#Posłowie

Inny wymiar, dom Videl

       Ech, potrzebowałam paru dni, żeby w ogóle określić, jak się z tym wszystkim czuję, bo pierwsze chwile po publikacji właściwie wprowadziły mnie tylko w otępienie połączone ze zmęczeniem przy ostatniej kosmetycznej korekcie ostatnich rozdziałów. Dopiero kolejnego dnia obudziłam się z jakimś takim... kacem. Pustkę poczułam przy prozaicznych absurdalnych czynnościach, które zawsze wzbogacałam sobie planowaniem — co i jak rozpiszę, co się kiedy wydarzy i tak dalej. Chyba przy sprzątaniu blatu w kuchni czy innego segregowania prania dotarło do mnie, że nie mam już czego planować, a to, co było świetną odskoczną od akademickiej pracy doczekało się końca, który — szczerze mówiąc — myślałam, że nigdy nie nadejdzie. Jeszcze wczoraj Chwila_Moment zmiotła mi kapcie z nóg swoją niespodzianką i... ech, zaczęło się robić za emocjonalnie i za trudno to wszystko wyrazić. Pewnie nawet tu będę krążyć, zamiast napisać jakieś treściwe zdania wyrażające, co czuję. Jeśli chcecie posłuchać fragmentów Acte, rzucam link: -> 

       W życiu nie zakładałam aż takiego rozciągnięcia w czasie i objętości. Gdybym przypuszczała, zapewne nawet nie zaczęłabym publikować przerażona wielkością projektu. I teraz pojawiło się parę flashbacków z początku, z cofania publikacji, z marudzenia, że co ja zrobiłam, z przerażenia tym, jak się Acte rozrosło, z walki z korektą i ze sobą, żeby skończyć chociaż jedno spośród wielu zaczętych opowiadań do publikacji w necie. Padło na Acte, choć nie policzę, ile razy planowałam je zostawić w cholerę, ale wreszcie stanęło jednak na tym, co widzieliśmy na początku tygodnia. To był bardzo zawiły literacki romans z wieloma kryzysami i myślami o rozstaniu, którego efekt byłby bardziej zerwaniem kontaktu niż „zostaniem przyjaciółmi".

       Pewnie sporo rzeczy zrobiłabym teraz inaczej, pewnie tak samo sporo rzeczy dałoby się też rozpisać lepiej, coś tam wyciągnąć, gdzieś podrasować przysłowiowy światłocień, bo zawsze istnieje taka możliwość, w końcu na tym polega rozwój, a perfekcja — jak mawiał bleachowy Mayuri — nie istnieje, bo oznacza jego brak. Na ten moment, od skończenia korekty, naprawdę wiem, że dałam z siebie tyle, ile tylko mogłam. Przynajmniej na razie czuję, że wycisnęłam się do granic, dlatego nie będę się silić na jakieś nieszczere słowa fałszywej skromności. Nigdy nie opublikowałam żadnej części bez zaakceptowania jej finalnego kształtu, bez zadowolenia z własnej pracy, nawet jeśli towarzyszył temu cień niepewności co do odbioru czy stylistycznego kształtu jakiegoś fragmentu. Szanuję czytelnika i jego czas; nigdy w życiu nie podsunęłabym mu do czytania czegoś, co uważam za złe bądź niewystarczające, jęcząc gdzieś w notkach pod rozdziałami, jaka ja jestem beznadziejna, a praca gówniana (ja jęczałam tylko na swoją nieumiejętność fabularno-znakowych wyliczeń...). Bo niby dlaczego mielibyście czytać coś, co nie podoba się nawet mnie jako autorce, a rzucam wam to jak ochłap, mając jeszcze czelność, jak ostatnia hipokrytka, domagać się czyjegoś zadowolenia czy pochwały?

       Nie znaczy to oczywiście, że nie odczuwam zażenowania tym, co działo się w początkowych częściach przed korektą. Ale zażenowanie to wynika raczej z tego, że w takim rozstrzale czasowym, w jakim Acte było publikowane (i w ogóle — pisane), wciąż krystalizowałam styl. W końcu tę pierwotną wersję, przed tym nim na dobre skleiłam warsztat, znalazłszy to upragnione, znacznie dojrzalsze artystyczne bingo, też uważałam kiedyś za dobrą. Teraz, na myśl o starych ustępach, uśmiecham się z łezką nostalgii i ciepłego zakłopotania, kiedy przypominam sobie ohydny patos pierwszych części, pyskatą Inez i zamysł na kreowanie postaci Smitha jako ideału, choć kiedyś właśnie to podobało mi się najbardziej (nie wiem, 2015? 2016?; czas narysować oś czasu, bo zaczynam się gubić) i wtedy też czułam, że to jest maksimum moich możliwości. Zdecydowanie nie było; nazwałabym to raczej opanowaniem podstaw literackiego, poprawnego i przeciętnego pisania oraz słownictwa z delikatnym, ale wciąż zmierzającym w dość tendencyjnym kierunku, kształtowaniem się właściwego stylu, który w późniejszych częściach szalenie zmienił trajektorię, dając w efekcie — prawdziwe Acte.

       Zresztą, takie zażenowania wcześniejszymi tekstami trwałyby pewnie u wielu autorów w kółko, za każdym razem, kiedy tylko dogrzebaliby się do czegoś, co w porównaniu do tekstów najnowszych, no... trąci już myszką. Chyba na tym polegał również problem Acte przed pierwszą korektą. Na rozbieżności między wielkimi zamiarami a niewykrystalizowanym, nieco zdziecinniałym stylem, co rzeczywiście bardzo rzuciło mi się w oczy, gdy zestawiałam pierwszy prolog z jakimś trzydziestym rozdziałem. W końcu obie te części dzieliło parę dobrych lat, a parę dobrych lat przy wytężonej pracy i poszukiwaniach rozwiązań może zbudować gigantyczną przepaść. A ta przepaść była powodem kryzysu, kiedy zdjęłam Acte, szykując się do trzeciej, poważnej korekty — coraz mocniej widziałam, że lekkie dłubanie w początkach to zdecydowanie za mało, aby ten tekst uspójnić i wyrównać warsztatowo. I tak powstał rok dziury w fabule, bo tyle trwała całościowa korekta z uzupełnieniami. Z nową częścią po korekcie wróciłam chyba w październiku zeszłego roku i od tego momentu poleciało już do końca. Przez ostatnie półtora roku opublikowałam dwadzieścia dwa nowe rozdziały, a przez rok — piętnaście (odgrzebałam na tablicy stare info z lutego 2020, że wpadł rozdział sześćdziesiąty). Not bad. Teraz inaczej patrzę na te fragmenty, na które kiedyś byłam tak zła. Gdyby nie one — nie byłoby całej reszty. Etapy przejściowe powodujące, że ogarnia nas odautorski wkurw na siebie samych są niezbędne. To one budują naszą krzywą progresu — kiedy widzimy, że jakieś stadium się skończyło, a to, co nie tak dawno uważaliśmy za szczyt własnego potencjału, zwyczajnie przekroczyło metaforyczny termin przydatności. Możemy wejść na stopień z wyrównaniem różnicy odległości lub bez niego, zostać w tym samym miejscu albo w ogóle się wycofać.

       Pewnie już dawno powinnam to ciachnąć na dwa albo nawet trzy tomy, ale uznałam, że w stadium, w którym na to wpadłam, nie miałoby to już żadnego sensu i pogodziłam się z tym, iż będzie wisiał kolos trudny do przeczytania dla kogoś, kto dopiero w niego wszedł. Wielokrotnie zastanawiałam się też, co jest winą tej szalonej objętości i wnioski mam dwa: porwanie się na tę ilość narracji połączone z moimi skłonnościami do syntez. Następnym razem sto razy się zastanowię, nim zacznę pisać pracę aspirującą do czegoś bardziej rozbudowanego niż seria powiązanych ze sobą oneshotów. To chyba jakiś wrodzony albo nabyty defekt, bo z Antithesis i I że ci... zaczynałam powoli brnąć w to samo i przerwałam pisanie, wiedząc, że po prostu nie dam rady z kolejną taką dłubaniną. Acte miało ten przywilej, że bardzo, ale to bardzo, chciałam je skończyć; to chyba mój jedyny tekst, który tak jawnie faworyzowałam, co było widać choćby w systematyczności. Inne prace miały być odskocznią, możliwością „posiedzenia czasem w czymś innym" dla oczyszczenia myśli, ale i tak to tutaj ciągnęło mnie najbardziej. Kiedy z „tylko odskoczni" zaczynał się robić kolejny wielki projekt, uznałam, że czas brać nogi za pas, bo nigdy się z tego wszystkiego nie wygrzebię. Faworyzowane Acte po raz kolejny przetrwało czystki na profilu.

       Przepraszam, że piszę jakieś pierdoły. Nie za bardzo umiem podsumować tę pracę w konkrecie, a emocji towarzyszących przy kreacjach, klejeniu akapitów w ogóle nie potrafię zwerbalizować. Mogę mieć tylko nadzieję, że tekst oddaje skalę, w jakiej to wszystko odczuwałam i odczuwam, ale to nie mnie oceniać. Nie potrafiłabym podejść do sprawy obiektywnie, profesjonalnie, na chłodno. Wczoraj, przy podsumowaniu z Chwilą_Moment na panelu kompletnie się rozkleiłam. Jest mi ogromnie miło, że ktoś dotrwał do końca; za każdym razem, kiedy czytałam Wasze komentarze, do których naprawdę często wracałam w chwilach podłamania i niechęci, wszystko odżywało na nowo, bo to jest coś, na czym data ważności nie ma racji bytu. Pamiętam wszystkich, którzy się pod Acte przewinęli, tych którzy nie dawali mi polec i tych, którzy wskazywali to, co przeoczyłam lub to, czego nie dostrzegłam. Wiem, że do sekcji komentarzy będę wracać nawet po zakończeniu. Kawał roboty, czasu, kawał przygody przeżytej na bardzo wielu płaszczyznach. Ogromne ćwiczenie intelektualne. 

       Pewnie część z Was zastanawia się: co dalej? Szczerze mówiąc — ja również. Były jakieś pomysły na kontynuację, nawet w miarę scalone, ale nie jestem pewna, czy dałabym radę jeszcze pracować nad tekstem z takim natężeniem i wyjść z czymś, co nie jawiłoby się jak odgrzany obiad, mimo że jakieś plany odświeżenia były i są. Jest nawet parę fragmentów powstałych na rzecz kontynuacji; część wątków w Acte zostało otwarto-zamkniętych, może niezostawiających niedosytu po lekturze, ale jako furtka dla mnie, jako coś, co może, ale nie musi się jeszcze rozwinąć. Powinnam się nad tym poważnie zastanowić, bo nie chcę podejmować nieracjonalnej decyzji i obiecywać czegoś, czego na tę chwilę nie jestem pewna, a przede wszystkim odpocząć. Na pewno przetrzepię tekst, by wyłapać babole, które prześlizgnęły się przez korektę. Pojawi się też parę ekstrasów z „od kuchni", ciekawostek o pierwotnych (czasem kosmicznych) założeniach; może pokuszę się o wrzucenie jakichś fragmentów-staroci, może odkurzę folder acte bloopers i polecą jakieś one-shoty o czymś, czego z jakiegoś powodu nie dostaliśmy w fabule. Kontynuacji obejmującej rok 854/55 nie mówię na razie ani tak, ani nie.

       Dziękuję, że tu ze mną byliście, wytrzymując te fochy i fanaberie. Jesteście wielcy; każdy z osobna dał mi coś, czego nie da się zapomnieć. To był ogrom spędzonego razem czasu, dziękuję, Kochani!

Może jeszcze zobaczymy się pod jakimś projektem ♥

       PS powiedziałam kiedyś, że Acte skończą ae od hipersomniaaa, skoro to ona zrobiła pierwsze. Klamra musi się zgadzać. 

Videl

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top