#75.

Mur Rose, Centrala Zwiadowców

       Inez wściekle rozerwała na pół ostatniego papierosa. Wysypała tytoń do ostatniego listka, a zmiętą bibułkę wepchnęła do kieszeni munduru, gdzie schowała poprzednie. Rozgarnęła butem drobinki suszu, wgniatając je w zarośniętą chwastami ścieżkę przy schodach. Nie chciała mieć dostępu do niczego, co jakkolwiek mogłoby skusić ją do zrobienia czegoś, o czym nie powinna na dobrą sprawę nawet myśleć.

       Usiadła. Wzięła głęboki oddech, wlepiwszy wzrok w górującą nad topolami kulę słońca.

       Miała wrażenie, że wcale nie przeżywa wyprawy tak, jak należy, bo znacznie częściej wyrywającym ją ze snu obrazem, zamiast spalonego miasta i masakry na przedpolach, były szpitalna latryna i syczące naczynie z białym proszkiem wciśnięte jej przez lekarkę jako narzędzie... ostatecznej pewności.

       Od powrotu, nie wiedząc, gdzie właściwie powinna skierować uczucia, bo wszystkiego było zwyczajnie za dużo, czuła się tak, jakby grunt osuwał jej się spod nóg. Tak bardzo chciała każdemu pomóc, przełamać ten łańcuch obłędu, bo mimo pozornych klapek na oczach, dobrze widziała, jak Levi, Hanji i oddział rozsypują się emocjonalnie, doświadczała przerażającej pustki przestrzeni, po której jeszcze miesiąc temu biegały dziesiątki żołnierzy i koni, gubiła się w nowym rozumieniu świata narzuconym przez odkrycie pamiętników Grishy Jaegera, a do tego drżała o zawiązki tworzącego się w niej samej życia, o tę esencję jej miłości do Leviego i Leviego do niej...

       Nie, nie była załamana ciążą; raczej natłokiem myśli i zdarzeń, tym całym chaotycznym splotem tworzących tło afektów uniemożliwiających podjęcie racjonalnej decyzji bez przeświadczenia, iż coś odbywa się kosztem czegoś, a ona postępuje egoistycznie. Ciąża jedynieprzerażała i choć wcześniej Inez sądziła, iż obie emocje — lęk i rozpacz — są tym samym, zaczynała dochodzić do wniosku, że lęk to tylko refleksja znacznie różniąca się od smutku.

       Przecież, gdy tylko poznała diagnozę, w pierwszej kolejności zdawało jej się, że nadeszło to, co odważyła się snuć jedynie w abstrakcyjnych wizjach szczęśliwego życia; właśnie wtedy pojawił krótki przebłysk przedziwnej radości. Dopiero potem przyszedł paniczny lęk. Lęk nie tylko przed hipotetycznym nieporadzeniem sobie z czymś, co — była pewna — kompletnie ją przerasta, ale i przed tym, co już się wydarzyło, wręcz podsuwając Inez żywy obraz jej własnej nieodpowiedzialności. Każdy kolejny kontekst tylko wzmacniał to uczucie i przypominał, że w momencie odpowiedzialności nie tylko za siebie, rzucała się po polu walki w świecie, w którym drogę do szczęśliwego życia należało mierzyć w kategoriach nieskończoności, że paliła papierosy i nie wiedziała, co właściwie oznacza bycie matką, bo Amalie Adler nigdy jej tego nie pokazała. Nie wiedziała nawet, jak powinna przedstawić sobie objęcia bólu przed rozwiązaniem, jak radzić sobie z rytmem dziejących się reakcji, z tą całą estetyką przekraczania ciała po zobaczeniu tylu odbierających mowę mrożących obrazów widzianych w czysto biologicznych kategoriach rozkładu, rany i blizny czyniących wyobrażenie porodu jako czegoś krwawego i... wyczerpującego.

       Ale najgorsza ze wszystkiego była chyba świadomość, iż Zeke prawdopodobnie spowodował w niej jakąś przemianę, o której ze strachu nadal nie odważyła się nikomu powiedzieć, a która także mogłaby zrobić krzywdę istocie formującej się jakby wbrew szalejącemu okrucieństwu niekończącej się walki zamieniającej kilka kilometrów odkrytego pola w cmentarzysko ludzi i koni, a ocalałych w apatyczne kukły przeżarte wyrzutami sumienia.

       Potrzebowała paru dni, by zrozumieć, że to wcale nie rozpacz, a właśnie wywołana przerażeniem desperacja. Jeszcze w szpitalu zacisnęła zęby, bez zająknięcia wlewając w siebie każdą mieszankę podsuniętą przez „Werę" mówiącą: będzie dobrze, ale wtedy nie czuła się ani uspokojona, ani gotowa na to, by w ogóle z kimś porozmawiać, nieważne, jak bardzo pragnęła podzielenia się swoimi wątpliwościami. Cała treść pierwszego komunikatu wydawała jej się w obecnej sytuacji niestosowna, wręcz dysonansowa, choć Inez nie była pewna, czy stan, który ogarnął ocalały strzępek dywizji, da się w ogóle przeczekać, by ostentacyjnie nie rzucić nikomu w twarz tym, co mimo tak wielu wątpliwości i lęków, uważała za... szczęśliwe. Jej jedynym ratunkiem była Eva, jednak Inez zrezygnowała porażona myślą o zostawieniu Hanji, Leviego i oddziału samym sobie w tej przerażającej, toksycznej pustce Centrali pod obstrzałem domagającej się raportów stolicy.

       Miała za to pewność co do jednej sprawy boleśnie uświadomionej przez lekarkę z Garnizonu. Musiała stanąć na nogi — odpocząć, uzupełnić niedobory i zadbać o siebie, choćby świat miał się skruszyć, a Mury porozpadać. Stosowała się więc do tego, co Levi nazywał tajemniczymi kartkami z Garnizonu, i myślała tylko o tym, jak do reszty nie oszaleć, chorobliwie rojąc myśli uniemożliwiające pogodzenie porządków świata.

       Rozejrzała się po otoczeniu, czując z jednej strony tę dobrze znaną swojskość Centrali, z drugiej — kompletne zagubienie. Kiedy się obudziła, Leviego nie było już w pokoju. Nie słyszała nawet, jak wychodził. Nie znalazła go ani w świetlicy na dole, ani na tyłach zamku. Zajrzała do Hanji, ale jej gabinet był pusty.

       Nie zeszła do podziemi. Jakoś ucieczkowo unikała kontaktu z Erenem i Mikasą w obawie, że mogłaby nie wytrzymać patrzenia na to, jak odbywają karę. Zresztą, Levi też okropnie to wszystko znosił. Dni mijały w ciszy, a każdy szukał przełamania tego koszmarnego stanu na własną rękę. Na zmianę, w samotności, obsiadali schody, obchodzili korytarze, chcąc choć na chwilę odwrócić się tyłem do całego świata i całej historii. Może i miała zupełnie inne podejście do Smitha niż Levi i Zoë, ale to nie zmieniało faktu, że od ponad dekady to on był spoiwem Korpusu, którego resztki gubiły się teraz w rozproszeniu mimo tego, że Hanji codziennie rano z jakimś dziwnym, jakby zrezygnowanym uporem wywieszała na korytarzu dzienny rozkaz, a wieczorami, gdy wynurzyła się wreszcie z pustego archiwum, z którego zrobiła sobie swoją samotnię, zwoływała odprawy. Inez dobrze pamiętała jej ganiący Moblita śmiech i przytyki, że ostatnio prawie tam mieszka.

       Nikt nie odnajdował się w nowym rytmie koniecznym do zastosowania w starych miejscach. Poprzedni powrót, kiedy Korpus rozproszył się wojną polityczną z królewskim rządem, był znacznie mniej... druzgocący, choć widok twarzy żołnierzy uważała wtedy za najsmutniejszy z możliwych. Rozumiała, ile znaczyło dla nich wejście do izby, w której jeszcze kilka miesięcy temu mieszkali Reiner i Berthold, ten kontakt z przypadkowymi przedmiotami noszącymi znaki sprzed zdrady, ale teraz, kiedy cały kompleks gigantycznych budynków był jednym wielkim śladem po poległych, dochodziła do wniosku, że tamto zetknięcie stanowiło jedynie preludium.

       Opatuliła brzuch połami płaszcza, jakby chciała go schować przed światem; teraz, gdy już wiedziała, zdawało jej się, że po zdjęciu z siebie ubrania dostrzega leciutkie, niewidoczne dla innych zaokrąglenie.

A ty? Pewnie zupełnie inaczej sobie to wszystko wyobrażasz...

       W oddali, od strony budynków gospodarczych dojrzała zbliżającą się sylwetkę. Po chodzie poznała, że to Hanji. Ostrożnie podniosła się ze schodów i wyszła naprzeciw, nie wiedząc właściwie, jakimi słowami powinna ją przywitać.

       Zoë uśmiechnęła się przygaszonym smętnym uśmiechem. Nie miała okularów; wisiały przybrudzone na kieszeni kurtki. Inez dostrzegła jej zmrużone prawe oko; po lewym rzeczywiście została złapana szwami gojąca się skóra i strup, choć widać było, że lekarki Garnizonu naprawdę starały się zrobić to jak najestetyczniej, mimo że estetyka i nienachalna opaska były zapewne ostatnim, o czym myślałaby teraz sama Hanji. W czasie eksplozji w Shinganshinie jej gogle pękły, a odłamki roztrzaskanej soczewki powpadały do oka.

— Wybacz, nie widziałam, kto idzie... — odezwała się przepraszająco. Ton Zoë powoli rozdzierał serce na małe kawałeczki. — Niedługo będę już całkiem ślepa. Chociaż ostatnio zastanawiam się, czy w ogóle jest po co patrzeć na świat w tak ostrym konturze, skoro i tak, tak naprawdę, niczego się nie widzi — dodała, zmuszając Inez do powstrzymania łez na samą myśl o tym, że takie słowa mogły paść z ust kogoś, kto zawsze pragnął widzieć przedmioty i fenomeny jak najdokładniej. Pamiętała, kiedy po raz pierwszy rozmawiały w cztery oczy, będąc właściwie w tym samym miejscu: Hanji brała w palce kawałki porostów, rozcierała je i wąchała, głośno myśląc nad ich roślinno-grzybną dwoistością. Inez odruchowo spojrzała na stojące przy płocie poidło dla koni. Potrząsnęła głową, przekonana, że z pozycji obserwatora widzi i generał, i siebie właśnie tam.

— Hanji...

— Może po prostu nie mogę oprzeć się wrażeniu snu. — Doszły do schodów, na których wcześniej siedziała Inez. Hanji przycupnęła na stopniu. — Wstaję bez okularów, potykam się o własne buty, a po chwili jestem zdziwiona, bo nikt mnie nie łapie, a przecież... Chyba nigdy się z tym nie pogodzę. Kiedy mieliśmy przemieniać Erwina, myślałam tylko o tym, ilu ludzi chciałabym przywrócić do życia. Trzymałam Mikasę i uspokajałam ją, choć sama byłam tak potwornie zła, taka wściekła. Nie cieszyłam się, że możemy wybrać. Z goryczą myślałam o tym, że możliwość jednego wyboru to strasznie dużo, ale i śmiesznie mało wobec ogromu strat i zniszczenia, w którym chciałoby się tak po prostu ucieszyć fenomenem samego życia. Tego, że ktoś, że coś, może w ogóle istnieć w tej potwornej machinie.

       Nie wiedziała, jak właściwie zginął Moblit. Hanji milczała, omijając ten temat nawet w raporcie. Z pola walki pamiętała tylko to, że Berner nie odstępował Zoë na krok; był obok, nieistotne, czy w ataku, w obronie, czy w czasie odwrotu. Czuła, że obie siłują się same ze sobą, walcząc z jednej strony z ogromną potrzebą podjęcia rozmowy o własnych sprawach i dręczących je uczuciach, z drugiej z potworną niechęcią przed obnażeniem bólu czy lęku, które — drogą adherencji — wyrażone wprost dotknęłyby wszystkich do żywego. A jednak te słowa wywołały w niej dziwne wzruszenie, jakby uwaga o istnieniu, wbrew kataklizmom, przywołała efemeryczną, szybko zgasłą radość ze szpitala.

— Może ostatnio zbyt mało ze sobą rozmawialiśmy. Bez wyjątków.

— Nie wiem. Czasem dochodziłam do takich wniosków, a czasem zdawało mi się, że każdy z nas potrzebuje teraz jakiejś przedziwnej chwili nieszczerości, żeby jakoś...

— To chyba właśnie to. Chociaż nie wiem, czy mi to pomogło, Levi chyba też tego nie wie. A tobie pomogło?

— Skąd. Chciałabym po prostu w końcu zrobić coś, by wykrzesać z siebie tyle siły, co ty. Zostałam generałem, a nie potrafię pozbierać samej siebie, a co dopiero spełnienie waszych oczekiwań wobec kogoś, kto... także został wybrany zamiast życia kogoś innego. — Hanji bezradnie rozłożyła ręce i patrzyła na nią z prawie takim samym niedowierzaniem, z jakim oglądała każdy intrygujący obiekt. Wyciągnęła nawet okulary. Potarła je rękawem i założyła na nos, podczas gdy do Inez zaczynało dopiero docierać to, co Zoë powiedziała między wierszami.

Oczekiwań? Hanji, do cholery, myślisz, że ktokolwiek z nas śmiałby mieć teraz oczekiwania? — zapytała stanowczo; wręcz twardo. — Nie jesteśmy tu po to, żeby stawiać ci wytyczne jak Generalni. Jeśli podejmiesz decyzję o tym, że zostajemy rozwiązani, wykonamy rozkaz i rozejdziemy się po garnizonowych sztabach. Jeśli powiesz, że walczymy, będziemy walczyć, bo...

— Powiedz mi, Inez, jak to możliwe, że ty dajesz radę? Na odprawach zdaje mi się, że wiesz coś, co nieustannie mi umyka.

       Zapadła cisza. Inez oparła głowę na ramieniu Zoë.

— Nie wiem, czy daję radę. Wiem tylko tyle, że nie wolno mi pozwolić sobie na... — nie umiała dokończyć tak, by nie brzmiało nachalnie. — Kiedyś w ogóle nie wierzyłam w skuteczność takich nakazów świadomości. Trochę się od tego czasu zmieniło, w dodatku dość... Nagle — dodała niepewnie, poruszona wcześniejszymi słowami o terapeutycznej potrzebie nieszczerości. — Teraz po prostu muszę dawać radę, nawet jeśli nie mam czego się złapać.

       Hanji niespodziewanie wbiła wzrok w rozsypany na ziemi, przydeptany butem tytoń z podartych przez Inez papierosów. Źrenica Zoë rozszerzyła się i rozbłysła analityczną iskrą szefowej Pionu, której nie widzieli na żadnej z odpraw odbytych w nowej rzeczywistości. Rozpłakała się, a po jej ustach prześlizgnął się cień wzruszonego uśmiechu.

       Inez westchnęła ciężko; Hanji mogła być w rozsypce, ale jej ponadprzeciętna inteligencja nigdy nie zmagała się ze spadkiem formy. Zrozumiała to w chwili, w której generał objęła ją za szyję.

— Dlaczego nie mówiłaś? Zorganizowałabym... Wszystko. Potrzebujesz zupełnie innych racji niż my.

— To chyba ta konieczna chwila nieszczerości, o której mówiłaś. Levi też jeszcze nie wie. Byłam, to znaczy jestem, przerażona.

— Zadbamy o ciebie, choćbym miała nie spać po nocach. Och, więc garnizonowe piwo wcale nie było takie wstrętne. Nie wiedziałam, dlaczego się go tak czepiasz.

— Nawet o tym nie pomyślałam. Nie wiem, ile rzeczy, spośród tych, których nie wolno zrobiłam w niewiedzy, a teraz...

— Będzie dobrze. — Hanji wstała. — Walczymy.


       Levi, jak codziennie, odkąd wrócili do Centrali, zatrzymał się przed drzwiami pokoju Smitha. Nadal nie przywykł do braku ich głośnego szczęku przed wieczorną odprawą i do tej nijakiej ciemności w oknach, gdy — stojąc po zmroku na dziedzińcu — zadzierało się głowę do góry, by spojrzeć nie tylko w rozgwieżdżone niebo, ale i w brudnożółte dygoczące zza szyby światło wrosłe w krajobraz tak uparcie, jak wystające spod kocich łbów meandry korzeni wiecznych drzew... Jakby ta rozjarzona plama zastygła w twardą, dotykalną materię, w nieśmiertelny znak tego jednego pomieszczenia oświetlonego stołową lampą informującą, że mimo końca odprawy i wybicia ciszy nocnej, Erwin nie zszedł jeszcze ze służby.

       Wbił wzrok w podłogę, czując, że nie powinien, choć myśl o tym miejscu nie opuszczała go od przestąpienia pierwszego progu Centrali. Hanji nie chciała słyszeć o przenosinach, choć na dobrą sprawę nie wiedzieli jeszcze, czy stolica zgodzi się na utrzymywanie tak wielkiego kompleksu budynków dla dziesięciu żołnierzy i czy baza na pograniczu Siny, nie okaże się nową koniecznością. Nie mieli ani ludzi, ani koni; nie znali społecznych nastrojów po odbiciu Marii za taką cenę, choć jeszcze w Garnizonie słyszeli, że ogromna część mieszkańców Trostu i Rose już szykuje się do przesiedlenia. Teraz, gdy poza raportami musieli zmierzyć się ze sprawami organizacyjnymi, przypominała mu się każda zagrywka Erwina będąca repliką na zagrywkę Mitras: polityczne przegrupowania, pieczołowitość we wpisywaniu w wydatki każdego grosza z absurdalnego budżetu, ta cała pasywna droga naokoło prowadząca wreszcie do obalenia rządu w dniu, w którym sam miał zawisnąć na szubienicy.

       A więc Erwin Smith i Dott Pyxis dokonali puczu, kiedy oni byli zmęczeni atakiem na Posterunek Żandarmerii, w trakcie przerażającej nauki strzelania do ludzi, Inez tonęła w uczuciowych wątpliwościach rodzących się w lasach i w woni butwiejących roślin, on zastanawiał się nad całym swoim życiem, w międzyczasie przepraszając Hanji za straty w Troście, a Marlo Freudenberg podejmował prawdopodobnie decyzję definiującą resztę jego życia. Do samego końca.

Zamierzchłe czasy...

       Wsunął klucz do zamka i złapał za klamkę, której chyba jeszcze nigdy nie przyjrzał się z taką dokładnością; żłobienia roślinnego motywu wypełniły się sporą warstwą osadu i patyny, a sam metal był od chwytania wypolerowany do śliskości.

O każdej porze dnia i nocy, Levi...

       Raporty, meldunki, mocne rozmowy, sprawy Korpusu i Ludzkości pieczętowane naciśnięciem sprężyny oraz trzaskaniem zamka przy otwieraniu i zamykaniu... Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że czekał, jak po każdym zapukaniu, na przywołujący rozkaz.

Kto tam?

Levi.

Wejdź.

       Czas mijał wolno, wydłużał się niebezpiecznie, do momentu aż kapitan pchnął ciężkie, dębowe drzwi. Przez szparę, na zaciemniony, martwy korytarz, wpełzły promienie słońca, oświetlając zapadłe ślady dawnej elegancji całego zamku.

       Stanął na progu. Z dłonią na klamce patrzył na obłożony drobnymi przedmiotami stół: na zakładkę wetkniętą prostopadle do grzbietu książki, bolo — którego sznur od utraty ręki Smith zwijał zawsze w ślimaka, laseczki korpusowego laku i plik niezapisanych kartek. Na oparciu krzesła wisiała stara mundurowa kurtka, a łóżko we wnęce tonęło w wiecznie niezmiennym cieniu. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Erwin wyjechał do Mitras, zostawiając na wierzchu to, do czego zamierzał zajrzeć zaraz po powrocie. Kieliszek do winiaka suszył się na półce nóżką do góry, pod tablicą z poprzybijanymi notatkami leżały zdarte prawie do zera resztki czerwonych i niebieskich woskowych kredek, którymi od zawsze mazał po mapach Zamurza.

       Niepewnym krokiem wszedł w głąb. Słońce, prześlizgnąwszy się po złoconych grzbietach stojących na półce tomisk, wypalało farbę na starych obrazach nad komodą; wisiały tu, odkąd pamiętał, choć smukłe sylwetki kasztanowych niegdyś koni z roku na rok robiły się coraz bardziej żółte. Podniósł leżącą obok atlasu porcelanową fajkę z główką ozdobioną jakąś kawaleryjską sceną; na szyjce widniał gratulacyjny grawer z okazji awansu na kapitana, a tuż przy ustniku maleńkie logo zakładu rzemieślniczego w Stohess. Odłożył ją tak ostrożnie, że nie wydała żadnego dźwięku.

       Poczuł się dziwnie, bo choć Erwin powierzył mu przyszłość, każdy z tych przedmiotów mówił coś o przeszłości. Życie Smitha i życie tego pokoju były zapisane obrazami. Wystarczyło wejść, ujrzeć jeden, by wprawić w ruch pozostałe, a jednak mimo tylu śladów obecności — tych pamięcionośnych bibelotów, których teraz wydawało się Leviemu wyjątkowo dużo, jakby wcześniej, pochłonięty do reszty odbywającymi się tu rozmowami, nie zauważył co najmniej połowy, patrząc jedynie w okrutnie niebieskie oczy Erwina, na jego obładowane papierami biurko i wiszące na tablicy notatki — nie mógł wyzbyć się wrażenia pretensjonalnej, przedziwnej pustki przestrzeni, po której ślizgało się tylko słońce.

       Obejrzał się na drzwi, jakby miały się zaraz mocno otworzyć, utwierdzając go w przekonaniu, że każda myśl o braku to nieprawda. Ale nawet osiadły na przedmiotach zapach Smitha tworzący jego cielesną, fizyczną aurę powoli rozrzedzał się w woni nagrzanych mebli i zakonserwowanych skór, jakby wszystko dookoła sugerowało... wyprowadzkę. Zniknięcie, czy raczej — zanikanie rozdzielające roztwory o różnym stężeniu, z których jeden przy braku swego ogniska po prostu... wyparowuje. Nie byli tu przecież od miesiąca. Przypomniał sobie szarżę i tę okropną rozmowę ze Smithem, kiedy z jego ust po raz pierwszy padło słowo „przynęta"; każde wydarzenie widział teraz w perspektywie samospełniającej się przepowiedni.

       Podszedł do okna tą samą drogą, którą zawsze podchodził do niego Erwin, wywołując serię skrzypnięć podłogi; ich melodia była właściwie tak stała, jak światło jarzącej się do późna lampy, ale wcześniej, wypływając spod jego stóp, zawsze mieszała się z głosem. Smith lubił mówić, wyglądając przez tę szybę, jakby to, co się za nią znajdowało, było jakimś kluczem dla jego zdyscyplinowanej koncentracji.

       Na zewnątrz panował bezruch; na pastwisku pasło się małe stado koni, których od wypuszczenia do zaprowadzenia do stajni nikt nie doglądał. Nad ogrodzeniami, łąkami i lasem unosiła się niewidoczna zawiesina spowalniająca każdy proces. Tak dziwny, statyczny widok był bardzo podobny do tego, który Levi ujrzał prawie równy rok temu, kiedy po odzyskaniu Centrali, przed koncentracją, stacjonował tu tylko jego oddział, jakby bieg sunących po okręgu zdarzeń zamknął wreszcie koło mocnym akcentem niepokojącej analogii. Witraże na powrót zaszły naciekami, elewacja wymagała odnowienia, chwasty powyrywania; Eren znowu był zamknięty w podziemnej celi, ale tym razem nie na cudzy, lecz własny rozkaz Leviego, a przed Korpusem otwierała się jakaś nieznana, przerażająca perspektywa mierzenia się z czymś obcym, z czymś, o czym — bez pamiętników Grishy Jaegera — zapewne nigdy by się nie dowiedzieli. Gdyby nie ta muzealna, wręcz wystawowa estetyka pustego duchowo pokoju Smitha, pomyślałby, że ponownie przeżywa moment, który po prostu odrysował po konturze z zakamarków pamięci, ale przy wykończeniu omsknęła się dłoń trzymająca ołówek.

Nie jestem tobą, Erwin. Nie dostrzegam tam niczego, co mogłoby...

       Spuścił wzrok na parapet. Odkąd wrócili, kompletnie stracił rachubę w dniach; wszyscy zachowywali się tak, jakby po wyprawie byli weteranami w stanie spoczynku. Nie pamiętał nawet, ile dób aresztu wyznaczył Erenowi i Mikasie za tę absurdalną niesubordynację, w której wyniku walcząca o strzykawkę Ackerman o mało go nie zabiła. Jeszcze w drodze powrotnej zaczęły go dręczyć pytania o to, czy wydarzenia potoczyły się właśnie tak, bo już wcześniej, w imię jakiejś specyficznej sympatii, może wręcz familiarnego przywiązania, zaczął im pobłażać stanowczo za często.

       Choć każda z takich sytuacji na tle ważkich problemów wydawała się kompletną bzdurą, to Levi dochodził do wniosku, iż takie bzdury złączone w łańcuch doprowadziły do tego, co kiedyś byłoby w ogóle nie do pomyślenia — do tego, iż żołnierz spod jego bezpośredniej komendy, zwrócił przeciw niemu własną broń i siłę. Jeszcze dziwniejsze było to, że nie czuł się z tego powodu zły. Wyznaczył im karę, bo tego wymagało respektowanie twardych zasad, których tym razem nie zamierzał naginać, nie mając pojęcia, czy zrobił to ze względu na regulamin czy jakiś przebijający spod skorupy smutek, że gdyby nie Hanji, Mikasa mogłaby tak po prostu...

       Ostatnie dni były czymś w rodzaju oddechu ze wpisaną zgodą na przyduszenie; płomieniem tlącym się na granicy zagaszenia. Wszystko tonęło w bałaganie niedającym pokonać się drobnym, codziennym czynnościom i porządkom sprawiającym Leviemu chociaż cień ulgi tym złudnym poczuciem kontroli, jeśli nie nad rzeczywistością, to chociaż nad przedmiotami.

       Zackley oczekiwał klarownego raportu; ceremonia miała się odbyć właściwie zaraz, mimo że poznane fakty były w tym momencie jedynie rozpryśniętą mgławicą pojęć — państwo za oceanem pod tajemniczą nazwą Mare pragnące ich wytępienia, Ruch Odrodzenia Erdii tworzący się w obrębie czegoś, co Grisha Jaeger nazywał złowrogo gettem, wyrok dożywocia dla rebeliantów zesłanych na wyspę w ciele bezmyślnego tytana i raj za Murami stworzony przez króla Erdii w celu uniknięcia dalszej wojny...

       Każda wartość zyskiwała inne, dziwnie brzmiące określenie; nie byli już Ludzkością, tylko Erdianami pożeranymi przez własnych, skazanych na dożywocie rodaków, których ostatecznie wytępił Młot w Troście. Nie znali, jak Mareńczycy, fotografii malującej obrazy z niemożliwą do wyobrażenia dokładnością i nie wiedzieli, w jaki sposób można byłoby uczynić to za pomocą... światła. Byli odcięci od świata toczącego wojny, od świata zmieniających się technologii i świata, w którym jedna nacja tak bardzo nienawidzi drugiej, że dąży do jej wytępienia. Żyli w bańce, sądząc, że jedyni ludzie na świecie, to Ludzkość Za Murami. Nazwa Erdianie brzmiała egzotycznie, dziwnie, wręcz obco. Co mieli niby zrobić? Bronić się? Wypowiedzieć wojnę Mare, niczego o nim nie wiedząc poza tym, że w swej służbie mieli prawie wszystkie moce tytanów? Nawet Hanji nie spodziewała się aż takiej redefinicji świata.

       Znowu spojrzał za okno.

Plan, który nazwałeś „eliminacją zagrożenia", chyba nie ma już takiej wartości... Chyba nie przystaje. Ale nawet mimo to na pewno wiedziałbyś, co z tym, do cholery, zrobić... Dlaczego mam wrażenie, że kiedy byłeś, polegaliśmy na tobie tak mocno, że sami stępieliśmy taktycznie, Erwin? Czy jedyne, co możemy mieć, od początku do końca, to bycie elementami w machinie zniszczenia? Tu albo... gdzieś indziej? Wierzyłeś, że nadanie sensu waszej śmierci to będzie nasze honorowe zadanie, ale ja, zdaje się, ostatnio ciągle zawodzę...

       Stał w bezruchu, wsłuchując się w stłumiony przez szybę śpiew ptaka.

— Więc tutaj jesteś... — Odwrócił się. Na progu zobaczył Inez; po jej oczach widział, że odczuwała opór przed wejściem, jakby przestrzeń tego pokoju była dla niej niedostępna, wręcz nietykalna. — Byłam na tyłach, ale...

— Zdążyłem z nich wrócić, jak jeszcze spałaś — odparł, z powrotem odwracając twarz do okna. — Jakoś... — urwał.

— Nie możesz znaleźć sobie miejsca?

— A ty?

— Nie wiem. — Słyszał, że zrobiła parę kroków, by wbrew własnym pokornym przekonaniom o braku prawa, wejść w głąb tego pokoju; podeszła do niego, złapała go za dłoń i wplotła swoje palce w jego. — Tłumaczę sobie, że muszę — dodała zdecydowanie, a jemu zdawało się, że przez ten dotyk przesączała w niego coś, czego samodzielnie nie był w stanie w sobie obudzić.

       Miał wrażenie, że to Inez w tym momencie najtwardziej stała na nogach, choć spodziewał się czegoś zupełnie odwrotnego; zawsze była bardziej podatna na wszelkie zewnętrzne impulsy, na bóle straty, na tę horrendalną bezwzględność od początku znaczącą życie pod rozkazem. A jednak, gdy tylko wrócili, po dniu kompletnego zagubienia, płaczu, rozedrgania i osłabienia, bez słowa zaczęła nagle robić wszystko, by, przynajmniej fizycznie, jakoś do siebie dojść.

       Widział, że nadal jest czymś zdenerwowana, wręcz przerażona, spanikowana i przybita; w końcu powodów było multum, ale z drugiej strony zdawało mu się, że jako jedyna potrafiła zmusić się do odpoczynku w chwili, w której oni nie umieli jeszcze umieścić się w czasie i przestrzeni, przypominając snujące się po Centrali żywe trupy. Od paru dni spała szalenie długo, podczas gdy on i Hanji walczyli z dającą się we znaki bezsennością, piła dużo ziół, jadła znacznie więcej, słowem — działała, by na powrót wlać w siebie wypłukaną energię, nawet jeśli często łapał ją na prowadzeniu jakiejś utajonej, wewnętrznej walki, której mimo wszystko nie pozwalała się doprowadzić do rozbicia. Jej aura paradoksalnie jawiła się Leviemu jako znacznie bardziej kojąca niż zazwyczaj, jakby Inez podjęła jakąś istotną decyzję albo... znalazła rozwiązanie umykające jemu, Hanji i całemu oddziałowi.

       Pamiętał, że w kontekście pamiętnika Grishy, i tego, że Zwierzęcy znał nazwisko Ackerman, zadała mu parę pytań o ród, o którym, poza tym, co w ostatnich sekundach życia powiedział mu Kenny, Levi sam niczego nie wiedział.

Nie wiedziałem, jak to zrobić poprawnie. Widziałeś, czym stał się ten śmieć. Obiło mi się nawet o uszy, że my wręcz nie możemy tego...

Znasz mnie, mała pokrako. Ackermanowie już po prostu tacy są. Żyją, choćby... Nie wiem...

Nie patrz tak na mnie, dzieciaku. Rozczaruję cię. Nie wiem. Ale to był powód zbuntowania się naszej rodziny przeciw królowi, który nie może mieszać nam we łbie. Podobno nie poddajemy się ich gównianym mocom.

       Nadal nie wierzył, że sama i wyczerpana rzuciła się do walki z Czworonożnym i siekła, dopóki nie skończył jej się gaz. Nie chciał o tym myśleć, nawet jeżeli ta walka była już tylko czymś, co należało zepchnąć w przeszłość. A jednak zdawało mu się, że Inez coś przed nimi ukrywa.

       Właściwie nie pamiętał, co czuł, kiedy po przemianie Armina w Kolosalnego, po prewencyjnym wystrzeleniu flary jako komunikatu dla potencjalnych ocalałych odnalazła się żywa; wiedział tylko, że była jak pierwiastek nadziei w nieprzeliczalnym morzu strat, a wcześniej nie mógł darować sobie tego, że na początku operacji, zaskoczony zmieniającym się planem, nie powiedział jej niczego, co odczuwał za każdym razem, kiedy była gdzieś blisko. Nie zamierzał się żegnać, ale w chwili, w której próbował ratować spanikowanych rekrutów, kiedy uwalniał z uprzęży jej konia, by zdołał gdzieś uciec z resztą odwiązanych w ostatnim momencie, odczuł ogromną frustrację niewypowiedzeniem. Zaraz po tym pojawił się Erwin i powiedział mu o eksplozji w mieście, która spustoszyła go do tego stopnia, że sam był gotów zostać i zginąć.

       Stali przez moment w takiej samej ciszy, w jakiej funkcjonowali od powrotu za Mury, jakby po tym, co się wydarzyło, język oraz słowa, tak ograniczone i wyczerpywane, nagle straciły swoją wartość. Już dawno przywykli do milczenia między sobą, ale to niewypowiedzenie zdawało się Leviemu zupełnie inne; wynikało z niemożliwości, z przewartościowania całego dotychczasowego systemu pojęć, który, jako kompletnie jałowy, wymagający chyba stworzenia całego języka od początku, w ogóle nie przystawał do rzeczywistości.

— To nie ty wszystkich zawiodłaś — powiedział wreszcie coś, co w zasadzie odbierało mu zdolność wydobycia głosu z gardła.

Wszystkich? Naprawdę nadal sądzisz, że jesteś tu na jakichś specjalnych zasadach? — Westchnęła ciężko; wiedział, że rozumiała, co miał na myśli, choć z drugiej strony odnosił dziwne wrażenie, że cofnęli się do dnia, w którym Inez musiała stanowczo nie zgodzić się z jego postrzeganiem samego siebie jako niezawodnej broni. — Robiłeś, co mogłeś. Każdy robił, Levi.

       Odwrócił się od okna i wbił wzrok w leżący na blacie bolo.

Obiecałem mu...

— I uważasz, że nie będziesz mieć drugiej szansy, skoro... — nie chciał, żeby kończyła, ale nie dlatego przytknął głowę do załamania jej ramienia. Owiał go charakterystyczny, mydlany zapach Inez; gdyby nie on, gdyby nie różnorodne nachylenia brązu widziane w jej czarnych z daleka oczach, w których, w jako jedynych dostrzegał coś z dawnego, pięknego kształtu świata przed jego kompletnym zniszczeniem, nie wydobyłby z siebie ani pierwiastka siły. — Też nie wiem, czy umiem dalej żyć, kiedy oczom ukazują się zaginione kontynenty, kiedy wiem, że Maria, Rosa i Sina to tylko krucha warstewka powlekająca szkielety pradawnych istot unieruchomionych w strasznej, niewiadomej agonii... — Jej głos niespodziewanie się załamał, mimo że szeptała te zdania z jakąś niewyjaśnioną determinacją; zupełnie jak wtedy, gdy skończyli trening pod drzewem, w które po 57. Wyprawie wbił ostrze w środku kroplistej nocy po pochowaniu oddziału. — Nie jestem nawet pewna, co w ogromie świata znaczy próba zaczerpnięcia życia zamkniętego w długim hauście powietrza, które równie dobrze może okazać się bezwartościowe, ale wiem, że gdybyś zapytał mnie, dokąd jestem w stanie z tobą iść, wcale nie domagałabym się konkretów. Dokądkolwiek. Tak jak kiedyś, bez względu na wszystko, pamiętasz? — Pogładziła go po włosach, łamiąc tę niepisaną kurtynę milczenia swoją antytetycznie łagodną bezpardonowością sposobu bycia branego niegdyś za zwykły, może wręcz wścibski upór. — Czuł, jak ostrożnie się poruszyła. Musiała wodzić wzrokiem po pokoju Smitha, wreszcie jednak dodała: — Wykonamy rozkaz nadawania sensu temu, co nam zostawił. Będziemy żyć i walczyć, bo...

— Inez...

— Powiedziałeś kiedyś, że być może przyszła Ludzkość będzie szczęśliwsza niż my...

       Spięła się. Wyczuwał, jak płochliwie drgnęła, co przy waleczności wypowiedzianych przed chwilą słów wydało mu się całkowicie sprzeczne. Złapała go za obie ręce. Spodziewał się, że przyłoży je do ust, jak często lubiła robić, ale ona, wbrew oczekiwanej reakcji, ułożyła je na dole swojego brzucha.

       Nie wiedział, dlaczego nie panował nad drżeniem nóg i rąk, jakby ciało dotknięte niespodziewanym impulsem świata, który — wbrew wymowie tego pokoju — nie ustawał, zrozumiało właściwą treść jeszcze przed tym, nim Levi, zdołał objąć umysłem ten proces przedziwnej hierofanii. Władza poznawcza wydawała mu się w tej chwili kompletnie bezradna. Ten jeden gest wyciągnął spod powierzchni krystaliczną pierwotną zasadę mówiącą o tym, że świat podporządkowany jest kobiecości. I choć zamknął oczy, wsłuchując się w choleryczny rytm uderzającego serca, zobaczył spokojną, piękną twarz Kuchel Ackerman pozostającą dla niego — wbrew temu, co mówiono w Podziemiu — najczystszym i nieskażonym obrazem świętości. Miał wrażenie, że nadal niczego nie rozumie, zawieszony między drżącymi strumieniami oddechu, ale przyjmował to wszystko bez zastanowienia, ulegając iluzji, że przy tym ogromie istnienia mieszczącego się zapewne na otwartej dłoni, sam jest zredukowany do niezauważalnej małości.

       Spojrzał jej w oczy, a potem na powrót, rozedrgany i przedziwnie rozbity, położył palce na jej koszuli. Sunął nimi na granicy materiału i powietrza, nie mogąc znieść codziennej pospolitości własnych rąk jawiących się mu jako niegodne dotyku, o którym odważył się marzyć zaledwie parę razy.

       Ocknął się, dopiero gdy Inez rękawem wytarła mu kąciki oczu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top