co Keith Shadis nazywał w tej chwili rozkazem wydawało jej się podłym szarlataństwem, magicznym trikiem i długą pracą mąciciela sumień, zamkniętego w ciasnych opłotkach płaczliwego, naskórkowego bohaterstwa, w chwili, gdy można już tylko cierpieć.
Wieczór był blady i chłodny, lecz Inez nie czuła zimna. Wściekłość i rozczarowanie otępiały na tyle skutecznie, że paliła ją skóra, a od ramion wybuchały fale jakiegoś niezdrowego gorąca. Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę zaciemnionych budynków gospodarczych, mając ochotę wpaść do stajni, osiodłać konia i oddalić się stąd już na zawsze. W końcu wielokrotnie powtarzano jej, że granica między defetystą a dezerterem jest niezwykle płynna albo że nie ma jej w ogóle, ponieważ defetyzm jest formą werbalnej dezercji; nie miała już na to siły.
A jednak...?
— Inez? — Usłyszała znajomy głos, który wprawił jej serce w bolesne drżenie. Z ciemności, niczym jej własne, tylko o niebo lepsze, alter ego wyłoniła się smukła postać przyjaciółki. — Co tutaj robisz? — zapytała sucho kapitan Grass, wbijając wzrok w jej zaciśnięte na opończy pięści.
— Nie widzisz? — Schneider odpowiedziała pytaniem na pytanie. Kerstin była ostatnią osobą, którą chciała tu teraz zobaczyć.
— Inez, przestań się wreszcie jeżyć. Wałkujemy ten temat od kilku dni. Ja za was odpowiadam! — upomniała ją, jakby nagle przeniosły się na pole treningowe 100. Korpusu Kadetów.
— Odpowiadasz... Co, powiedzieli ci na odprawie jakąś uniwersalną formułkę o konturze oddziału, frontowej nerwicy? Albo, nie wiem, czekaj, może coś o sferze bezwzględnej racji stopnia oficerskiego i tej obrzydliwej wykładni ideologicznej? Też nie? Cholera... — wysyczała z ironią, mając wrażenie, że jej żyły to tylko splot rurek ociężale tłoczących wściekle zabarwiony płyn o niebezpiecznych właściwościach.
— Jestem twoją przełożoną i taki dostaliśmy rozkaz. Moim oddzielnym rozkazem jest pilnowanie waszego wykonywania rozkazów. Przestań się wyżywać i lepiej skup się na tym, że chcesz przeżyć.
— Co, do kurwy?! — Poprzednie zdanie sprawiło, że coś w niej pękło. Przyjaźniły się od lat. Kerstin zawsze była idealnym żołnierzem z wyhartowanym poglądem, żołnierzem zakochanym w bohaterstwie, idei i przezwyciężaniu fatalizmu rzucaniem się w kolejny fatalizm, a jednak gdzieś biło jakieś źródło, z którego czerpała siłę ładującą ją energią pozwalającą nie tylko walczyć, ale także psychicznie przetrwać i piąć się po stopniach kariery. Kapitan Grass była chyba jednym z żołnierzy wyznających ten pokrętny imperatyw, że, po prostu, tak trzeba, choć Inez jeszcze tego nie rozgryzła. — Naprawdę cię to nie rusza?!
— Zapominasz się i gubisz granicę. Też miałam nadzieję, że spróbujemy nowej formacji — westchnęła, rozprzestrzeniając wokół siebie dziwaczną, niemal toksyczną aurę chłodnego, żołnierskiego spokoju. — Ale naszym dowódcą jest generał Shadis, nie pułkownik Smith, chyba o tym też zapomniałaś.
— Chciałabym — prychnęła.
— Więcej ci powiem. — Zrobiła ostrzegawczy krok do przodu, lecz Inez nawet nie myślała o tym, żeby się cofnąć. — Uważam, że ostatnie posunięcia Smitha to szczyt jakiejś pasywnej niesubordynacji. To nie wygląda dobrze w oczach stolicy, nawet jeżeli próbują zamieść wszystko pod dywan. — Kapitan ściszyła ton; prawdopodobnie w ogóle nie powinna tego mówić, ale oddział zawsze był dla nich obu czymś więcej niż stosunkiem ograniczonym do rozkazów i kierowania.
— I mówi to ktoś, kogo brat jedzie jutro na pierwszą wyprawę, a poprzednie rozstawienie gwarantowało mu najbezpieczniejsze miejsce w formacji, zaraz przy zaopatrzeniu?
— Będę blisko niego i blisko was wszystkich. — Pokrzepiająco klepnęła ją w ramię, lecz Inez odwróciła się na pięcie. Zupełnie tego nie rozumiała; posłuszeństwa Kerstin, jej karności i oddania generałowi, o którym zapewne tylko w myślach odważono się mówić: wypalony niewystarczalnością idei. — Po wybryku dostałaś szansę. Nie marnuj jej, Inez.
— Szansę na co? — Bezradnie rozłożyła ręce. — Na czyn dla czynu? Na honorową śmierć? Na pieprzony acte gratuit?!
— Nigdy nie wiesz, jak wszystko może się zmienić i dlatego tu jesteśmy — powiedziała łagodnie. Inez miała wrażenie, że lekki podmuch wiatru przywiał ze sobą paskudny opar krwi, słodkawy, metaliczny, ohydnie ciężki, zwiastujący jedynie zapach przyszłego gnicia na przedpolach Marii.
Miała ochotę coś wrzasnąć, lecz ostatecznie się powstrzymała, bo pustkę dziedzińca przecięła drobna postać Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości.
Chyba tylko tacy nie muszą się bać, że zgniją, wywołując w żywych jedynie mdłości, wymioty i cień łatwego wzruszenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top