#74.


Garnizon Trost

       W ciemności opustoszałej świetlicy jarzyły się tylko wąskie, zasmużone pasy światła wpadające przez małe, zakratowane okienka. Helga bezradnie otrzepała osłonięte owijkami dłonie i usiadła, oparłszy się o róg ringu. W dusznym od wilgoci powietrzu rozchodziła się biała chmura kredowego osadu, a wiszący pod sufitem skórzany wór kiwał się na łańcuchu, nie wróciwszy jeszcze do położenia równowagi, mimo że ostatnie uderzenie było technicznie fatalne.

       Na przeciwległej ścianie telepał się dygoczący, okrągło-kwadratowy cień.

       Nie dawała rady wyregulować i utrzymać tempa, jakby ciało ogarnął stan jakiegoś bezmyślnego fizycznego kryzysu wywołanego przeczuciem zawalania się wszystkiego dookoła, mimo że przyszła tu podjąć ostateczną próbę wewnętrznej dyscypliny.

       Zadarła głowę do góry, nie mogąc odeprzeć wrażenia nadmiaru czasu gromadzącego się od upłynięcia doby od wymarszu. Każda godzina milczenia w koszarach, każdy widok pustki pod Trostem potęgował niepokój.

       Obiecywała sobie, że nie wpadnie w kompulsję, ale w miarę ociężałego mijania godzin jej opór wobec rzeczywistości zaczął niebezpiecznie słabnąć. Kiedy tuż przed zapadnięciem zmroku po kwaterze niosła się wieść o braku wieści, pękła już zupełnie owładnięta nie tyle niewiarą w Zwiadowców, ile najzwyczajniejszym, najbardziej prymitywnym strachem o to, co kryło się pod nazwą nieprzewidywalnego przebiegu, pod brakiem jakichkolwiek informacji z frontu.

       Cały Garnizon zdawał się podenerwowany, bo wszyscy oczekiwali na jedno, nawet jeśli, od opuszczenia ostatniego podnośnika i powrotu wspierających, rytm dnia stał się taki jak zawsze, poza tym, że Mur bez przerwy patrolował wyposażony w lornetki oddział szybkiego reagowania na wypadek, gdyby...

       Wolf nie chciała słuchać próśb o wstawienie się u Brzenskiej w celu wepchnięcia jej na wartę. Helga myślała, że na tę odmowę zwyczajnie wybuchnie, ale gdy tylko — zgodnie z rozkazem kapitan — popatrzyła w lustro, przyszedł moment otrzeźwienia.

       Nie pamiętała, czy kiedykolwiek widziała się w takim stanie; wpatrywanie się we własne odbicie uświadamiało jej, że każda tak chorobliwie przeżywana minuta przybliża jej obraz do obrazu żołnierza, jakiego nikt nie chciał widzieć ani na Murze, ani w mieście. Od paru dni przed wyprawą praktycznie nie spała; drzemała dopiero wtedy, gdy organizm desperacko bronił się przed zmęczeniem.

       Z zażenowaniem przyjęła spreparowany przez Wolf blankiet pejotki, mimo że wcale nie zamierzała opuszczać koszar, a wręcz przeciwnie: doprowadzić się do porządku, by móc w każdej chwili stawić się na Murze na wypadek mobilizacji będącej chyba najczarniejszym z możliwych scenariuszy; zakładał on przesunięcie starcia z Kolosem lub Opancerzonym od Shinganshiny w głąb Murów.

       Odwiedziła dyżurkę pielęgniarek, by poprosić o coś na sen — zupełnie jak w czasie pierwszych miesięcy służby, kiedy nie przesypiała nocy, bo obowiązki i prymitywny, szowinistyczny nastrój Garnizonu wydawały się nie do zniesienia. Zasnęła i obudziła się wraz z nastaniem świtu, który nie przyniósł niczego nowego.

       Spojrzała bezradnie na owijki na dłoniach. Po wyładowaniu agresji serią ciosów i kopnięć w worek przyszedł zewnętrzny spokój, choć w środku nadal czuła się tak, jakby za moment miała eksplodować. Wytarła pot z czoła i pociągnęła z menażki łyk wody przed kolejnym powtórzeniem.

       Drzwi otworzyły się z impetem, a ona momentalnie zerwała się na nogi.

       Na progu stał Kurt.

Wrócili... — powiedział nieprzytomnie. Towarzysząca mu aura nie była ani pozytywna, ani negatywna. Helga mogła się tylko domyślać, że Trostu nie objeżdża właśnie zwycięska kawalkada kawalerii.

— Czy...?

— Nie wiem — przerwał. — Nic więcej nie wiem, ale ci, co wiedzą jakoś... nie skaczą z radości. Nie bito nawet w dzwon. Szpital wre. Na korytarzu jakieś zamieszanie z cywilami, którzy zwęszyli powrót, chyba zlot rodzin. Pod kwaterą też już stoją pismaki i zaraz zacznie się zadyma o pierwszeństwo w kwestii specjalnego, wieczornego kuriera... Pewnie Schiller wie więcej. W końcu dowodzi szybkim reagowaniem, ale nie wiem, czy Zwiadowcy potrzebowali wsparcia. Plotka mówi, że w ogóle przestali istnieć.

       Sączący się wolno czas, jakby zatrzymał się całkowicie.

Przestali... istnieć?

— Mówię, że nie wiem! Pomyślałem, że po prostu... dam ci znać, skoro Wolf cię uziemiła.

       Nie patrząc na coś tak trywialnego jak wstyd, zrzuciła szorty, by na bieliznę szybko narzucić mundur. Wsunęła w buty miękkie nogi, a kurtkę porwała w locie, by założyć po drodze.

       Perspektywy gmachu zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a ona nie mogła wyzbyć się wrażenia, że kluczy po nieogarnionym labiryncie holi, schodów, barierek i trzaskających drzwi. Z głębi ceglanych korytarzy docierały tylko jakieś niewyraźne szmery, z których nie dało się wyłuskać żadnego frontowego konkretu, i kroki — szybkie, spłoszone, dziwnie, niemal tak samo tajemnicze jak w dniu ataku na Trost.

       Serce waliło głuchym jękiem młota, a nogi zdrętwiały jak ścięte lodem. Czas drogi wydawał się pustą, duszną ciemnością do momentu, aż nie oślepiło jej światło wykafelkowanego na biało szpitala, które wpadło przez szparę między klamką a framugą. Widziała tylko niebieską sukienkę pielęgniarki przebiegającej przez mrowie stacjonarnych kurtek i skrzyżowane na plecach białe szelki fartucha; za moment błysk zniknął, a emaliowana tabliczka brzdęknęła w takt trzaskających drzwi.

       Nie wiedziała, co sobie właściwie wyobraża; lancety, haczyki z niklowanymi lusterkami, piły do odcinania kości, zakrwawione płachty prześcieradeł i brudne wstęgi bandaży...

       Mleczne szyby przepuszczały tylko słoneczną mgłę, a milczenie na korytarzu spowitym kłębami papierosowych smug nie zwiastowało niczego dobrego. Rzuciła się biegiem, zostawiając Kurta daleko w tyle.

— Leo! — krzyknęła w tłum, dostrzegłszy Schillera przy popielniczce i otwartym lufciku. Skinął do niej głową, choć nie mogła wyczytać z jego twarzy niczego, co pozwoliłoby poczuć choć cień ulgi. Przytykał papierosa do ust, a gdy podeszła bliżej, dostrzegła drżenie jego dłoni. Nie odważyła się zapytać i jakoś wewnętrznie bała się potencjalnej odpowiedzi. Patrzyli na siebie w wymownym milczeniu do momentu, aż Leo wcisnął zmiętego peta do popielniczki. — Prawie trzystu ludzi... — powiedział wreszcie głosem tak stłumionym, jakby coś stanęło mu w gardle, a ten szept sprawił mu dziwny, nieopisany ból. — Kurwa, prawie trzystu ludzi... — powtórzył niby dla utwierdzenia się w przekonaniu, że to wszystko dzieje się naprawdę.

       Trzystu ludzi liczyła cała dywizja.

       Nie wytrzymała. Złapała Schillera za nadgarstki i zacisnęła na nich ręce tak mocno, że obejrzeli się na nich stojący w holu żołnierze szybkiego reagowania spod jego komendy, bezwiednie zaprzęgając tlące się w Heldze resztki opamiętania.

— Wybacz, po prostu... — Nie była w stanie przełknąć tego, co chciała powiedzieć. Wariowała z niewiedzy, choć z drugiej strony pragnęła odwlec to w czasie; nieważne, jak bardzo nie mogła ścierpieć swoich nieracjonalnych zachowań. Łzy napłynęły jej do oczu. — Czy... — reszta pytania nie chciała jej przejść przez gardło.

Jean żyje. Ma złamaną rękę i wybity bark. Będą składać kość.

       Głos Schillera wibrował jej w świadomości jak niekończące się echo.

       Oparła się o ścianę i przykucnęła, oplatając głowę rękami, ale za moment, niezdolna do utrzymania pionu, osunęła się na kolana. Drżała od płaczu. Jej dłonie przesuwały się z włosów na twarz, z twarzy na włosy; i tak kilka razy, nieprzerywanie, w imię upewnienia się, że Leo i korytarz są prawdziwi, że ona jest prawdziwa, a usłyszane przed chwilą słowa nie stanowią jedynie jej własnego błagalnego wołania — wykreowanego przez zdesperowany umysł zmyślenia, które zaraz zginie.

       Czuła się tak, jakby znalazła się w obszarze zbyt gwałtownie następujących przemian, doświadczając w powstałym zawieszeniu wszystkich możliwych stanów na nowo osadzających ją w realności. Nie wiedziała, czy to wymarzona wcześniej ulga, czy coś innego. To jedno zdanie ocknęło ją z nieobecności, powodując wybuch emocji, które tak bardzo chciała wcześniej stłumić, i tych, które przez całe oczekiwanie na wymarsz w dniach miłosnych uniesień nawarstwiały się na sobie jak osady na miejskich budynkach. Przestała się wewnętrznie szamotać, kiedy Schiller przycupnął obok niej z wyciągniętą ręką.

       Przylgnęła do niego, zaciskając ręce na jego kurtce.

       Ostrożnie, wręcz delikatnie i troskliwie, odsunął ją od siebie, po czym zdecydowanie szarpnął za okienną ramę. Do pomieszczenia wpadł świeży letni wiatr. Powiew zaszeleścił leżącymi na parapecie gazetami i otrzeźwiająco uszczypnął Helgę w mokrą skórę na policzkach.

       Wzięła głęboki oddech i półprzytomnie spojrzała na Leo, przetworzywszy dopiero, co powiedział wcześniej; nie rozumiała tego dziwnie hamowanego żalu w oczach, tego specyficznego chłodu w wymowie... Pamiętała jedynie, że podobny wyraz twarzy Schillera widziała w trakcie obrony miasta, kiedy po tylnej straży rozniosła się informacja o rozkazie Wellmana rzucającym rekrutów na pożarcie w pierwszej linii.

       Spojrzała na mleczną szybę drzwi dzielących ją od szpitalnej sali, którą jeszcze sekundę temu byłaby gotowa wybić, żeby tylko wejść, ale zrozumiała, jakby nagle, że mogłaby tylko zaszkodzić. Na powrót wbiła wzrok w Leo, lecz oblicze porucznika, mimo tak istotnej informacji, wcale nie uspokoiło jej tak, jak zakładała.

— Co tam się stało?

Odbili Marię. Wyeliminowali Kolosa... — Oparł się o parapet z głośnym, niewiarygodnie smutnym westchnięciem. Wychylił głowę przez okno, niby szukając pocieszenia w obsypanych cywilami ulicach, i wyjął z papierośnicy kolejny zwitek tytoniu. — Wygrali, ale na pewno minie trochę czasu, zanim sami spojrzą na to w ten sposób, jeśli w ogóle. Dlatego... — Zaciągnął się w swój ten charakterystyczny sposób eksponujący kości policzkowe. Zazwyczaj, kiedy jeszcze się przy tym uśmiechał, dodawało mu niezrozumiale pociągającej nonszalancji zapewne bardzo podobającej się kobietom, teraz jednak wyglądał jak poważny oficer stojący nad mapą pośrodku niewyjaśnionego tygla.

— Leo...

— Zostawiłem na Murze jeden patrol, a reszcie wydałem rozkaz milczenia. Przynajmniej na razie. Tłum szalejących cywilów to zapewne ostatnie, co Zwiadowcy chcą w tej chwili widzieć — mówił to wszystko dziwnie: jakby sam nie dopuszczał do siebie jakiejś myśli i meandrował między znanymi tylko sobie faktami, szukając drogi uniku. — Nad gapiami nie dało się zapanować tak, jakbym tego chciał. Niewykonalne. Zaraz i tak się rozejdzie. Pewnie już się rozeszło, sądząc po tym, co dzieje się przed kwaterą — urwał.

       Zapadła cisza. Schiller zgasił niedopałek. Przegrzebał zalegające na parapecie gazety, stanowiące mieszaninę kurierów, pism pełnych niewybrednych rysunków i kartek sygnowanych pieczęcią Garnizonu, po czym wyciągnął na wierzch ostatni przed wyprawą numer „Kontrataku".

— Cholera — westchnął. — Jeszcze nie tak dawno rozmawialiśmy od tym, że dzieciaki nam się zradykalizowały, że mają fantazję. Żadne z nas nie wyobrażało sobie sytuacji, w której rzeczywiście pójdą ze Smithem choćby... — Otworzył na zagiętej stronie. — „Miał ich zgnieść ciężki but metafizycznego kata". Nie wiem, czy sam przypadkiem nie uwierzyłem kiedyś w powtarzaną pokątnie niezniszczalność Zwiadowców. Jeśli coś słyszy się tyle razy, to... — Zaśmiał się przedziwnie; ten śmiech brzmiał właściwie tak, jakby miał się zaraz rozpłakać. — Ale wiesz co? — Opuścił powieki, gdy tylko zauważyła, że jego zielone, wręcz szmaragdowe oczy, robią się szkliste. — Prześlizgnął nam się cycuś* do szczęśliwej dziesiątki. — Znowu śmiech; znowu nieszczęśliwy, tragiczny i... specyficznie wzruszony. Dopiero teraz dotarło do niej, że Schiller, choć próbował ją uspokoić, sam stracił zimną krew. — Forster, moja urocza ciemna masa, nawet po zostaniu zacietrzewionym „kol. naczelnym"...

Szczęśliwej dziesiątki...

       Wzdrygnęła się, gdy tylko padła liczba niemieszcząca się w tym, co Smith zawsze nazywał szalonym, bo choć taka nie była, prosty rachunek zdradzał całą resztę. Zderzyła to ze słowami Kurta, które padły jeszcze w piwnicach, a które zakwestionowały istnienie całej dywizji. Potrząsnęła głową, próbując sobie wmówić pomyłkę w obliczeniach. Popatrzyła na Schillera spoglądającego bezmyślnie przez otwarte okno. Oparła mu się o ramię, nie mogąc się wyzbyć związanego z dedukcją dysonansu; dysonansu dotyczącego jej ulgi, jej szczęścia, po prostu... żywego Jeana.

       Zapadła cisza przerywana jedynie szuraniem butów tych, których Leo powinien zluzować, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Nagle szczęknęły drzwi do gabinetu. Emaliowana tabliczka zaszurała, zmieniając położenie, a na korytarzu stanął blady i przemęczony Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości.

       Miał niezabrudzoną jedynie twarz i dłonie; cały jego mundur pokrywały plamy pozostawione przez wyparowaną krew tytanów; rękawy kurtki były umazane na czerwono, a czarne włosy, zawsze ułożone, i — co zdradzał każdy powiew wiatru osiadający mu na twarzy — wręcz sypkie od czystości, tworzyły pozlepiane, opadające na czoło kosmyki. Spod jasnej skóry pod oczami przebijały fioletowe sińce, a w kącikach, jakby wyraźniej niż zwykle, uwypukliła się drobna spękalina kurzych łapek.

       Wszyscy, choć nie padł żaden rozkaz, stanęli na baczność. Leo natychmiast odskoczył od okna i dał rozkaz na spocznij.

— Kapitanie, potrzebujecie czegoś? — zapytał spokojnie i rzeczowo, a jednocześnie bardzo empatycznie, po prostu... po ludzku.

— Niewiele — odparł kamiennie Levi, którego głos zdradzał nie tylko zmęczenie, ale i jakieś sięgające głęboko rozbicie. — Coś czystego do przebycia drogi. Powóz i z dwa konie... Nie wszyscy damy radę wrócić wierzchem, a nasze są bez sił. Dobrze byłoby, żeby ktoś je obejrzał. One też... Cóż, myślę, że wiecie.

— Fischer, słyszałeś kapitana — zwrócił się do jednego z żołnierzy.

— Panie poruczniku, ubrania się jakieś znajdą, gorzej z...

Wykonać — uciął twardo, a jego twarz nabrała nieznanej wcześniej Heldze ostrości. — Choćbyście mieli wóz wystrugać, a konie gdzieś złapać.

— Tak jest!

       Żołnierze rozeszli się po kwaterze obarczeni rozkazem milczenia, a Helga usiadła na wyświechtanej ławie pod ścianą.

— Jak sytuacja w mieście? — zapytał cicho kapitan. Czuła na sobie jego przelotne spojrzenie, ale prawdopodobnie rozumiał, dlaczego tu była.

— Nie wiem — odpowiedział przepraszająco Leo. — Wysłaliśmy dwa oddziały prewencji do uspokojenia sytuacji przed kwaterą. Dwa patrole na Murze.

— Zrobiliście więcej, niż mogliście. I tak trzeba będzie coś wreszcie powiedzieć, ale na razie...

— A sytuacja na froncie?

— To skomplikowane. Sami jeszcze tego nie rozgryźliśmy. Podejrzewam, że... — Zamyślił się, wskazując na zamknięte drzwi. — Część z nich nadal nie wie, przez co właściwie przeszła. Potrzebujemy czasu na treściwy raport. To wszystko, poruczniku, co jestem ci w stanie teraz powiedzieć. Na tę chwilę dystrykt nie wydaje się zagrożony atakiem. Wyeliminowaliśmy Kolosa, więc ryzyko przełamania Muru jest praktycznie zerowe. To musi wam na razie wystarczyć. Chciałbym...

— Generał powiadomiony.

Dziękuję.

       Kapitan odwrócił głowę i wbił wzrok w szybę szpitalnej sali. Podszedł do drzwi. Uchylił je na moment i patrzył w milczeniu w głąb pomieszczenia, ale zaraz potem odszedł w stronę labiryntu prowadzących do sztabu korytarzy.

— Jakoś nigdy nie spodziewałem się, że zobaczę go... takiego — westchnął smętnie Leo. — To przecież Levi.

Podobno wcale nie jest taki, jaki się wydaje — odpowiedziała, pamiętając dokładnie, co zawsze mówił o kapitanie Jean. Sama nie miała jak skonfrontować tych wszystkich obrazów, ale ufała słowom, które wbrew pozorom były... ciepłe; nieistotne jak bardzo zdawało się to nieprzystające do żołnierza, którego sylwetka zniknęła gdzieś w plątaninach sztabu.

— Też masz wrażenie, że właśnie dobiegła końca jakaś epoka? Nie wiem, czy bez nich, bez Smitha, koniec epoki nie oznacza przypadkiem końca w ogóle... Nadal mamy Jaegera, ale myślenie, że to wystarczy, to jakiś żart.

— Jesteśmy jeszcze my i jeśli mamy mówić... — zawahała się. — O jakimś zagrożeniu czysto zewnętrznym, to raczej od teraz będziemy Ludzkości potrzebni zupełnie inaczej niż do tej pory. Niż wtedy, gdy oni zawsze byli pod ręką, chociaż nam zdawało się, że wszędzie się spóźniają.

— Chcesz dołączyć? Teraz?!

— Jeszcze nie wiem, co chcę poza nadrobieniem pewnych braków. — Wstała. Podeszła do okna, by objąć wzrokiem jak największą część miasta, po czym znowu spojrzała na wyciszone białą szybą drzwi szpitala. Słowa kapitana ubrane w retorykę „na razie" i „na tę chwilę" tłukły jej się po głowie, choć wszelkie plany snute w stanie tak napiętego oczekiwania wydawały jej się dziwnie nieadekwatne do sytuacji. Wróciła do panoramy Trostu; obejrzała budynki, kilka obskurnych dziedzińców, tyły szynków, aż wreszcie zatrzymała się na fragmencie Muru. — Po prostu... Coraz bardziej dociera do mnie, że prędzej czy później i tak będziemy musieli stąd wyjść bez względu na to, czy mamy, czy nie mamy Smitha.

— Skoro z nimi jacyś oni zrobili to... Co zrobiliby z nami?

— W jakim w ogóle byli stanie poza Levim?

— Jean połamany, słaby i blady. Zapewne z bólu. — Potarł dłońmi skórę pod oczami, jakby przypomnienie sobie wszystkiego, co niedawno widział, sprawiało mu niemały problem. — Forstera wsadzili w pasy, choć na pozór nic mu nie jest. Śliczna, kasztanowa dostała odłamkami. Conny niósł ją nieprzytomną na rękach. Jaeger chyba po prostu wypłukany. Dwójce, do której kiedyś kazali nam strzelać, zasadniczo nic. Ackerman tylko poorana powierzchownymi ranami. Schneider ledwo żywa i zielona na twarzy. Hanji Zoë... Chyba nie ma jednego oka. Ta... — westchnął. — Szczęśliwa dziesiątka...

       Helga myślała o tym, że nigdzie nie padło imię Marlo. Hitch przed powrotem do Stohess powiedziała jej, że zrezygnowała z bezsensownego czekania, a bohaterstwo Freudenberga czołobitnie wyśmieje później i że będzie to pierwsza rzecz, jaką zrobi po ich powrocie na jakiejś pompatycznej uroczystości świętowania zwycięstwa, co — mimo specyficznego zacietrzewienia Dreyse — zdradzało pewną niezbitą wiarę w powodzenie, albo po prostu... w Marlo.

       Znowu miała ochotę się histerycznie rozpłakać. To szarpanie się między emocjami i chłodnym racjonalizmem przypominało krzywą pulsującą od punktu do punktu. Łapała się na tym, że co chwilę, na mgnienie oka, zapomina o tych wszystkich informacjach, a życie przez moment toczy się tak, jakby zza drzwi mieli zaraz wysypać się Zwiadowcy w pełnym składzie. Dopiero potem, drogą cyklicznych uświadomień, spadały na nią fakty, że przecież...

       Siedzieli w ciszy, dopóki nie zmąciło jej poruszenie, którego dźwięki szły z głębi kwatery.

— Właśnie tego jeszcze brakowało — głos Leo był zmęczony; patrolowali Mur, odkąd skończyła się ich rola wsparcia na pierwszym odcinku trasy. Mimo to wstał, gotowy do starcia z cywilami, słysząc, że żołnierze w amoku zaczynają zdradzać za dużo liczb. — Kurwa mać!

       Do poczekalni wbiegła jakaś tęga kobieta goniona przez dwóch podoficerów. Jeden z nich złapał ją za ramiona. Helga asekuracyjnie stanęła pod drzwiami.

— Nie może pani tu wejść!

— Panie oficerze! — krzyczała spanikowana. Nie znała czytelnych znaków dystynkcji na mundurach, przez co podwładni Leo awansowali w jej ustach o jakieś trzy stopnie.

— Słyszała pani, ilu ich wróciło, do cholery! Proszę nie robić sobie problemów, a tu burdy!

— Jakiej burdy, proszę pana?! Mój chłopak na pewno wrócił! — kłóciła się z nimi niezachwianą pewnością matki dzielnego rekruta, że zaprzeczenie tym słowom wywołało w żołnierzach jakiś niezręczny strach.

       Pewnie mówiła to, co sama chciała usłyszeć; jeszcze przed zniszczeniem bramy, kiedy Zwiadowcy przejeżdżali po powrocie obsypane gapiami ulice, przez tłum, jak zaklęcia, niosły się imiona mające przywołać kogoś, kogo nie było w kordonie, te kakofoniczne głosy wiary i niewiary, bo „niemożliwe", bo przecież „Hans zawsze wracał". Zresztą, sama łapała się na wypieraniu ze świadomości tego gigantycznego braku. Przecież nie tak dawno szła z Leo na stanowisko Pionu, na którym z Sawnym i Beanem pracował Berner, przygotowywała obronę Orvud, po raz pierwszy stykając się bezpośrednio z Erwinem Smithem, a na ślubie Ackermanów, na którym byli wszyscy, Marlo prosił ją o zaopiekowanie się Hitch...

— Każdy przed panią mówił to samo, do jasnej...

— Co z tego?! — kobieta wcięła się w próbę kolejnej słownej interwencji, po czym szarpnęła się lekko w uścisku żołnierza. — Nie będę tego słuchać! Mój Janeczek na pewno tam jest! Chcę zobaczyć moje dziecko!

       Helga i Leo spojrzeli po sobie, a po twarzy Schillera, po raz pierwszy tego dnia, przebiegła iskra szczerego, rozczulającego pierwiastka. Sugestywnie skinął głową, a podkomendnym dał niewerbalny rozkaz stonowania.

— Proszę się uspokoić — powiedziała łagodnie, przykuwając wzrok kobiety. Dopiero teraz zobaczyła piwny odcień oczu, identyczny jak u Jeana. — Ja też na kogoś bardzo czekam, ale chcę pozwolić lekarzom zrobić swoje. Wszystko będzie dobrze — podprowadziła kobietę pod ramię w stronę ławy przy ścianie, dając znak Leo, że sobie poradzi.

       Zostały same, a po przedsionku rozlała się dziwna, wręcz kojąca cisza, przerywana niespokojnymi ruchami pani Kirschtein, która, jak Jean, obskubywała skórki spracowanych dłoni gospodyni.

— A ty? Pewnie czekasz na ukochanego, prawda dziecko?

       Zaśmiała się pod nosem. Poza panią Radke nikt nie nazywał jej tak od lat. Nie odpowiedziała, ale sądziła, że jej krótki uśmiech w zupełności wystarczył.

— Mój Janeczek chyba jeszcze nie interesuje się takimi sprawami. Taki z niego żołnierz, że nie ma czasu mnie odwiedzić, a co dopiero...! Ale ja rozumiem... Na mieście mówią, że oddział Najsilniejszego Żołnierza to taki zaszczyt, że aż mi serce rośnie.

       Spłonęła rumieńcem, gdy tylko przypomniała sobie, co wyprawiali z Jeanem, gdy kurczył się czas do wymarszu.

— Brak odwiedzin to na pewno pierwsza rzecz, którą nawet taki żołnierz będzie musiał naprawić — odpowiedziała z twarzą odwróconą do okna.


Szpital

       Myśli Jeana przelewały się przez głowę jak płyn pozbawiony zostających na sicie stałych cząstek; ciekły po prostu bezsensownie, bez żadnego śladu... Bezmyślnie.

       Reagował z opóźnieniem, jakby zamknięto go w przezroczystej bańce: niby widział twarze ludzi, niby słyszał ich głosy, ale nie miał pojęcia, skąd dochodzą ani co z tym wszystkim zrobić.

       Spojrzał obojętnie na opatrunek okrywający lewą rękę jak całun i bezpardonowo poruszył dłonią. Nie bolało. Pamiętał wystającą spod skóry kość promieniową i grający ciałem impuls, który pojawił się, dopiero gdy minęły oślepienie i ogłupienie frontem.

To naprawdę... tak było?

       Był senny, znokautowany przez laudanum, choć nie umiał powiedzieć, ile minęło, odkąd je wypił; przez błony umysłu, ociężale i wolno przesączyło mu się tylko to, że bardzo się przed tym bronił, ale ból i widok wystającej kości zmusiły go do kapitulacji. Wtedy czegoś się bał, wtedy coś go rozrywało; teraz zaś czuł się przyjemnie wiotki i otępiały, lecz w tej przyjemności było coś... strasznego; coś, z czego za wszelką cenę chciał się jakoś wyplątać.

Kurwa...

       Zamknął oczy.

       Padł.

       Znowu zdawało mu się, że leży na Murze Shinganshiny, wlepiając wzrok w idący od nagrzanych szyn miraż, dzięki któremu wszystko było płynne, optycznie wilgotne i skrzące, jakby otoczenie dookoła miało nagle nasycić się wodą i zalać otoczenie, zabijając przy okazji tę potworną suchość w ustach.

       Widziane z Muru pole bitwy wykrzywiło się jak w soczewce lupy; świat zokrąglał, a ostrość widzenia rozmywała się z każdym ruchem głowy i zmrużeniem oczu; wzrok rozciągał kolory w sznury szarości, brązu i zieleni, a pasy drobnych kwiatów rozmazywały się w tęczową smugę.

       Otrzeźwił go widok martwych koni i stert leżącego na polu żelastwa.

       Intensywny błysk słonecznego światła przeciął odcinek drogi, rozchodząc się w kilka złotych, poprzecznych fałd jak widziana zamglonym wzrokiem gwiazda; jasne impulsy niemal boleśnie rozgałęziły się w nerwie wzrokowym Jeana, doprowadziwszy tę jasność do milionkrotności. Coś w oddali odbijało się od jakiejś blachy, a on był niemal pewien, że ów blask skrzy się z pedantyczną częstotliwością. Mógł ją nawet wyliczyć tak, jak wyliczało się rytm wystrzelonych z pistoletu serii, by wiedzieć, kiedy magazynek wroga będzie pusty. Światło pełgało po pofałdowanym płaskowyżu jak flara. Żyłki poświaty nie nikły, szły fala po fali, błysk po błysku, sygnał po sygnale, zalewając go inwazją tajemniczego światła.

Marlo...

Już po ciebie idę...

       Ocknął się, jakby coś nagle obudziło go kubłem lodowatej wody.

       Drgnął. Giętką, bezwładną dłonią macnął się po nogach, by sprawdzić, czy w ogóle je ma, czy jest, czy żyje, czy świat, który ogląda, nie jest jedynie jarzącym się w resztkach świadomości majakiem. Dotknął uda, ruszył opatrunkiem, a potem, dla pewności, rozejrzał się dookoła, szukając pomocy w... w jakimkolwiek punkcie przestrzeni.

       Było biało. Dookoła pachniało sterylną, szpitalną czystością. Widział sufit, słyszał blaszany brzdęk narzędzi i jakieś niewyraźne, nieznane sobie głosy. Dopiero teraz dotarło do niego, że jest już w lazarecie, w którym mieli go wreszcie poskładać, a widziane w efemerycznym śnie obrazy to po prostu... Wczoraj.

       Ciężko oddychał. Próbował scalić wyprawę w całość, lecz wydarzenia przesypywały mu się przez głowę nierównym, chaotycznym i poszatkowanym rytmem, jakby czytał książkę, z której wydarto kilka kartek. Pamiętał eksplozję, poświęcenie Armina i to, że w czasie walki Erena z Kolosem, wzięli się za Reinera, nie wiedząc nawet, na ile skuteczny okaże się Jaeger. Po raz kolejny pręty, brak jednego ładunku i pojawiająca się znikąd Hanji, której Włócznia zdecydowała o powodzeniu całej akcji i o tym, że wreszcie, dosłownie, mieli Brauna.

Mieli...

       Ta jedna myśl przypomniała mu to, za co tak bardzo po raz kolejny się znienawidził. Nadal widział przed oczami pokiereszowany oskalpowany kadłub i pnącą się w górę czerwoną flarę Mikasy wystrzeloną z drugiego końca miasta, co było jasnym komunikatem dla likwidacji. Dlaczego się zawahał? Dlaczego w ogóle powiedział to na głos, mimo że wcześniej tak zażarcie walczył, wmawiając sobie, że potrafi dowodzić innymi, skoro nie umiał dokończyć operacji i dał się zjeść wątpliwościom, jakby spod tego kadłuba przeświecały dawne rysy kogoś, kogo kiedyś, bez wahania, nazywał starszym bratem?! Przecież dobrze wiedział, jak bardzo nie wchodzą w grę negocjacje, jak bardzo to wszystko nie miało sensu...

       Wystarczyła jedna durna chwila słabości, by pojawił się Czworonożny Tytan i, o mało nie zabijając Hanji, wziął Reinera w paszczę i uciekł, chociaż Zoë tak zawzięcie powtarzała Jeanowi, że to nie jest ani jego wina, ani decyzja. Może to była po prostu litość?

       Czuł, jak zimny pot wpływa mu na czoło; ale nawet to nie przeszkadzało mu szarpać się z samym sobą. Salę przecięły szybkie kroki. Sanitariuszka pochyliła się nad nim, przykładając do jego głowy przyjemnie lodowatą dłoń.

— Cholera, gorączka nie spada, niech któraś przyniesie okład! — Widział ją niewyraźnie, choć zdawało mu się, że ma szeroko rozwarte oczy; w pierwszej chwili uległ iluzji, że stoi nad nim Sara. — Nie ruszaj się... — powiedziała spokojnym, kojącym głosem. — Wszystko jest dobrze... — nie przestawała mówić, a on nadal uparcie ruszał palcami, nie czując właściwie niczego. — Dostałeś mocne leki. To, że nie czujesz, nie znaczy, że cię nie boli, dlatego...

       Nie chciał tego słuchać; nie chciał widzieć, jak ktoś rozczulony jego stanem skacze wokół niego w chwili, w której w ogóle na to nie zasługiwał. Wściekle zacisnął pięść, ignorując opatrunki, usztywnienia oraz zakazy dla jego rzekomego dobra.

       Nagły, dziwnie stępiony impuls przeszył mu kość, każdy mięsień od ramienia po palce, dopadł do mózgu, do wnętrzności i przewiercił go na wskroś spiętrzonym chrzęstem. Świat zaciemniał się niby zakrywany jakąś szarą kulisą.

— Jean, kurwa!

       Ostatnim, co zdążyło wedrzeć się do jego świadomości był dobiegający nie-wiadomo-skąd krzyk Connego.

       Zza okna wpadały ostre promienie słońca; jego ciepłe linie kładły się na łóżkach i oparciu krzesła przy sekretarzyku. Słyszała ciche echo rozmów, dudnienie przesuwanych blach i brzdęki śliskich, przerażających narzędzi poukładanych w miedzianych kuwetach; na wieszaku przy drzwiach do kantorka wisiał biały fartuch, a w rogu stał kosz pełen zakrwawionych bandaży. 

— Do prania, wszystko pod ścianą do prania i wygotowania! Drugie wiadro przy stoliku do wywalenia, z tamtych już nic nie będzie! — dobiegło pospiesznie zza uchylonej dyżurki, z której sączył się miły zapach jakiegoś ziołowego naparu przyjemnie dominujący woń rzeczy dookoła; woń, która od wejścia do szpitala przyprawiała ją o mdłości. — Myślisz, że spieprzyłyśmy sprawę z okiem? — głos jednej z lekarek ścichł.

       Inez instynktownie podniosła głowę; Hanji nadal spała po eterze tak twardo, że nie obudziłby jej zapewne atak na Mur.

— Nie obwiniaj się, Wera. Nie było czego ratować. Cud, że w ogóle dało się to zszyć tak, że niewielka opaska powinna załatwić sprawę... No, estetyczną.

— Serio teraz myślisz właśnie o tym? — cień irytacji w tonie był wyraźnie słyszalny.

— Dobrze, to jakie myśli wydają ci się w tej chwili właściwe, poza tym, że mamy jeszcze trochę ludzi do naprawienia w przerwach snucia fatalnych wizji, na temat tego co się stało? — Zapadła cisza przerwana dopiero stuknięciem spodka o talerzyk. — Młody z sali obok właśnie zjechał mi z bólu na własne życzenie, bo wierzgał. Uważasz, że to jest normalne? Może jednak pasy? Wiesz, że oni mają po osiemnaście lat? Z twarzy to tak... No, nie wiem... przyjemne dwadzieścia parę?

Przyjemne... — odparła druga z przekąsem.

       Znowu milczenie i dźwięki drobnej krzątaniny: przekładania, przestawiania, ciężkiego opadnięcia ciała na skrzypiące krzesło.

— To czekamy. W ciszy.

— Trzeba obserwować pułkownik. Nie podobają mi się te mdłości.

— Ciekawe, ile razy ty zrzygałabyś się po walce, w której zginęło niemal trzystu ludzi. Kochana, wkładasz w tę diagnozę stanowczo za dużo... autopsji.

— Nina, do cholery, czy ty musisz... Zresztą może masz rację, a może...

— Ty ją oglądałaś.

— No właśnie. Myślę, że ktoś z taką pamiątką na brzuchu już dawno ma za sobą okres, jak nazwałaś, rzygania po walce.

       Wzdrygnęła się i próbowała ogłuchnąć, nie chcąc słyszeć dalszej części tej rozmowy. Nie wiedziała, czy to po raz kolejny strach przed znienawidzonym miejscem przypominającym okres, gdy była jeszcze niezdegradowanym porucznikiem, czy po Shinganshinie nie doszła jeszcze do siebie, mimo że poza okropnym samopoczuciem i kilkoma drobnymi ranami na parę szwów, nic jej właściwie nie dolegało.

       Ledwo zniosła szycie nie ze względu na ból, a raczej dlatego, że zapach antyseptycznego środka lub bimbru, przed którym bronił ją tylko dreszcz obrzydzenia i gromadząca się w zaskakującym tempie ślina, zdawał się stokroć okropniejszy niż fakt zakładania nici, skoro rekord szwów na ciele pobiła jeszcze w czterdziestym trzecim.

       Po opatrzeniu ran była tylko zmęczona i choć bardzo chciała zasnąć, zdawało jej się, że zamknęła jedynie oczy i leżała w takim zawieszeniu, słuchając otoczenia, czemu akompaniowały twarde brzdęki lądujących w wanienkach narzędzi i wiązanki przekleństw. Lekarki zdążyły pozszywać jej rany jeszcze przed tym, nim Zoë na dobre odpłynęła. Zasypiała tak długo, jakby broniła się rękami i nogami przed uziemieniem, powtarzając, że to może poczekać do powrotu, bo Levi nie może sam zostać z takim bałaganem, i to ona powinna zejść z posterunku jako ostatnia. 

       Obie widziały, w jakim był stanie; obie pamiętały, moment złożenia ciała Smitha w jednym z domów imitujący spokojne zaśnięcie pośrodku zagruzowanego pola walki i to, że Levi bardzo długo nie wychodził.

       Stanęła za nim dokładnie tak samo, jak w trakcie 57. Wyprawy, kiedy zastygł nad ciałami swoich podkomendnych z poprzedniego oddziału: nad Guntherem, Oulem, Eldem i Petrą, ale tym razem nawet nie pomyślała o tym, żeby się cofnąć. Wtuliła się w jego mundur, a on, odwróciwszy się do niej, chyba po raz pierwszy nie próbował ukrywać własnych łez. Mogła sobie tylko wyobrażać, przez co przechodził od chwili, w której ona męczyła się z Czworonożnym. Chciała wstać, by Levi ani na moment nie był teraz sam, by nie musiał tonąć w swoim zakrzykującym ból krzątactwie po sztabach i zaopatrzeniach.

       Zamrugała; podniosła się nieco, by znowu omieść wzrokiem salę. Na łóżku w rogu majaczyła coś Saszka głaskana po głowie przez Mikasę.

— Chyba możesz już coś zjeść, ale, Sasha, powoli. — Ackerman rozkrajała pieczywo, a za moment przyjemną woń ziół zmącił przykry zapach otwartej konserwy. — Podzielę ci to na małe kawałki.

       Inez opadła na poduszkę, by odwrócić głowę w drugą stronę. Znowu zaczynała czuć się paskudnie. Nieufnie spojrzała na dłonie, na których drobne rany znowu podeszły płynem. Jeszcze przed tym, nim zaczęto ją opatrywać, bała się, że ostatnie wydarzenie z Shinganshiny zostawiło na niej jakiś ślad; że może właśnie ten ślad został zauważony jeszcze przed tym, nim zdecydowała się komukolwiek powiedzieć o...

Rdzeniu?

Krzyku?

       Przez całą drogę powrotną biła się z myślami na temat tego, co właściwie zaszło. Pamiętała rozdzierający ból w szyi, te okropne tortury przypominające oddzielanie mięsa od kości, jakby ktoś na żywca próbował wyrwać jej kręgosłup. Eren także formował się od karku. Nie miała pojęcia, czy ten przedziwny stan był czymś w rodzaju zablokowanej przemiany. Wykluczała blef; ból i para stanowiły zbyt oczywiste symptomy, a to, co prawdopodobnie stało się z Carlosem i mieszkańcami wioski Ragako tylko poświadczało tę... możliwość.

Dlaczego zatem...?

       Nie była pewna, czy w ogóle powinna czuć się... bezpiecznie. Trawiła to w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć reszcie. Po odkryciu piwnicznego księgozbioru Grishy Jaegera mieli już wystarczająco dużo do scalenia, choć lekturę znalezionych pamiętników Hanji oszacowała na góra trzy wieczory.

       Czy przez ostatni rok naprawdę była tykającym ładunkiem? Czy gdyby Levi nie wybrał jej po 57. Wyprawie do wywiadowczego zadania, znalazłaby się w bazie pod Siną, razem z Nanabą i Zachariusem, gdzie po raz pierwszy pojawił się Zeke, i...

       Nie; nie mogła o tym myśleć, bo wszystko przybierało kształt jakiegoś przerażającego, absurdalnego obłędu, nawet jeśli Zeke wyglądał na nie mniej przerażonego od niej, jak gdyby... znał przyczynę procesu porównywalnego do powstania niewybuchu, gdzie mimo materiału i odpowiednich warunków, nie dochodzi do detonacji. 

       Miała tylko zdarzenia, ale nie dysponowała wiedzą pozwalającą je logicznie wytłumaczyć. Nie wiedziała też, skąd Zeke wiedział o Levim jako o Ackermanie, bo tej informacji nie mógł dostać ani od Bertholda, ani od Reinera. Gdy Kolos Opancerzony się zdekonspirowali, Levi wciąż pozostawał przez jakiś czas tylko Levim. Miała dziwne wrażenie, jakby w ich języku, słowo „Ackerman" oznaczało coś w rodzaju... zagrożenia, skoro Pieck rzuciła się do ucieczki. Czy Ackermanów rozpoznawało się ze względu na sposób walki albo coś, co Levi nazywał za Kennym siłą pochodzącą z wnętrza?

Później...

Wszystko później...

       Popatrzyła w sufit. Do jej wyobraźni mimowolnie wkradł się obraz, jak przepoczwarza się w ohydne bezrozumne monstrum, jak pożera swoich towarzyszy albo jak zostaje zabita jednym celnym cięciem w kark przez Hanji czy kogokolwiek innego. Na próżno próbowała przekonywać się o bezpieczeństwie. Paraliżował ją fakt samej możliwości i tego, że to w ogóle mogłoby się kiedyś zdarzyć, nawet jeśli nigdy nie wyszło poza — ulubione słowo Smitha nasunęło się wręcz samoistnie — potencjalność.

       Poruszyła się niespokojnie, strącając coś z półki przy pryczy. Ciamkanie Saszki zagłuszył dźwięk rozbryzgującego się szkła. Skręciło ją od zapachu antyseptyka. Skuliła się na łóżku i zacisnęła ręce na kołdrze, biorąc łapczywie wdech za wdechem przez usta, byle tylko nie czuć przeżerającego otoczenie swądu kojarzącego się z grzebaniem w brudnych ranach.

       Trzasnęło wejście dyżurki; słyszała, jak jedna z lekarek zrywa w biegu wiszący na drzwiach fartuch. Szybkie, zdecydowane kroki zdawały się bliższe i bliższe, co zmusiło ją do jeszcze ciaśniejszego obwinięcia się kołdrą; nie chciała nikomu pokazywać ani żadnych pamiątek po poprzednich akcjach, ani dawać materiału do podejrzeń, że wydarzyło się coś jeszcze. Levi i Hanji musieli dowiedzieć się pierwsi. Pamiętała, jak przez niemal rok traktowano Erena i myśl o jakiejkolwiek, choćby werbalnej, wiwisekcji napawała ją przerażeniem.

       Nad jej pryczą stanęła ta sama pulchna kobieta, która opatrywała rany Inez, w czasie, kiedy jej jasnowłosa koleżanka walczyła z podaniem Hanji narkotyku; strój pod fartuchem zdradzał, że obie musiały być tu nowe, obce, i choć ich metody zdawały się o wiele łagodniejsze od rzeźniczych praktyk wszystkich znanych lekarzy, i one nie sprawiły, że przestawała odczuwać niepokój.

— Przepraszam. Miałam koszmar — skłamała, nie chcąc zdradzać się z podsłuchiwaniem dobiegającej zza ściany rozmowy. Kobieta spojrzała na nią dziwnie podejrzliwie, ale przy tym niezwykle łagodnie, może nawet kojąco. Sięgnęła po wiadro i szmatę, po czym bez słowa zebrała szkła, a rozlaną zawartość butelki wykręciła do wiadra z pomyjami.

       Inez znowu dopadł ten zapach i nie była w stanie powstrzymać odruchu wywołującego torsje, gęsią skórkę i skurcz gardła. Nie pomogło zagrzebanie się w fałdy poduszki; na ten ruch zdecydowała się stanowczo za późno.

       Lekarka odstawiła wiadro, wbijając w nią znaczące spojrzenie.

— To raczej nic groźnego — wymamrotała obronnie, niby szukając sobie usprawiedliwienia jeszcze przed obstrzałem. — Zawsze tak mam.

W porządku, rozumiem. Obejrzę tylko ranę na dekolcie. Wyjęłam z niej odłamek, więc sprawdzę, czy nie ropieje.

Nie, nie jest w porządku.

       Inez odniosła wrażenie, że mimowolnie wpadła w jakąś pułapkę podstępu. Nie umiała tego racjonalnie wytłumaczyć; po prostu miała przeczucie dotyczące próby odwrócenia jej uwagi. A może, po tylu miesiącach nieufności wobec obcych ludzi, wpadła już w paranoję? Medyczka odwróciła się, by umyć ręce, a ona zajrzała pod kołdrę, by upewnić się, że na jej ciele niczego nie widać, ale ten powierzchowny brak jedynie wzmagał stres, iż nie widzi tego, co widzą inni. Ostatecznie jednak odkryła się, by nie wzbudzać podejrzeń, które zapewne namnażała żałosną próbą ukrycia czegoś niewidocznego.

       Położyła się płasko i zamknęła oczy, kiedy „Wera" dobierała się do opatrunku. Miała przyjemnie zimne dłonie. Inez zaczynała odnosić wrażenie, że przez ten dotyk przesączają się w nią jakieś zawiązki spokoju. Nagle jednak, gdy palec lekarki przesunął się na pierś, poczuła ogromny dyskomfort. Drgnęła jak oparzona, nie mając pojęcia, przed czym właściwie zamierza się obronić.

— Omyłkowo, przepraszam — usłyszała w odpowiedzi, jednak za moment poczuła dokładnie to samo. — Czy regularnie pani krwawi?

       Inez otworzyła oczy. Spodziewała się chyba każdego możliwego pytania, ale to wprawiło ją w osłupienie. Zebrała się w sobie, by znaleźć sensowną odpowiedź.

— Ostatnio nie — odparła lakonicznie, próbując zapanować nad rękami, które, nie wiedzieć czemu, zaczęły się trząść.

       Dotarło do niej coś, co przez napiętość życia w Korpusie kompletnie zignorowała; kontakt z całą masą zderzeń dezorientował ją na tyle skutecznie, że wrażenie chronicznego wezbrania, obolałości, opuchnięcia, rozdrażnienia i strachu towarzyszyło jej właściwie bez przerwy. Regularność wszelkich podskórnych komunikatów rozprysła się w zasadzie już dawno, jak tylko wrócili od Rothschildów, zaczęli inaczej jeść, ostro trenować i planować od świtu do nocy — jak nie trasę, to Włócznie, jak nie Włócznie, to logistykę wymarszu i budowy młota w Troście. Musiała przywyknąć nie tylko do własnej fizycznej dezorganizacji, ale i do pewnej wstrzemięźliwości minimalizującej... ryzyko niemal do zera. Niemal; jeśli nie liczyć tego jednego razu przed zmianą lokacji z Centrali na Trost.

— Kiedy po raz ostatni?

— Około miesiąca.

— Zauważyła pani jakieś... zmiany w cyklu?

— Już jakiś czas temu, kiedy nasz tryb życia zmienił się na bardziej... — szukała odpowiedniego słowa zdolnego pomieścić to, co działo się przed wyprawą: stres, planowanie, odprawy, Włócznie, mordercze treningi... — Bardziej przygotowawczy.

       Teraz, po tym prawie-policyjnym gradobiciu pytań, wszystko nagle zdało się wręcz oczywiste. Próbowała jakoś otrząsnąć się z ogarniającego ją rozedrgania, z sączącej się żyłami paniki, dotyczącej...

Czego?

       Po  warstwach świadomości stoczył się właśnie obraz Amalie Adler, jakby eteryczna obecność tej nieobecności miała w tej chwili zdefiniować...

Ją samą.

       Lekarka przysiadła na rogu pryczy. Inez nie widziała już w jej twarzy i pytaniach niczego podejrzanego. Zamiast tego, zdawało jej się, że dostrzega coś w rodzaju cichego solidaryzowania się z każdą jej emocją, z każdą wątpliwością i każdym lękiem. Nie miała pojęcia, czy dodaje jej to odwagi, czy raczej, wręcz przeciwnie, wzmaga presję i poczucie, że na jej ciele wyryła się jakaś informacja o tym, czego, mimo efemerycznych myśli i ulotnych wizji jakiegoś potencjalnego życia, tak bardzo się bała. 

       Nigdy nie wyobrażała sobie tak skrajnego połączenia porządków, choć za każdym razem, trafiając na nowy dysonans, budowała w sobie złudną pewność, że gorszego już na pewno nie będzie. Nie umiała policzyć, ile scenariuszy wyprodukował jej umysł w ciągu mijających ociężale sekund; przez głowę przesypała się wyprawa, krytyczne momenty i wszystko, czego nie powinna robić, jeżeli...

       Wzięła głęboki oddech.

— Jest jakiś sposób, by mieć ostateczną pewność? — zapytała kamiennie, prawie tak samo jak w koszarach zadawało się pytania o instrukcje czy dokumenty. Miała wrażenie, że stężała wewnętrznie, ogłuszona informacją, która na dobrą sprawę nawet nie padła.

— Jest. — Lekarka, wyrozumiale przyjąwszy narzuconą konwencję lapidarnej wojskowej rozmowy, wstała z pryczy i podeszła do szafki z lekami. Nie minęła chwila, jak na półce, z której przed chwilą Inez, znacznie uboższa o wiedzę, strąciła antyseptyk, stanęło naczynie z tajemniczym białym proszkiem.

       Nie miał pojęcia, po jakim czasie przyszło drugie przebudzenie. Z pierwszego, poza dziwnym bólem-nie-bólem, właściwie niczego nie pamiętał. Teraz widział świat wyraźnie; krzywizny ścian, przybrudzone przestrzenie między białymi kafelkami, niebieskie sukienki sanitariuszek i okład, który, zsunąwszy się przed chwilą z czoła, leżał teraz na poduszce, zostawiwszy ślad mokrej plamy.

       Niskie słońce chowało się za dachami budynków.

— Jean... — Conny doczłapał się do niego z drugiego końca sali. — Nieźle wszystkich nastraszyłeś... — dodał smętnie, siadając na jego łóżku. Jedna z sanitariuszek zgromiła go wzrokiem, ale po chwili, jakby zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, zniknęła za drzwiami drugiego pomieszczenia.

— Nie wiem... — westchnął nieprzytomnie. — Dlaczego nie potrafię ani się z tego cieszyć, ani... Dlaczego po raz kolejny wykładam się na...

— Myślisz, że ty jeden, do kurwy nędzy?! — wybuchł Conny. — Gdyby nie ty, wyłożylibyśmy się przy pierwszym ataku. Jakoś nikt z nas, ani ja ani Sasha, nie kwapił się do tego, żeby brać sprawy w swoje ręce! To przecież... — przygasł.

— Reiner?

— Też miałeś wrażenie, że ciągle widzisz... tamtego Reinera?

       Chciał zacisnąć pięść, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

— Dlaczego chociaż raz, kiedy trzeba, nie można być skurwielem? — zapytał w eter, wlepiając pusty wzrok w sufit, a w jego oczach stanęły łzy. — A może właśnie jest się nim cały czas?

       Przypomniał sobie mijane w drodze powrotnej przedpola — to, jak zsiedli z koni i bez względu na bolące, paskudzące się rany, znaleźli Marlo i umierającego Księcia, któremu cierpienia skrócił jeden szybki pocisk wycelowany prosto w strzałkę na pysku; jak zamykali Freudenbergowi oczy, obcałowali czoło i przysypali go symboliczną grudą ziemi, nie mając czasu na nic więcej. Jean po raz kolejny czuł się tak, jakby ktoś wyrwał mu kawałek serca.

— Trzy pieprzone książki? Za to zginął Marlo i ponad dwustu innych ludzi? O mało nie straciliśmy Armina i Hanji... — Wcisnął głowę w poduszkę kompletnie bezradny wobec przytłaczających go faktów. — Masz wrażenie, że to w ogóle jakkolwiek się skończyło?

       Conny milczał. Jeszcze w Shinganshinie wszystkich dręczyła myśl, że ta rzeź nie była końcem, tylko początkiem.

— Nie — odparł Springer po dłuższej chwili. — Ale zamierzam żyć dla tych, którzy są dla mnie wyjątkowi i iść tam, gdzie pójdą, bez względu na to, gdzie i po co. Ty też masz dla kogo żyć. — Wstał z łóżka i wskazał na uchylone drzwi.

       Do sali wbiegła Helga, a w drzwiach stała onieśmielona jej czułością pani Kirschtein.

_______________________

*cycuś — żargonowo: młody żołnierz, rekrut

Wiem, jestem beznadziejna w szacowaniu ilości słów na rozdział, więc wychodzi na to, że ostatnim będzie jednak następny. Nie chcę zostawić wrażenia, że gdzieś mi się na koniec spieszy, więc dokończę swoim tempem, bez względu na to, jak źle oceniam fabularno-znakową sytuację. Dwie uwielbiane przeze mnie panie ze szpitala, pożyczyłam sobie od Chabrowa, której Rozmyte drogi serdecznie polecam. Jeśli szukacie dobrego contentu z snk, i chcecie bliżej poznać Ninę i Werę w nieco innej odsłonie niż tu, koniecznie idźcie czytać, bo Drogi to bardzo oryginalna praca, znacznie wybijająca się odświeżającym pomysłem, podczas gdy Acte bezpiecznie tkwi w pewnych ramach. Pytacie czasem prywatnie, co czytam na watt, no więc to jest właśnie jeden z moich ulubionych tekstów na watt. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top