#9.

Obrona Trostu

Kwatera Główna Garnizonu Trost

Operacja: mobilizacja

Dlaczego dzisiaj, do kurwy nędzy?!

Jutro, byłbym...

Jutro.       Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.

          Jutro.       Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro.    Jutro...

...

       Wielkie, bezchmurne niebo tętniło grzmotami armat. Woda w zalegających na dziedzińcu wczorajszych kałużach marszczyła się i drżała, a blade słońce sączyło się — niby kroplami — znad wysokich murów Kwatery Głównej. Choć salwy dopiero się rozpoczęły, nawałnica ostrzału wydawała się nie ustawać.

Nigdy, nigdy, nigdy...

       Przymusowo zmobilizowany, szedł pod arkadami, spoglądając na dziedziniec Garnizonu. Sprzęt dzwonił mu na wysokości bioder i nie miał pojęcia, czy to od zamaszystego kroku, czy może — wbrew własnej upartości — trząsł się jak galareta.

       W kątach gęstniały cienie tłoczących się odrętwiałych kadetów z przepoconymi twarzami. Jedni ściskali pięściami swoje kurtki, bili się dłońmi po brzuchach, niby szarpiąc struny, i krzyczeli coś do siebie nawzajem, inni zaś zastygali w jednej pozycji jak obumarłe, nijakie posągi: w kucki, w klęczki, w siad na brudnym bruku koszar, lecz żaden z tych ludzi nie wyglądał na kogoś, kto próbował się otrząsnąć.

       Jean zacisnął pięści. Jego stawy trzasnęły jak rozpadające się próchno lub stare zawiasy; nie chciał wiedzieć, jak teraz wygląda. Czuł, że ma wilgotne czoło, mokre oczy, że jego ręce dygoczą. W tej chwili jawił się sam sobie jako mięsisty, rozchylony krater gotowy do wybuchu; był jak drewniana rozbulgotana fermentacją dzieża z zakwasem na ciasto stojąca w kuchennym królestwie matki zawsze w tym samym miejscu.

       Matka. Zupełnie bezsensownie przypomniało mu się, że nie odpisał na jej ostatni list, który w tej chwili, w zderzeniu ze wszystkim, co działo się dookoła, wydawał się mniej irytujący, bardziej normalny niż kiedykolwiek, i choć Jean był zablokowany przed przyznaniem się do tego uczucia, miał wrażenie, że za czymś zatęsknił. W tym całym łoskocie myślał teraz o tym, czy matka może czuć się bezpieczna pod opieką niekompetentnych idiotów ze Stacjonarki. Od pierwszego uderzenia w dzwon każda operacja przechodziła przez sztab Kwatery Głównej Garnizonu Trost, a jego jednostka — 104. Treningowa — zamiast włączenia do ewakuacji, została oddana pod rozkazy bandy zapijaczonych życiowych nieudaczników, którzy w chwili alarmu ponakładali maski poważnych, twardych dowódców, szykując się jednocześnie do odwrotu za Mur Rose.

Jednostka szybkiego reagowania została rozbita! Oddziały konserwatorów z Muru utworzą pierwszą linię przy wewnętrznej bramie i działach na szczycie; siły drugiej linii umieszczonej w centrum miasta będą składać się z oddziałów Kadetów; prewencja i elitarni żołnierze właśnie wycofują się z centrum na tyły! Ich zadaniem będzie osłanianie ewakuacji i pilnowanie porządku publicznego! Dowództwo utworzy sztab za Murem Rose. Łączność od tylnej straży flarowym ciągiem komunikacyjnym!

       Zrobiło mu się słabo. Uległ iluzji, że stoi w korytarzu własnego znienawidzonego domu, że czuje zapach obiadu, do którego nie umywała się paskudna koszarowa papka, i widzi, jak odwrócona plecami kobieta w momencie podniesienia alarmu upuszcza talerz, że talerz roztrzaskuje się z hukiem o zniszczoną podłogę, a matka gasi piec, roi się po kuchni, pakując rzeczy; zawsze — czy to po domu, czy po ulicy — chodziła czymś obładowana jak juczne zwierzę.

       Gdyby tylko wiedział, gdyby mógł cofnąć czas, zapewne wysłałby matce odpowiedź, poszedł do domu, zdjął mundur i, udając cywila niezdolnego do służby, chorego na płuca czy cokolwiek innego, prześlizgnął się przez Mur Rose ciągiem ewakuacyjnym. W takiej sytuacji i tak nikt by się go nie doliczył; panował zbyt wielki chaos, by potem — przy założeniu, że koniec był w ogóle możliwy — ktoś śmiał zarzucić mu, że wcale nie był na swoim miejscu. Matka nie powiedziałaby ani słowa; w końcu znów miałaby go przy sobie, nieistotne, czy na krótszą, czy dłuższą chwilę. Co niby mógł zmienić jeden żołnierz w takim tłumie?

Jedna nędzna kropla krwi w gigantycznej kałuży. Nikt nie zauważy, gdy nawieje...

       Był zdziwiony, w jak szybkim tempie, w tej koszmarnej sytuacji, jego umysł wygenerował w szereg podobnych planów ucieczkowych. Gdyby tylko nie było za późno na wcielenie któregokolwiek z nich w życie, gdyby tylko nie tkwił zamknięty między murami Kwatery na tej bezsensownej odprawie pompatyczne nadającej im szlify nie Żandarmów, nie Stacjonarnych i nie Zwiadowców, a szlify Armatniego Mięsa, którym trzeba było zapchać drugą linię obrony.

Czy w tej pieprzonej jednostce naprawdę nikt nie nadaje się do walki?!

       Łypnął pogardliwie na korpusówki z różą zdobiące ramiona mijających go żołnierzy. Skoro oni mogli się ewakuować, dlaczego on miał zostać i robić coś, do czego nigdy nie był stworzony?

Nie tak miało być, do kurwy nędzy!

       Zacisnął ręce w pięści, starając się wyprzeć sens rozmowy, która dręczyła go od chwili, gdy z całej siły uderzył Erena barkiem i odszedł w stronę swojego oddziału.

Przeżyłeś szkolenie, potrafisz walczyć, jesteś w dziesiątce najlepszych; zapomniałeś, co robiłeś przez ostatnie trzy lata, cholerny tchórzu?!

       To jedno zdanie poprzedzone serią soczystych wyzwisk wywoływało w nim jakiś koszmarny niepokój. Nadal miał ochotę dać Jaegerowi w tę rozwścieczoną paskudną gębę; choćby za sam fakt wywołania w nim zwątpienia i niezgodności albo — po prostu — dla własnej satysfakcji. Rojenie ucieczkowych mrzonek było o wiele prostsze niż przymusowe, jak mobilizacja, zastanawianie się nad słowami kogoś, kogo życiowym celem było rzucenie się na śmierć. Agresywne potępienie tchórzostwa i zła z rzekomego stanowiska walki i dobra wydawało mu się zwyczajną arogancją idioty, który wziął sobie na ambit rolę demiurga dywizji; było wstrętne, paskudne i nienormalne, jak on sam.

       A jednak... Nie mógł i nie potrafił uciec; nie mógł odciąć się od myśli siekących go z każdej strony.

Nie dasz się dzisiaj zabić, a potem pójdziesz sobie za ten jebany Mur!

       Westchnął, widząc czekającą na niego grupę ludzi. Zbadał paski i uprząż podejrzliwym spojrzeniem, dopatrując się we własnym ekwipunku potencjalnego zagrożenia. Nie chodziło już nawet o to, co powinien; to wcale nie było tak proste do określenia, jak mogli sądzić ci dranie zjadani przez monstrualną paszczę bojowego ducha. Nie zamierzał rzucać się w wir walki z pełnym taniego romantyzmu okrzykiem na ustach; nie zamierzał wyciągnąć ostrzy, jeśli coś nie zagrozi mu bezpośrednio, a jedynie pasywnie przeczekać tę koszmarną nawałnicę, w której środek wrzucił ich Garnizon. Miał nie dać się zabić — i tyle. Postanowił, że zrobi wszystko, by doczłapać się do dnia decyzji, choćby miał czołgać się do niego na czworaka; tego nikt nie miał prawa mu zabronić: ani Stacjonarni z dowództwa, ani matka, ani Eren, ani nawet te przerażające potwory.

— Akurat ciebie się tu nie spodziewałem. — Reiner spojrzał na niego z niemałym zdziwieniem.

— Przestań pieprzyć, jakbym miał jakiś wybór — odburknął Jean; ostatecznie jednak cieszył się, że z tworzących się grup trafił do tej, co Braun. Schowanie się za jego wielkimi plecami i górą mięśni zawsze było jakimś wyjściem.

       Ledwo powłócząc nogami, instynktownie odwrócił głowę. Stojącego w oddali pod arkadami Jaegera już dawno nie było. Strzepnął mundur, mając wrażenie, że zaczyna obłazić go jakieś paskudne robactwo. W głowie nadal kotłowało mu się coś o walce.

Skurwiel.

Pogranicze Trost-Rose, tyły, trzecia linia obrony

Operacja: ewakuacja — unieszkodliwienie — łączność

       Zniszczony Trost uświadomił jej, że ostatnie pięć lat było tylko doraźnym prowizorycznym rozwiązaniem zupełnie niełagodzącym zagrożenia.

       Po trzech latach patrolowania ulic i setkach interwencji wydawało jej się, że jest już gruboskórna, a w koszarach mówiono, że dołączyła do grona żołnierzy takich jak Katia. Leo twierdził, że zmieniła się nie do poznania, ale prawdą było to, że wywołane przez tytanów spustoszenie i niemal zrównany z ziemią dystrykt sprowokowały dokładnie takie same wrażenia jak widziana pięć lat temu Shinganshima. Po trzech latach w prewencji Helga sądziła, że istnieje naprawdę mało rzeczy zdolnych ją przerazić — w końcu widziała już setki rodzinnych dramatów, kradzieży, ofiar gwałtów i przemocy. A jednak rozpłatane budynki były niemal tak wymowne jak wyciągnięte z kanału przegniłe, rozpadające się zwłoki.

       Na tyły niosła się niepotwierdzona informacja, że dzieciaki ze 104. Drużyny Treningowej wylądowały w pierwszej linii obrony miasta, a Korpus Zwiadowczy nadal znajdował się na ekspedycji za murem. Widziała tych młodych tylko przelotnie — bezradnych, przerażonych, rozdartych. Biegający po dachach byli jak piękna struga życia spływająca w rzekę śmierci. Wzdrygnęła się na samą myśl o powtarzalności tych idiotycznych procesów i braku powagi dowództwa. Dott Pyxis nie wrócił jeszcze z Dystryktu Stohess, więc decyzje szły od Kittsa Wellmana, pułkownika pierwszego oddziału, nazywanego przez elitarnych żołnierzy taktycznym impotentem. Dostali rozkaz utworzenia tylnej straży.

       Podobno wybuchł bunt; zmobilizowani żołnierze zza Rose rozważali zbiorową dezercję. To wszystko naprawdę wyglądało jak ostateczna klęska ludzkości. Słyszała, że Dimo Reeves zablokował wewnętrzną bramę, uniemożliwiając ewakuację i nie wiedziała, czy tylnym oddziałom udało się opanować sytuację. Łączność przestała istnieć, a obrazy cierpienia na polu walki jeszcze nigdy nie były tak rzeczywiste.

       Rozglądała się nerwowo. Trzy rozbiegane armie — Garnizon Trost, Stacjonarni zza Rose i kadeci ze 104. — były jedną masą, która popełniała właśnie samobójstwo. Każdy z żołnierzy musiał, tak jak ona, być zaprzątnięty myślami o ocaleniu ciała. Dystrykt pogrążył się w cieniu, a niebo wolności wyglądało jak bezkształtna masa chmur. Zza dachów wysuwały się tylko ostatnie snopy desperackiego flarowego ognia spadającego na ziemię jak kręgi mgły. Przez roztrzaskane ulice pocięte pręgami kolein przelewały się ławice mętnego błota. Wszystko było mokre, obślizgłe i obrzydliwe; po bruku toczył się alkohol ze zniszczonej destylarni. Za przegrupowującym się oddziałami, gęstą chmurą ciągnął jakiś potworny zaduch.

— Trzeba być skończonym bydlakiem, żeby... — Leo zgiął się na dachu, jakby widziane wcześniej na kurtkach żołnierzy emblematy Korpusu Kadetów sprawiły mu niewyobrażalny ból. Przesunął dłonią po twarzy oblepionej ciemną skorupą kurzu i pyłu. — Kurwa! — wrzeszczał w stronę Garnizonu. — Rozkaz zawiera zakaz łamania rozkazów! Kurwa! — Zacisnął ręce na ostrzach, a w jego oczach błysnęły iskry obłędu. Helga pociągnęła go za rękaw, próbując obudzić w nim coś, co zawaliło się wraz z runięciem kilku domów.

— Zdejmujemy tamtych dwóch, jasne? — Starała się zachować kamienny spokój, choć latały pod nią kolana. — Rozkazy Wellmana nie są już istotne. To tylko akt onanizowania się własnym dowództwem. Rób, co uważasz za słuszne i tyle. Słuszne jest zminimalizowanie ilości ofiar.

— Gdzie, do cholery, jest Pyxis i dlaczego tych pierdolonych rozkazów nie wydaje Mitabi albo Brzenska?! — wrzeszczał.

       Podeszła do niego na bardzo bliską odległość i złapała go za oba policzki.

— Spójrz na mnie — rozkazała, widząc, że nic nie skutkuje. Jego niemal jaskrawozielone, rozbiegane oczy zastygły w bezruchu. — Dwóch tytanów, Leo.

       Obudził się, jakby pod szorstką powłoką munduru właśnie zabiło żywe serce.

— Skurwiele — warknął, a ona nie była pewna, czy mówi o dowództwie, czy o tytanach.

       Ruszyli. Gdy rzuciła się z ostrzami na kark, do jej płuc wniknął tylko mdlący zapach świeżej krwi. Odblokowali kolejny odcinek ewakuacji, więc wystrzeliła zieloną flarę, śląc tym samym wiadomość, że na tę chwilę jest „czysto". Minęli kolejną przecznicę, a drogę przecięła im Katia.

— Jak sytuacja? — zapytała, starając się nie wnikać w to, dlaczego Wolf nie była z tyłu. Widocznie nie oni jedni mieli ochotę złamać rozkaz Wellmana.

— To prawda. Pierwsza linia w mieście rozbita, zostali tylko ci przy armatach. Kadeci z drugiej stali się pierwszą i... zostali odcięci od zaopatrzenia — westchnęła. Z jej ostrzy ściekała lepka krew tytanów. — Ich plan wycofywania się na Mur stanął pod znakiem zapytania. Nie mają broni i siedzą na dachach między pierwotną pierwszą linią a środkiem. Utknęli w próbie przedarcia się do gmachu. Oddział zaopatrzeniowy bez odzewu. Jeśli się nie przebiją, możemy wpisać ich w statystyki. W dalszym planowaniu powinniśmy uwzględnić tylko dwie jednostki, taki jest rozkaz. Dowództwo założyło, że to nie ma szans się udać. Nie wyślą im wsparcia, bo... Kurwa.

       To przerosło jej wyobraźnię. Nie wiedziała, czy była załamana, czy zniechęcona wielkością wszystkich liczb, które dziś padły.

— Chcą ich tak po prostu zostawić?! — warknęła Helga.

— Wellman może i jest posłusznym pieskiem garnizonu, ale to idiota i tchórz. — Katia spojrzała smutno na rozpłatane domy. — Los ludzkości jest widocznie w rękach niekompetentnego dupeusza, który dyryguje atakiem zza bezpiecznego, póki co, Rose. Nie możemy na to pozwolić, choć sytuacja jest strasznie gówniana. Musimy utrzymać się do powrotu starego.

— A kapitan? — zapytał Leo. Wzrok Katii zmętniał. Odwróciła głowę, jakby próbowała coś powstrzymać.

— Nie żyje. Walący się strop zmiażdżył mu kręgosłup — odpowiedziała kamiennie, ale Helga widziała, że jej ściskające rękojeści palce zbielały do samych paznokci. — Pieprzę Wellmana i jego rozkazy, pieprzę przepisy. Po przejęciu obowiązków kapitana wydałam żołnierzom rozkaz wsparcia kadetów. Może mnie za to rozstrzelać, naprawdę, pieprzę to.

— Idziemy z wami.

       Drużyny ewoluowały, skupiając jednostki, które zlały się w tej żołnierskiej, rozproszonej masie w jedno. Rozkazy dźwięczały zniekształconym przez koszarowy żargon wrzaskiem. Szalejące otoczenie stapiało ze sobą żołnierzy, formując jedną zwartą całość, bez względu na to, kto był prewencyjnym, a kto konserwatorem. Przy rozległości swoich zadań tak samo potrafili walkę wręcz jak posługiwanie się trójwymiarowym manewrem.

       Nadal nie wiedziała, dlaczego postawiono kadetów w pierwszej linii, ale czuła, że po wcześniejszym morale w szeregach został tylko popiół. Kościstą, trójkątną twarz Leo wykrzywiała złość.

       Zaciskała ręce na ostrzach, a w uszach świszczał jej pęd powietrza.

— Nie podchodźcie! — krzyknęli żołnierze z przodu. Okolicę przeciął długi, przerażający ryk niepodobny do żadnego zwierzęcia. — To odmieniec, który tłucze swoich!

Centrum miasta, pierwsza linia obrony

Operacja: odwrót

       Z tyłów plusnęła kolejna zielona flara, znacząca oczyszczenie przecznicy. Jean stał na dachu z ukrytą w dłoniach twarzą. Był wyczerpany i zrezygnowany. Odległość między ich pozycją a Kwaterą Główną rozciągała mu się, rozjeżdżała, i w tej chwili — praktycznie bez gazu w puszce — widział ją jedynie w perspektywie nieskończoności. Wciąż ulegał nowym wzrokowym halucynacjom: dachy zniżały się, chybotały, krążący dookoła tytani rośli mu w oczach, a gmach z zaopatrzeniem oddalał się i oddalał...

       Próbował ogłuchnąć na głosy załamania towarzyszy, na każde słowo, które znaczyło „śmierć", ale najbardziej przerażała go myśl, że największy problem miał z samym sobą. Słyszał jęki pożeranych, plask uderzających o chodnik ciał, szczęk spustów i trzaskanie żelastwa. Świat trząsł się w posadach, ludzie ginęli, a on stał na dachu, niczym przytwierdzony do podłoża posąg, zupełnie nie myśląc o rzuceniu się na ratunek w imię tępej retoryki, w imię semantycznie pustych frazesów wygłaszanych przez pułkownika w Garnizonie — tego cholernego zabójcę z czystym sumieniem, tego mordercę z premedytacją, który wydał rzekomy rozkaz ocalenia ludzkości.

       Odkąd rozdzielili się na dwie grupy, zależało mu tylko na tym, żeby przetrwać i — po prostu — nie dać się zabić, ale sens słów Connego wypowiedzianych tuż przed odłączeniem się Springera nie dawał mu spokoju jak wcześniejsze heroiczne pyskówki Erena: prowadź ich, potrzebują twoich umiejętności!

Mojego czego, do kurwy nędzy?!

       Ich dziwna nierealność i spiętrzona, podstępna groza wzywały go, pochłaniały, budząc przy tym jakiś wstrętny, wewnętrzny opór. Pod tym oporem trzasnęła wygodna otoczka narcyzmu, jakby nagle — w obliczu odpowiedzialności za innych, w którą wepchnięto go bez jego przyzwolenia — Jean starł się z poczuciem własnych braków, lęków; jakby wyszedł z tego starcia przegrany, zapłakany, śmieszny i słaby. Miał wrażenie, że, zamiast wcześniejszej dumy z własnego sprytu przed ostatnie trzy lata, połknął jedynie pustkę, że krztusił się nią do mdłości, a oglądany w oknach budynków własny wizerunek był czymś zupełnie innym niż wyobrażenia.

       Oplótł palce wokół rękojeści ostrzy. Biegł spanikowanym wzrokiem po okolicy chyba już tylko po to, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że wszyscy tu zginą. Byli jak ochłap rzucony tytanom przez Garnizon; wiedział o tym od początku, zupełnie nie łudząc się przekonaniem o znaczeniu ich losu dla innych. Nie byli jeszcze żołnierzami, a co niektórzy nie wiedzieli jeszcze, co zrobią ze swoim życiem, gdy skończy się szkolenie. Przez ostatnie trzy lata państwo nie miało z nich żadnego pożytku. On sam zdawał sobie sprawę, iż byli tylko kłębiącymi się na placu treningowym gębami do wyżywienia, którymi na miejscu jakiegoś wysoko postawionego oficera sam by gardził.

       Jak mogli na coś liczyć, to chyba tylko na szczęście. Smętnie stuknął w puszkę z gazem. Nie musiał odwracać głowy, by czuć na sobie to świdrujące spojrzenie Marco i był pewien, że to właśnie ono było powodem skurczu, który boleśnie ściskał jego gardło. Ostatnie dni w jednostce przecięły świadomość Jeana jak błysk komety.

       Wściekł się sam na siebie, że być może uwierzył w coś, czemu nigdy tak naprawdę nie umiał sprostać, a przez całe szkolenie udzielał sobie kredytu na siłę, na spryt, na dumę, na hipnotyczne cechy, po których zostały teraz tylko bezużyteczne zgliszcza. Czuł, że jego twarz, zamiast przybierać wyraz stanowczości i dawnej pewności siebie, rozmazała się w paskudny, żenujący grymas obrazujący żywą rozpacz. Nie był górą mięśni jak Reiner, maszyną do walki jak Mikasa ani nawet popaprańcem-samobójcą jak Eren. I choć na wieść o śmierci Jaegera w pierwszej chwili doświadczył paraliżującego szoku, w drugiej już zupełnie nie dziwiło go to, że to właśnie Eren padł jako jeden z pierwszych.

To bez sensu.

       Popatrzył na miasto miażdżone ujadaniem wszystkich śmiercionośnych wystrzałów; w tym przerażającym mechanizmie było coś, co wgniatało go w ziemię i kurczyło mu mięśnie. W oddziale panowała cisza; nikt nie miał pojęcia, co powinni zrobić, nikt się nie odzywał, choć wszyscy patrzyli w to samo miejsce.

       Jedyną drogą były dachy; powinni zostawić gaz na ostatni odcinek. Nie łudził się, że uda im się wejść do kwatery frontowymi drzwiami; zapewne już ich tam nie było, skoro nikt nie widział na polu walki oddziału zaopatrzeniowego. Jego umysł znów instynktownie uciekał. 

       Jeśli mieli skakać po dachach, musieli znaleźć dogodne miejsce, najlepiej o jak największym zagęszczeniu budynków, których ciasnoty kiedyś tak nienawidził. Wlepił wzrok w jedną z przecznic. Jeżeli nie myliła go pamięć miasta, stało tam sporo domów szeregowych; pamiętał, bo było to jedyne, co potrafiło pocieszać go wtedy, gdy myślał, że ma tu najciaśniej. Westchnął ciężko.

       Z dołu dobiegły krzyki kogoś, komu właśnie skończył się gaz. Jean widział, jak Marco porusza się niespokojnie, być może ten moment i w nim rozniecił irracjonalną chęć ratowania innych w chwili, gdy nie ma się czym uratować nawet samego siebie.

— Kretyn! — Odwrócił się wściekły, niemal gromiąc go wzrokiem. Kolejny romantyczny idiota ze skłonnością do błędu w praktycznej ocenie rzeczywistości! Widział to dziś wiele razy: kolegów ginących w próbach ratunku innych żołnierzy; błędne koło bezsensownej, pięknej moralnie śmierci zdziesiątkowało 104. do kilku oddziałów. Nie dać się zabić. — Teraz! W lewo! — warknął stanowczo, czując się tak, jakby ktoś właśnie wciskał mu lufę rewolweru między żebra. — Macie się nie oglądać, póki są zajęte! Macie biec i wykorzystać to, że... — nie dokończył, podrywając się z miejsca.

... to, że właśnie rozrywają kogoś innego.

— Macie nie dać się zabić! Za mną! — wrzeszczał, nie mając pojęcia, co w niego wstąpiło. Czuł się podle, ale prawda była taka, że ten moment wymagał jednoznacznej decyzji. Nawet jeśli Jean wiedział, że żałosny, zdesperowany żołnierzyk znowu pojawił się w chwili, gdy widział w ostrzu odbicie swojej twarzy; desperat znaczył więcej od trupa. — Nie oglądaj się! — Upomniał tym razem Reinera. — Oni w przeciwieństwie do ciebie już nie żyją! — dodał głośniej, usiłując zagłuszyć krzyki pożeranych.

       Zastanawiał się nad tym, czy dowództwo Garnizonu robiło to samo, gdy wydawało 104. rozkaz ruszenia w drugiej linii. Pomyślał o Murze Sina. To było jedyne miejsce, w którym mógł zależeć tylko od siebie; miejsce, w którym nie było ani pierwszej, ani trzeciej, ani dziesiątej linii.

Mur Rose

Operacja: sąd polowy

       Stali na placu w zwartym szyku, jakby oczekiwali na apel. Żołnierze szeptali coś między sobą i nerwowo poszturchiwali się łokciami. Ich przywiędłe, zmęczone policzki drżały. Wellman, czerwony na twarzy, wrzeszczał coś ze środka.

       Armaty były w gotowości. Przed chwilą padło polecenie zarepetowania i setki luf skierowały się w stronę trójki dzieciaków w kadeckich mundurach: Eren Jaeger miał zostać zabity jako zagrożenie dla ludzkości. Tkwili tutaj, a jej wydawało się, że są skazani tylko na chwilową bezczynność, w której nie wiadomo, które rozwiązanie jest lepsze. Kadeci na placu byli dla niej tylko trójką młodych żołnierzy rzuconych w punkty styczne krzyżowego ognia.

Ile może być między nami lat różnicy? Dwa? Trzy?

       Rico Brzenska wyglądała na zażenowaną i wściekłą, Mitabi podobno protestował, lecz Wellman — korzystając z dowodzenia — był nieugięty, a każdą próbę buntu chciał rozwiązać plutonem egzekucyjnym, zrównując ją z dezercją. Jego masywna postura i poważna, sroga twarz przeczyły wydawanym rozkazom, które wyglądały jedynie jak akt desperacji i bezradności.

Zlikwidować na wszelki wypadek.

       W myślach klęła na polecenia, własne niezrozumienie i to, co miało się za chwilę wydarzyć.

Po cholerę łamać sobie łeb?

       Przesunęła dłońmi po zamku i wyciągnęła pocisk z komory. Nie miała zamiaru strzelać do dzieciaków, które rzucono w pierwszą linię obrony. Ludzkość i tak zdawała się nie do ocalenia: tytani w mieście nie zostali zdjęci, a Wellman chciał pozbyć się kogoś, kto rzekomo uratował dziesiątki istnień.

— Kadeci Jaeger, Ackerman, Arlert, dopuściliście się zdrady ludzkości! Czy macie coś na zwoją obronę?! — wrzasnął Wellman. Przecież to absurd. — Jeśli wykonacie choć jeden ruch, nie zawahamy się otworzyć ognia! Zapytam cię wprost, Jaeger, czym jesteś?! Eliminacja takich zagrożeń to nasz priorytetowy obowiązek! Nie ma mowy o pomyłce! Zostałeś wpuszczony za Mur Rose tylko po to, żeby można było cię bezpiecznie zlikwidować! Ludzkość jest na granicy wyginięcia!

       Słyszała, że kadeci poradzili sobie sami, używając podnośników i starej broni Żandarmerii; że przedarli się za Mur Rose na własną rękę, rozproszeni i porzuceni. Ktoś kto nimi dowodził, powinien dać Wellmanowi w twarz.

       Słyszała też, że dziewczyna, w którą mierzyły teraz lufy, jest warta setkę zwykłych żołnierzy...

Co to, kurwa, znaczy być wartą setkę zwykłych żołnierzy? A reszta?

Czy zwykli to byli właśnie tacy jak ona, którzy nigdy nie mówili na głos noszonych wewnątrz paradoksów, zapatrzeni we własny obowiązek?

A oni, ci kadeci? Którą pieprzoną dywizję wybiorą, jeśli to jakimś cudem się skończy? Żandarmerię, co nie kiwnęła palcem? Garnizon, który niemal rzucił ich na pożarcie tytanom? Zwiadowców, których nie ma nigdy, gdy są potrzebni?

       Nieważny był mundur ani przydział. Wtedy miała ochotę, jak Katia, pruć naprzód, by chronić ludzi odciętych od zaopatrzenia. Nie było czasu na spekulacje czy nawiewanie i gdyby nie pojawił się ten tytan, zapewne poszłaby tam zginąć razem z tymi, o których mówiono, że każdy z nich, mimo młodego wieku i braku doświadczenia, ma na swoim koncie choć jeden bohaterski wyczyn.

        W jej głowie przewracały się słowa Pyxisa i Brzenskiej z dnia wyboru dywizji.

Chronić ludność za Murami za cenę życia. Nieważne, przed czym.

       W gruncie rzeczy, w sytuacji ataku na Mury, byli kimś bardzo podobnym do Zwiadowców, z tym że faktycznie próbowali tę ludzkość ocalić, a nie odważnie ganiać za murem własną śmierć. Bo jaki właściwie sens mają wyprawy, skoro po kolejnym przełamaniu bramy populacja przestanie istnieć?

       Tylko czy te dzieciaki naprawdę stanowiły zagrożenie i zabicie ich było jedynie wybraniem mniejszego zła? Nie chciała się o tym przekonać.

        Wiedziała jedno — garnizon potraktował kadetów tak, jakby do samego bycia ludzkością, czegoś im brakowało i było to chyba największą spośród patologii, z którymi spotykała się przez ostatnie trzy lata. Nieobecność Pyxisa musiała sparaliżować całą strukturę, a decyzyjność dowództwa przypominała raczej chaotyczny wybuch paniki. Nawet Brzenska zgięła się pod nieudolnymi decyzjami pułkownika pierwszego oddziału, zachowując się pasywnie, co było do niej niepodobne.

       Helga zadarła głowę do góry, dostrzegając masywną rękę Wellmana wzniesioną ponad poziom zlewających się za sobą kurtek. Wydawało jej się, że opuszczał ją w zwolnionym tempie. Powietrzem wstrząsnął armatni wystrzał; tryśnięcie światła, błysk, huk. Dookoła rozpostarł się czarny dym widoczny w całej swojej rozciągłości ponad szczyt muru. Wszystko migotało, spowite mrocznym woalem czarnej poświaty. Cała jasność zniknęła pod powłoką ciemności i pyłu...

       Drugi wystrzał nie powiódł się. Gdy jeden z kadetów wrzeszczał coś o odbiciu miasta i wartości strategicznej tej bestii, żołnierze nabrali wątpliwości. Wypuszczone z rękojeści ostrza metalicznie huknęły o bruk. Dłoń Wellmana zastygła w połowie odległości między górą a położeniem równowagi.

Dott Pyxis.

— Nic się nie zmieniłeś, mimo swojego ogromnego ciała, jesteś strachliwy jak sarenka — westchnął starzec. — Naprawdę jesteś tak ślepy, że nie zauważyłeś, jak szczerze salutował? — wskazał na drobnego jasnowłosego chłopca, który na tle żołnierzy wyglądał jak dziecko. — Dopiero przybyłem, ale posłaniec zapoznał mnie już z sytuacją. Zajmij się lepiej organizacją posiłków, bo sądząc po stanie dystryktu, niewiele udało wam się zrobić, a odbicie magazynu zaopatrzeniowego to zasługa kadetów ze 104., nie twoja, zgadza się? — Generał zmarszczył brwi, spoglądając ostro na Wellmana, po czym odwrócił się do innych żołnierzy. — Gratuluję oddziałom Garnizonu umieszczonym w zachodnim skrzydle trzeciej linii, spisaliście się. Ludność cywilna praktycznie nie ucierpiała na tamtym odcinku, choć straty wśród żołnierzy są zatrważające, nie wspominając o kadetach... — Znowu spojrzał na Wellmana. — Z nich rozkazy twoje i Keitha zrobiły mięso armatnie. — Pyxis wyglądał groźnie. — Widzę, że na szczęście nie wszyscy dali się sparaliżować strachowi. — Przez chwilę złapała z generałem kontakt wzrokowy. — Czas naprostować tę sytuację i powiedzieć ludziom, że to część eksperymentu, by uspokoić panikę. Działania militarne wyglądają tak, jakbyście się poddali, nie mówiąc już o próbie buntu. Trzeba zatem uciec się do przewrotnej dyplomacji. — Pogładził się po wąsach i spojrzał na szczyt muru. — Wiecie, co macie robić. Jeśli chcemy chronić ludzkość przed głodem, a dystrykt przed przeludnieniem musimy... Odbić Trost i utrzymać pozycje!

       Wznowiono mobilizację. Czuła się jednocześnie zgrzana i przemarznięta z wycieńczenia, lecz wiedziała, o co toczy się bitwa. Gdyby Dystrykt Trost zostałby porzucony jak obszar w obrębie Marii, ludzkość dążyłaby tylko do autodestrukcji. Nie mogli pozwolić na kolejną przymusową redukcję liczby ludności, a utracenie Trostu prowadziło w linii prostej do powtórki sprzed pięciu lat, gdy padła Maria.

— Co robimy? — zapytał Kurt, spoglądając na nią i Leo.

— To, co trzeba — odpowiedziała na głębokim wdechu. — Pomożemy mu zatkać tę pierdoloną dziurę, choć plan...

— Pokażemy tym tchórzliwym śmieciom, że nie potrzebujemy ich pomocy. Wellmana powinni rozwalić bez sądu. — burknął Leo. — Zgłoszę Wolf i Pyxisowi naszą gotowość do działania. Niech przydzielą nas tam, gdzie będziemy najbardziej potrzebni... Cokolwiek by to nie było.

Centrum miasta;

Operacja: zamknięcie wyrwy; przechwycenie — unieszkodliwienie — likwidacja

       Nie wiedział, jak to było możliwe. Wolał nic nie myśleć i udawać, że wykonuje rozkaz milczenia o Erenie z kadeckiej nadgorliwości wynikającej z poczucia obowiązku; w tej całej sprawie kryło się coś niebezpiecznego i Jean nie był jednym z tych idiotów przyjmujących bezrefleksyjnie wymyśloną na poczekaniu dyplomatyczną historyjkę o eksperymencie, której autorem był stary pijak.

       A jednak nie spodziewał się po generale dywizji takiej charyzmy i przemowy. Coś tu nie pasowało.

       Nie miał pojęcia, dlaczego po buncie żołnierzy zza Rose, po słowach Dotta Pyxisa sam zgłosił się na ochotnika do osłony Jaegera; jakaś irracjonalna część umysłu podpowiadała mu, że powinien, choć wcale nie chciał. Może to dlatego, że pierwotny oddział zameldował gotowość w pełnym składzie? To, co stało się wcześniej, chyba wytworzyło między nimi specyficzną nierozerwalną więź.

       Tym razem umieszczono ich na tyłach, bo przednie oddziały składały się z niby-elitarnych żołnierzy Stacjonarki. Dygotały pod nim nogi, ale czuł, że jeśli akcja się powiedzie, będzie mógł zaśmiać się Erenowi prosto w twarz, mówiąc: to teraz idę za jebany Mur.

        Zatrzymał się, zostając nieco w tyle, lecz za moment dogonił swój oddział. Przez głowę przeleciały mu słowa Marco.

      Po przedarciu się na Mur wszystko działo się tak szybko, że nie zdążył z nim normalnie porozmawiać, poza nieistotną i — w gruncie rzeczy zawstydzającą — wymianą zdań. Bodt naprawdę w niego wierzył, mimo że Jean wciąż uważał, że to, co zrobił, było może i skuteczne, ale okropne.

— Ej...! — krzyknął i uśmiechnął się, mimo że był chyba ostatnią osobą zdolną znaleźć sobie powód do jakiejkolwiek radości. — Do zobaczenia po drugiej stronie Muru! Jak tylko z tego wyjdziemy, zamierzam cię ograć w pięknym stylu!

— Jean, ja chyba muszę to... — Bodt przystanął, spojrzał na niego przepraszająco, lecz nie odchodził. Nie rozumiał, skąd ta nagła nieśmiałość, niepewność, jakby Marco głęboko się nad czymś zastanawiał. Jego twarz była zmieszana, a w oczach błyskał wilgotny, głęboki blask. Już w magazynie broni patrzył na niego jakoś dziwnie i Jean nie mógł się wyzbyć wrażenia, że chciał mu coś powiedzieć, ale, nie wiadomo dlaczego, tego nie zrobił. — Wyjaśnię ci później i...

— Nie rozklejaj się i nie pieprz. — Podbiegł do niego, rezerwując ostatnią sekundę przed wymarszem na solidny, braterski uścisk zmuszający braki Botda do chrupnięcia.

Nie daj się zabić. — Marco uśmiechnął się i wcisnął dłonie w jego mokre, oblepione pyłem włosy; musieli wyglądać jak widzący się po latach weterani mający za sobą setki bitew, do których, jako młodzi chłopcy, zawsze szli ramię w ramię.

— Idziemy! — usłyszał za swoimi plecami.

       Odkleił się od przyjaciela i przez chwilę odprowadził wzrokiem jego plecy oddalające się w stronę Reinera. Nie wiedział dlaczego, ale fakt, że Marco był w jednej drużynie z Braunem, dziwnie go uspokajał; nawet trochę mu tego zazdrościł. Reiner od zawsze budził w innych jakieś niewyjaśnione poczucie bezpieczeństwa. Bodt co prawda proponował mu, że mogą się zamienić i może Jean by nie odmówił, gdyby nie zmusił go do tego błysk dawnej, teatralnej dumy, która na moment ożyła.

Mur Wewnętrzny

Operacja: zamknięcie wyrwy — przynęta

        Słyszała tylko przeraźliwe gwizdy i rozdygotane, zgrzytliwe smagnięcia flarowego dymu. Zwisała z muru jak przynęta, starając się nie patrzeć w dół. Świadomość, że jest wystarczająco wysoko, by spędzeni pod ścianę tytani nie mogli jej dosięgnąć, była niewystarczająca. Cały obszar przy wewnętrznej bramie zapełnił się okropnymi sylwetkami we wszystkich rozmiarach. Wyciągając ręce, wyglądały jak dzikie, karykaturalne zjawy. Kuliła się w sobie, nie mogąc opanować drżenia całego ciała. Z każdym hukiem armaty jej włosy jeżyły się na ciele. Z oddali tryskały snopy czerwonych flar.

Niepowodzenie.

       Klęła wewnętrznie, starając się okiełznać własny strach. Nad miastem, gęstą chmurą, unosił się zapach siarki. Całe powietrze było przesiąknięte swądem spalenizny i śmierci. Los ludzkości zależał od Erena Jaegera, a Helga wisiała na murze jako przystawka dla tytanów, nie mając pojęcia, kim on jest. Elitarni żołnierze z konserwacji, tacy jak Ian, Mitabi i Brzenska — również nic nie wiedząc — puścili swoje oddziały do bezpośredniej ochrony chłopaka. Dott Pyxis wydał im rozkaz zaufania czemuś, czego zupełnie nie znali.

       Wydawało jej się, że świat pod nią kołysze się i faluje. Miała ochotę wrzeszczeć, gdy jeden z wyższych tytanów niemal dotknął jej pięty. Chwiejnie podciągnęła się na linie, nie mogąc złapać oddechu. Ostrzegano ją, że choć fizycznie to zadanie nie jest niczym trudnym, psychicznie może być nie do zniesienia.

       Nie zgłosiła się na ochotniczkę z powodu szlachetności. Wiedziała, że tego wymagają jej obowiązki i to, o co walczyła przez ostatnie trzy lata. O życie ludzi, którym wcześniejszy ratunek nie zdałby się na nic, gdyby Garnizon się teraz poddał. Nie liczyła na wdzięczność. Była świadoma, co cywile i wojskowi sądzą na temat Korpusu Stacjonarnego: banda zapijaczonych warchołów, którzy kurwią na lewo i prawo. Może i byli taką bandą, ale przynajmniej wiedzieli gdzie ich miejsce, nawet jeśli pili, przeklinali, a po godzinach chodzili do burdeli. I ci, którzy niespecjalnie rwali się do pomocy, wcale nie przechodzili obojętnie wobec kawałka szyi otoczonego galaretą mózgu, bo tytan odgryzł całą resztę. Ludzie stratowani, rozszarpani, pokawałkowani. Słowo szlachetnie było tutaj groteskową, ponurą bzdurą; Helga nazwałaby to raczej najpierwotniejszym instynktem.

       Zwisanie trwało w nieskończoność. Gdy tylko spojrzała w dół, chowała głowę w ramiona, nie będąc pewną, czy dobrze sprawdziła działanie sprzętu do manewrów. Bała się, że kotwiczki puszczą, a mechanizm zawiedzie. Na horyzoncie trysnęła kolejna czerwona flara.

To na nic.

       Z góry dobiegła wiązanka siarczystych przekleństw. Całe miasto się kotłowało i miała wrażenie, że Mur runie, nawet jeżeli nie przełamią go tytani. Ulice były rozorane, a po nich walały się ogromne garby okaleczonych domów. Gdzieś na dachach widniały małe ludzkie punkciki — to, co zostało z doświadczonych, starszych żołnierzy, którzy bezsensownie ginęli za kogoś, kto zawiódł.

— Patrzcie! Patrzcie tam! — gwałtownie odwróciła głowę. Żółta smuga dymu pięła się na tle roztrzaskanego krajobrazu. — Zrobił to!

— Wysłać wsparcie i ewakuować rannych żołnierzy! — ryknął Pyxis.

       Nie wiedziała, czy były to łzy wzruszenia, przerażenia, oczyszczenia czy wszystkich tych rzeczy na raz. Ludzkość pierwszy raz pokonała tytanów. Nie trzeba było powtarzać. Wciągnęła się na mur.

— Jesteś w stanie walczyć? — zapytała Katia.

— Tak. — Wyprostowała kolana.

— Trzeba zabić tytanów wewnątrz miasta! — krzyczeli jeden przez drugiego. — Jazda!

— Zwiadowcy wrócili!

— W samą, kurwa, porę — westchnęła pod nosem.

Wreszcie udało mi się podokańczać! Mam nadzieję, że ci, którzy znaleźli tu coś znajomego, uśmiechnęli się z nostalgią jak ja, gdy to składałam i cięłam i redagowałam. :3 Wiem, że po zmianach zachowane komentarze całościowe wyglądają na powyrywane z kontekstu, ale nie miałam serca ich kasować. To był kawał czasu i motywacji, solidna dawka emocji i mojego uśmiechu, gdy to czytałam; specjal musiał poleżeć rok, żeby wejść do akcji głównej umieszczony tam, gdzie powinien być od  samego początku. Pozdrawiam i ściskam!  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top