#73.2
Shinganshina, Mur
Levi. Wysyłam twój oddział, ale ty zostaniesz tutaj.
Każesz mi bronić koni w bramie, zamiast walczyć tam z nimi?
Tak. Masz też uderzyć, kiedy tylko nadarzy się okazja. Tylko tobie mogę powierzyć Zwierzęcego.
Nie zabiłem wcześniej Opancerzonego zasrańca. Naprawię swój błąd, przynosząc ci łeb tej kupy futra.
Obrona i atak zaczęły się, odkąd cień Leviego przemknął po płasko rozświetlonym Murze. Opary gazu już dawno rozpłynęły się w powietrzu, jakby wchłaniało je niesyte niebo oczekujące nowych wybuchów. Erwin spojrzał w dół na panujący wśród rekrutów popłoch; kilkumetrowi tytani wdarli się między zabudowania i, gdyby nie obecność oficerów-weteranów, za moment nie byłoby zapewne czego zbierać. Nie radzili sobie z zabezpieczeniem koni. Liczenie, że z powodzeniem wezmą się za eliminację tytanów, było jedynie ścieraną na proch mrzonką.
Być może, w momencie padnięcia rozkazu, Levi miał do niego żal. W końcu dostrzegł osiadający na jego twarzy niepokój, to charakterystyczne, choć wyraźnie hamowane, wyostrzenie rysów zdradzające rozdarcie; prawie takie samo jak to, które zobaczył po raz pierwszy przed 57. Wyprawą — zaraz po przekazaniu informacji o lokacji Oddziału Specjalnego w najbezpieczniejszym miejscu formacji. Tym razem nie chodziło jednak o ludzi, tylko o konie; o to, że w ustach Erwina miały w tym momencie większą wagę niż wszystko, czym Levi otaczał się przez ostatni rok.
Wykonał rozkaz. Zrobił to, jak sądził Smith, z nieprawdopodobną goryczą uczepioną porzucenia oddziału, Hanji i Inez na rzecz ochrony rezerwy składającej się z samych zastępowalnych żołnierzy, których wielkie bojowe okrzyki zdradzały w istocie cherlawego ducha małości.
Przebiegł wzrokiem po orientacyjnych punktach miasta i przedmieścia. Na szczycie Muru został sam. Parę metrów od niego siedział gotowy do ataku Opancerzony. Robili prawdopodobnie to samo, i choć Reiner mógł zgnieść Erwina wyciągnięciem ręki, obaj tkwili w pasywnej pozycji widzów. Braun zbierał się prawdopodobnie do tego, by zabić w końcu konie, a on czekał na przemianę Erena mającą zadziałać jak przynęta — kolejny rozkaz, wywołujący w szeregach falę niezrozumienia; kolejny rozkaz mający ratować konie wystawieniem wrogowi głównego celu jego ataku.
Ściągnął kaptur opończy, całkowicie odsłaniając twarz, po czym wbił w Brauna ostrzegawcze spojrzenie. Obserwowali się w bezruchu, a Erwin czuł dziwną, płynącą z tej konfrontacji satysfakcję.
Nawet jeśli Korpus Zwiadowczy nie był tak silny jak kiedyś, to Smith patrzył na Opancerzonego z jasnym przekazem.
Mimo chaosu na dole, mimo tej śmiesznej słabości rezerwy, nie zamierzał składać broni, zawieszając tym uporem prawa zwyczajnych przebiegów wcześniejszych starć. Był tu, żeby wygrać, nieistotne, za jaką cenę i nieistotne ilu zwykłym i niezwykłym żołnierzom przyszłoby zginąć choćby w obronie stojących w bramie zwierząt; już dawno nauczył się tego, iż źródło zwycięstwa od zawsze biło z wielkich, wręcz absurdalnych antynomii, bo to w nich, wbrew wierze małych epok, wyrażała się cała istota...
Awanturnictwa?
Wielkości?
Miasto rozjarzyło się na żółto; promienie rozżarzonej bryły wspięły się ponad dachy. Eren zakończył przemianę i nie minęła chwila, jak spętany podstępem Reiner, ruszył do ataku, połknąwszy haczyk. Erwin nie był do końca pewny, czy ten gambit nie okazał się zbyt oczywisty, ale też zdawał sobie sprawę, że wrogowie i tak nie przepuszczą żadnej okazji, by ostatecznie rozprawić się z Jaegerem, a to czy szansa ta wynikała z blefu, czy też nie, nie miało dla nich żadnego znaczenia.
Trzask, drżenie powietrza, dachówki spadające z więźb w chwili, w której jeden próbował powalić drugiego...
Zaczęło się.
Zmrużył oczy; ciężkie kroki tytanów trzęsły ziemią, a w centrum wywołała się walka w zwarciu — dokładnie tak samo, jak w dystrykcie Stohess i za Murem; tak samo jak wtedy, gdy stracił rękę. Za kulisą teatru, jakby nieważni i przez nikogo niezauważeni, przemknęli żołnierze z Włóczniami. Widział tylko drobne punkciki — pojawiały się i zaraz znikały za budynkami; kierunek ich ruchu zdradzały tylko świetlne refleksy stalowych linek.
Spojrzał na ogarnięte chaosem przedmieścia: rekruci roili się z końmi, ciągając je z miejsca na miejsce osłaniani przez oddziały pod dowództwem tych, co od początku, jeszcze przed dymisją Shadisa, wchodzili z nim w szranki historii; tych, co nigdy nie mieścili się w żadnym statystycznym schemacie. Zawsze gorzko bolało go to, iż zostało ich już tak niewielu, bo większość nie dożyła dnia, który tak im obiecywał, mimo że kwintesencja ich istoty nie została zużyta nawet wtedy, gdy umierali, odwracając tą śmiercią bieg zdarzeń. Marzył o tym, by na końcu drogi, móc powiedzieć, że gdyby nie oni, nigdy by tu nie dotarł i nie dowiedział się, co jest w piwnicy.
Miche, Nanaba, Hennig, Nifa...
A przecież to zawsze było dla Smitha nic — cyfry i statystyka jako klucz do zrozumienia fatalizmu wielkiej irredenty Ludzkości...
Teraz jednak, gdy tu stał na górze, wpatrzony w rekrucką masę szukającą oparcia w jego obecności stanowiącej eteryczną duszę Korpusu, w rozkazie i rynsztunku doświadczonych żołnierzy, zakuł go specyficzny żal; żal znacznie intensywniej zabarwiony rozczarowaniem niż smutkiem. Nie chodziło o liczby, a dokonania. Nie chodziło o listy do rodzin poległych, a zawiązujący się łańcuch znaczeń, o układ, w którym jedna decyzja, jedna śmierć, wpływa na dalsze losy.
Pogrzebał tylu wybitnych żołnierzy, tyle indywiduów błyskających barwą w szarej frontowej hurmie, by dotrzeć tu prawie samotnie i prawie samotnie sięgnąć po to, co od samego początku było jego własne, wyczekane, wręcz uwielbione, choć od śmierci ojca Erwin nauczył się gardzić wszelkim ideowym uwodzicielstwem, przed którym kapituluje nawet pragmatyczna kalkulacja.
Wyczerpanie do cna takiej rezerwy właściwie nie robiło na nim wrażenia. Dlaczego niby miałby się nad nim zastanawiać i żuć sumienie, skoro na każdym odcinku drogi pozwalał wykrwawiać się wszystkim, bez względu na to, czy należeli do masy, czy wychodzili poza sztywną ramę szarości? Nie po to tak tkał tren niezbędny dla tego momentu — tren od dekad ciągnący za nim jego własną przeszłość — by na samym końcu się cofnąć.
Mieszcząc w sobie setki minionych twarzy, patrzył na przedmieścia ze szczytu, nie mogąc wyzbyć się myśli, że — wbrew skierowanym do Leviego słowom — naprawdę jest stojącym na podwyższeniu widzem z paradyzu, pod którego stopami rozgrywa się prawdziwe piekło; że na podwyższenie to wchodził, depcząc zelówkami oblicza tych, którzy oddawali serca dla sprawy, choć on, jako kapitan, pułkownik, a na końcu generał, od początku rozumiał tę sprawę inaczej. Im dłużej patrzył w dół, tym intensywniej widział każdą twarz żołnierza rozmywającą się na rozdrożach historii jak zostawiona na niebie flarowa smuga.
Czy każdy odcinek drogi przed tym był zatem niczym? Czy śmierć ludzi od początku uznawanych za ponadprzeciętną, tak jak śmierć tych szarych, byłaby w ogóle coś warta, gdyby jednak przegrał? Może powinien nazwać się w myślach potworem, ale ostatecznie tego nie zrobił. Przypomniała mu się ostatnia rozmowa z Zachariusem.
Powiem ci w odpowiednim czasie, Miche...
Ziemia oddalała się od szczytu, a krajobraz nabierał nienaturalnej, sennie zniekształconej barwy. Ilu schodów było potrzeba, by wejść na tę obłędnie wysoką górę? I czy jego obcasy zostawiły w ogóle jakiś ślad na młodej, niezwykle delikatnej twarzy Nanaby? Czy na wielkich plecach Zachariusa znalazły odpowiednio stabilny grunt, by złapać równowagę na pokonanie ostatniego stopnia i czy stopień ten, aby na pewno był na tyle decydujący, że do kolejnego wspięcia się nie będzie już potrzebował ciała Hanji, Bernera, Leviego...
Głośno wypuścił powietrze. Próba odpowiedzi na to pytanie nie była mu do niczego potrzebna. Zastygł, niemal wtapiając się w swój nieruchomy piedestał. Miał wrażenie, że jego sylwetka od samego początku była pewnym schematem, pewną wizją zbiorowych marzeń oraz lęków i zamierzał pozostać nią do samego końca, zniknąć w czynie, zamienić się w czyn, w znak pewnej dziejowej wielkości, bo choć uważał to za bezwartościowe, wiedział, że tego właśnie — usensownienia poświęcenia — potrzebują ci na dole. Co do walczących w mieście nie miał złudzeń; oni już dawno przebili się przez zaporę generalskiego szarlataństwa. Ale reszta? Wszyscy spoza ram, jego weterani, ginęli jako ogniwa. Jako ogniwa, bez których tu i teraz w ogóle nie byłoby możliwe.
Dla rezerwy nie zamierzał robić wyjątku; to byłoby... na swój sposób niesprawiedliwe. Jeśli góra trupów, na której stał, miała się powiększyć, to w imię takich samych zasad.
Podniósł głowę i ogarnął wzrokiem centrum Shinganshiny.
✦
Shinganshina
Ból kończyn i kręgosłupa nie ustawał, odkąd Jean wzbił się w powietrze w pełnym rynsztunku. Zupełnie bez sensu przypomniały mu się pierwsze treningi z Włóczniami: ładowanie żelaznych drągów — najpierw na barki do tuby — i mocowanie ich do ochraniaczy na łokciach... Nacisk żelastwa i ściągaczy zamieniał skórę na rękach w całą paletę sinienia, zapadał się w nią jak wielki, niezniszczalny kamień.
Atak jeszcze się nie zaczął, a wszyscy byli już zmęczeni samą zmianą pozycji i czajeniem się do skoku, podczas gdy Eren, dwojąc się i trojąc w walce wręcz, próbował zapewnić im odpowiedni moment na uderzenie. Tłukli się z Braunem z jeszcze większym zacięciem niż pod Trostem. Ale pod Trostem Jaeger nie używał jeszcze utwardzonych pięści zdolnych rozkruszyć pancerne ciało Reinera.
Mógł sobie tylko wyobrażać, co dla Erena, Armina i Mikasy oznacza walka w tym miejscu; sam zapewne czułby się tak w chwili, w której czas cofa się do porządkowania Trostu po obronie, do znalezienia Marco, do...
Gdy tylko zaczynał o tym myśleć, ogarniał go bolesny, wewnętrzny skurcz. Dlaczego w ogóle pozwolił sobie na ciągłe hodowanie wątpliwości? Dlaczego tak uparcie powtarzał, że nie do końca wierzy w winę Reinera? Nie umiał pozbyć się tego przekleństwa nawet teraz, mając przed oczami najbardziej oczywisty obraz własnego zapętlenia się w nieprawdzie, a na łokciach broń pozwalającą rozwiązać ten konflikt wartości raz na zawsze.
Musieli go zabić.
Rozkazy Smitha były jednoznaczne; rozumowanie z celu na środki nie wprawiało już Jeana w osłupienie, jakby przywykł do tego, co zawierało się w retoryce „za wszelką cenę". Obserwował rozprysk zagłady wyrażający się w zderzeniu nadludzkich zdolności — w walce tytana z tytanem — próbując przekonać samego siebie, że ta gigantyczna góra utwardzonych mięśni, to nie jest Reiner, a jeśli tak, to z pewnością nie ten; nie ten pokazujący im atak kolbą, nie ten składający za niego kalesony w równą kostkę i nie ten uspokajający ich przed zaśnięciem w przededniu pierwszej wyprawy... Ten tytan przebił Mur, rozpoczął wojnę, zabił Marco, a Reiner...
Zacisnął ręce na chwytach, wściekły, że od samego początku wpuścił do świadomości coś, co igrało sobie jego wspomnieniami i sentymentem.
— Naprzód! Za mną! — zakrzyczał tę absurdalną walkę wykrzyczeniem rozkazu; zdawało mu się, że znalazł dogodną pozycję.
Wczepił się w dach, przycupnął na kolanach, uspakajając drżący oddech i cholerycznie bijące serce. Rozejrzał się po twarzach przyjaciół. Sasha miała sperlone od potu czoło, a Conny napiętą żyłę na skroni. Nie mogli marnować sił i powinni przemieszczać się tylko wtedy, gdy naprawdę muszą. Mikasa zniknęła mu z pola widzenia zaraz, gdy się rozproszyli; gdzieś z nią był Armin — zbyt słaby fizycznie, by operować Włócznią, ale Smith wydał mu rozkaz wspomagania dowodzenia i to na jego barkach leżał ciężar doraźnego planowania w razie gdyby... Coś poszło nie tak. Między domami mignął mu oddział Inez, lecz zaraz rozpłynął się gdzieś na tle ruin. Najwyraźniej pułkownik również postawiła na niemarnowanie sił i skoncentrowanie ich tylko na decydującym ataku, a ten nie wchodził na razie w grę.
Eren trzymał Reinera w kleszczach, ale sytuacja zmieniała się z sekundy na sekundę. Rzucali się po budynkach trzaskających pod tytanimi ciałami jak chybotliwe sceniczne makiety, pokazując, czym — w zderzeniu z taką siłą — jest życiowy trud zwykłego człowieka, który przez pół życia budował solidny dom.
Opancerzony znowu powalił Erena, a Jeana po raz kolejny siekły myślowe absurdy.
Wytarł czoło, klepnął się po twarzy, ale nie pomagało, tak jak nie pomagało spojrzenie na Connego i Sashę, bo trzymali się prawdopodobnie jeszcze gorzej od niego, podczas gdy rachunek był przerażająco prosty — każde wahanie mogło oznaczać śmierć kogoś, kogo kochali, a chwila nieuwagi zniweczyć plan, przez który praktycznie nie zaznali normalnego życia. Przecież doskonale wiedział, wiedzieli, a mimo to...
Roił się podskórnie w dreszczu awersji, żeby jakoś na to wszystko ogłuchnąć i wziąć się w garść. Wsunął rękę pod płaszcz i macnął się po kieszeni. Zawieszka Sary leżała tam od wczorajszego wieczoru w imię ugięcia się pod przesądem. A jednak nie widział twarzy Rothschildówny, tylko...
Jeśli to rzeczywiście przynosi szczęście i cię ochroni, powinieneś to zabrać, nawet jeżeli czuję się z tym żałośnie. Nieważne, kto ci to dał... Wszystko, żebyś tylko wrócił.
Ten kawałek złota był jak łącznik z realnym światem, chociaż Jean jeszcze w drodze wyrzucał sobie, że w ogóle — na prośbę Helgi — jednak go ze sobą zabrał. Zacisnął zęby. Nie zamierzał być wściekłym, rozczochranym siedemnastolatkiem z kiedyś — tym niesubordynowanym, krytykującym świat żołnierzykiem. Nie, gdy tu i teraz było tak odległe od tego, co zostawił za Murem Trostu i nie po tym, co jeszcze w stolicy powiedział mu Smith; życie na swoim własnym tle, na tle tamtego dziecka, które nie wiedziało ani nic o sobie, ani nic o Marco było już dawno za nim, a ten Reiner, nie był tamtym Reinerem, tylko wrogiem, którego należało zniszczyć. Od tego Reinera ciągnęło zupełnie innym sensem życia i walki.
Zrobiłbyś to, prawda Marco? Wykonałbyś?
Rozległ się huk. Eren zrzucił z siebie opancerzone cielsko, a ono, ryjąc wszystko po drodze, toczyło się między domami jak taran.
Myśli Jeana obrały nagle kształt jasnych formuł.
— Jazda! — rzucił na całe gardło.
Przerzucili linki na drugi budynek, by zacząć atak, a drogę przecięła im lecąca Mikasa. Zaraz za nią była Hanji. Opancerzony nawet się nie ruszył; w końcu ostrza w starciu ze skorupą były bezużyteczne. W powietrzu zawisły smugi gazu. Całą dzielnicą wstrząsnął huk. Na boki rozprysły się odłamki.
Jeśli Mikasie i Hanji się powiodło, Reiner nie miał już oczu. Ryczał przeraźliwie, a powietrze szarpały kolejne detonacje. Jean zauważył wycofującą się Inez. Słyszał tylko, jak wykrzyczała swoim rozkaz wsparcia w wysadzeniu pancerza na szyi. Zaraz po tym Braun upadł na jedno kolano; musiała rozłupać mu ścięgna w lewej nodze. Nie ruszał się, a zaskoczenie nową bronią sprowokowało go do odsłonięcia się.
Spojrzał porozumiewawczo na Sashę i Connego. Za plecami słyszał obecność oddziału Inez.
— Zajebać go! — wrzasnął, nie do końca dając wiarę temu, że to były jego własne słowa.
Jako pierwszy wystrzelił w górę. Obrócił się w powietrzu, nie tracąc z oczu karku Opancerzonego; tej różowej, wąskiej przestrzeni między niezniszczalną, twardą naroślą, i widział tylko ten jeden punkt, jakby dookoła nie było już nic — ani potrzaskanych budynków, ani Smitha na Murze, ani nawet chaosu na przedmieściach.
Nacisnął spust; Włócznia wyrwała z haków na łokciu tak mocno, że poczuł odrzut i mrowienie. Z jego lewej ręki spadł jakiś niewyobrażalny ciężar. Za moment usłyszał tylko tępy, żelazny dźwięk wbicia, a po nim kilka kolejnych.
— Pal! — rozkazał, po czym wypuścił linki, by aktywować ładunek w pręcie; Włócznie wybuchały dopiero wtedy, gdy ich użytkownik odczepiał się, by uskoczyć w bezpieczne miejsce. Gdyby nie to, każdy atak byłby samobójczy, bo eksplozja miała zbyt dużą siłę rażenia, i przyjęcie jej z bliska oznaczało śmierć. — Odwrót! — darł się na całe gardło, nie chcąc, by Conny i Sasha zrozumieli, co właśnie zrobili. Zajmował ich uwagę, przy okazji dyscyplinując siebie samego. Przykrywająca kark Reinera skorupa rozpadła się w miał; jej fragmenty były nie większe niż kawałki roztrzaskanego talerza. — Mamy go!
— S-Serio? — Conny ledwo pozbierał się po nieczystym lądowaniu na dachu.
— O kurwa, zadziałało!
— Nie, Sasha! Jeszcze nie! — Nie wiadomo skąd, na dachu pojawiła się Hanji. — Powtórzyć atak!
Zapadła dziwna cisza, a Jean już wiedział, co ona oznacza. Wyrzucał tę myśl, nie dawał jej do siebie podejść, wejść; wypuszczenie jej w głąb świadomości oznaczałoby kolejne zblamowanie się, kolejną grę sentymentu, w której nieustannie trzeba było agitować samego siebie.
Niedaleko wylądowała Inez. Odwrócił na moment głowę, bo z napięcia wytrącił go dźwięk spadających dachówek. Wyglądała słabo. Musiała być zmęczona znacznie bardziej od nich — widział, jak wytarła czoło i pochyliła się, by unormować oddech, jak oparła się o komin ugięta pod ciężarem Włóczni na prawym ramieniu. Zaraz jednak podniosła wzrok i spojrzała porozumiewawczo na Hanji. Skinęły do siebie głowami.
— Kończmy to!
Rozejrzał się po otoczeniu.
Sasha i Conny zastygli w bezruchu, jakby rozkaz Zoë ich ogłuszył; sam nie umiał zdobyć się na słowa, które wyraziłyby jego stosunek do tej sprawy. Spiął się w obronie przed własnym sumieniem; wyżymający impuls szedł po każdej fibrze, po każdym mięśniu, niby rozlewając po ciele imperatyw, że musi, że ma ten skrawek niewojennego życia, miejsce i ludzi, za którymi tęskni. Wbił wzrok w klęczącego w bezruchu Brauna.
Kurwa...
— Reiner...? — Sasha jakby obudziła się z letargu; patrzyła na Opancerzonego wytrzeszczonymi oczami, a Jean zauważył szklącą się na nich płytkę łez.
Kolejnego pytania wyrażonego podobnym tonem chyba by nie zniósł.
— Odbiło wam?! — warknął po kapitańsku, próbując agresywnie postawić ich na nogi. — Mieliśmy być na to gotowi!
Szybkim rzutem oka sprawdził sprzęt, po czym puścił się do przodu, nawet nie myśląc o oszczędzaniu gazu. W Brauna uderzyła jedna wielka salwa wystrzeliwanych prętów, a zaraz po chrzęście zwalnianych linek, z karku, jak woda z fontanny, bryznęły kawałki parującego mięsa. Rozległ się trzęsący miastem ryk, a na wierzch wypłynęło ciało — miękkie, cherlawe i bezbronne, tak żałośnie małe w zderzeniu z tym, w czym się znajdowało; wypłynął Reiner.
— Nadlatuje Kolosalny! — krzyknął Armin, a on nie miał pojęcia, skąd wiedział. To mogło być właściwie... cokolwiek.
Ustały wiwaty; Jean widział już tylko lecącą od strony przedmieścia beczkę.
— Odwrót! Odwrót! Zaraz się przemieni i miasto wyleci w powietrze! — Rozkazała Hanji.
Przypomniał sobie walkę pod Trostem, kiedy Kolosalny zmiatał wszystko z powierzchni ziemi samym uderzeniem pary. Schronili się, odskoczywszy na bezpieczną odległość, ale nic się nie działo. Ryk Reinera musiał być przywołaniem, ale transformacja Bertholda mogłaby dobić i jego; leżał przecież praktycznie na wierzchu wystawiony na każdy cios, bezwładny i słaby jak niemowlę.
Kurwa!
Berthold wyszedł z beczki i na sprzęcie doskoczył do ledwo żywego Brauna.
— Oddział Leviego ochrona Erena! Reszta... Likwidacja obu celów! — Zoë wrzeszczała na całe gardło.
Rozproszyli się w każdym kierunku i zajęli dogodne pozycje do ataku. Berthold jednak przeleciał między budynkami, unikając konfrontacji.
— Berthold! — Armin rzucił się do pościgu, a Jean porozumiewawczo spojrzał na Mikasę, choć i bez tego zapewne ruszyłaby za nim.
— On chyba nadal wierzy w rozmowę — rzuciła kamiennie, po czym wystrzeliła spusty, zostawiając za sobą świst i smugi gazu.
✦
Miasto przeciął błysk najjaśniejszej bieli; w powietrzu nie wyczuwało się najmniejszego powiewu, jakby cały świat nagle zamienił się w rozjarzoną tajemniczo próżnię. Sekunda po sekundzie rozdrabniały się na –krotności pozbawione definicji. Jean uczepił się bezsensownej myśli, że może powinien zsunąć z nogi cholewę i cisnąć ją przed siebie, by stworzyć sobie jakikolwiek orientacyjny punkt, jakikolwiek punkt odniesienia w chwili, w której oślepiający błysk zapowiedział idącą od przemiany Kolosalnego falę zniszczenia.
Nie miał pojęcia, jak to się stało, ani co z Arminem, ale to musiała być odpowiedź Bertholda na chęć negocjacji. Gdy tylko się pojawił, spodziewali się natychmiastowej przemiany, a jednak Hoover zwlekał, jakby nie był niczego pewien. Jean pamiętał, że nawet w czasie szkolenia nie umiał myśleć samodzielnie i kreatywnie; bez mentalnego wsparcia musiał być zagubiony, słaby i... zdesperowany. Zresztą, wszyscy stali się teraz desperatami wykonującymi rozkaz za wszelką cenę. Miał tylko nadzieję, że Mikasa zdołała ochronić Armina i jakoś przedarli się przez to piekło.
Zwarł oczy, ale i tak było biało.
Czy to... już?
Dopiero potem obraz zmętniał, sczerniał (albo sczerwieniał?), a chaotycznie rozbiegane, uderzające o siebie na powierzchni powieki drobinki uświadomiły mu, że jeszcze żyje; widział, albo wręcz słyszał je przed każdym zaśnięciem, po każdym zamknięciu oczu, jakby rój plamek nachodził na siebie jak fale przyboju na jeziorze.
Jeszcze...
Ostatnim tąpnięciem świadomości, ze szkieletem grającym pod skórą, skulony przy kominie jak embrion, wypluł z siebie gorące, zużyte powietrze.
Nie docierał do niego żaden dźwięk poza bijącą, fermentującą wściekle dzieżą wewnętrznego życia pełną włóknistego miąższu i przelewających się wiecznie podskórnych wód odseparowanych od świata ściskającym wewnętrzny obłęd opakowaniem naskórka. Krew chlupotała w skroniach i był pewien, że ten bulgot zaraz rozsadzi mu czaszkę.
Nigdy nie był tak przerażony własnym ciałem, mimo że przed każdą akcją wykonywał na nim setki wiwisekcji: brutalnie wywracał siebie samego na lewą stronę lub rozłupywał się z trzaskiem jak polano, by dotrzeć do bulgoczącej jamy pełnej poukładanych w workach wnętrzności, których ciągnący, mlaszczący śluz zaskakująco zbliżał człowieka do ślimaka czy żaby.
W tej chwili zawisł w pustce, a jego tożsamość, mimo huku krwi, mimo idącej fali, wydała mu się, w tej całej słyszalnej limfatycznej wodnistości, dziwnie odwodniona, chrzęszcząca i tak żałośnie... bezcielesna.
Był pewien, że za moment sam wyparuje.
Oślepiony i ogłuszony zatoczył się w dół. Przez jego głowę, z prędkością błyskawicy, przebiegła najbanalniejsza z możliwych myśli: nie zemdleć, choć zdawało mu się, że i tak tylko leży i czeka.
Dźwięk poderwał się z oddali — najpierw ściśnięty w jednym punkcie jazgot setek odłamkowo-burzących pocisków trzęsących miastem, potem, niby uspokojony, jak ciche, odległe grzmoty burzy oddalonej o bezpieczną liczbę sążni. Gięły się, lecz nie cichły.
Huk. Huki. Grzmoty.
Od zewnętrznego Muru rozmieniały się na drobne, w przerażające trzaskające serie: najpierw, srebrny dźwięk pękającego niby bez powodu szkła.
Jeszcze nie nadchodziło...
Nagle, gdzieś przed nim, osypał się grad kruszącej się jak porcelana karpiówki, potem lecące deski uderzyły o inne deski. Potem znowu krew, znowu uderzenie, znowu jego walczące o życie tętno łomoczące w powierzchnię cherlawego naskórka.
To był komunikat przeczący wszystkiemu, co do tej pory widział i słyszał. Czuł się tak, jakby ktoś zalepił mu uszy toczącą się ociężale miazgą idącą przez kanały powolnym, robaczkowym ruchem. Domy kilka przecznic dalej zawaliły się zaskakująco cicho. Nie wiedział, czy huk fali tylko go ogłupił, czy może rozsadził mu bębenki, ale nadal nie otwierał oczu.
Zwoje wewnętrznych fałd żołądka i gardła ścisnęły się w skrzypiący supeł. Nabrzmiała życiem rzeźba na nowo uderzyła łoskotem krwi.
Jeszcze nie...
— Wszyscy na Erena! — wrzasnął i wystrzelił kotwiczki, na oślep celując w Jaegera w nadziei, że ciało tytana i ewentualne utwardzenie zdołają ich osłonić.
Miasto ucichło.
— Dychacie? — Sam ledwie to wydyszał.
— Nie wiem...
— Jakimś cudem — chrypnęła Sasha.
Na dachu obok wylądowali Mikasa i Armin.
— A oddział Hanji? Oddział Inez?
Zapadła znacząca, ciężka cisza.
— Były za blisko Bertholda...
Nie wiedział, czyje to słowa, ale po nich miał ochotę ponownie zwinąć się w embrion i już nigdy nie oglądać takiego świata, mimo że kiedyś zdawało mu się, iż po Troście widział już wystarczająco. Shinganshina straszyła stertami leżących szachulców, odłamków i dachówek; straszyła oknami bez szyb i bebechami budynków. Nie było widać ciał, jakby wybuch po prostu je... wymazał.
— Jesteśmy sami. Zdani tylko na siebie — lodowaty, rzeczowy ton Mikasy przyprawił go o dreszcz. — Armin, od teraz pełnisz rolę naszego dowódcy.
— Nie mogę. Musimy wycofać się na drugą stronę Muru, tam jest generał, i... Po prostu przyjmiemy dalsze rozkazy. — Arlert zamarł; mówił nieswoim rozedrganym głosem, jakby to, co się wydarzyło, wytrąciło go z kolein jego własnego, logicznego myślenia.
Jean gorączkowo rozejrzał się po okolicy, niby próbując się obudzić. Starał się myśleć mapą, walczyć o jakąś sensowną taktycznie decyzję, bo ślepy powrót do dowództwa oznaczał jego zdaniem jeszcze gorsze komplikacje. Za sobą mieli Mur zewnętrzny, przed sobą wewnętrzny, a pod nim rezerwę z końmi zamkniętą w kleszczach przez Zwierzęcego i uległych mu tytanów. Nie mogli podejmować ryzyka wycofania się, bo ono tylko zacisnęłoby i tak ciasną pętlę na przedmieściach, gdzie masę świeżaków wspierały tylko cztery doświadczone oddziały. Levi z pewnością walczył za cały szwadron, ale to i tak nie zmieniało faktu, że nie był w stanie się rozdwajać, a zabicie koni nie tylko zamykało możliwość późniejszego odwrotu — ono oznaczało całkowitą klęskę; ich i rezerwy.
Kurwa!
— Czekaj! Nie możemy się wycofać — wydyszał. — Nie możemy ryzykować takiego otoczenia i koni ani ściągać tam jego uwagi. Musimy się z nimi rozprawić sami. Tu i teraz — zawyrokował w momencie, w którym Kolos zaczął rozrzucać budynki gdzie popadnie, rozprzestrzeniając płomienie. W powietrzu latały pokruszone cegły i kawałki belek.
Musiał, po prostu musiał zachować zimną krew jak Mikasa.
— Eren! Jak to jest mieć swój dach nad głową? — Conny zaśmiał się histerycznie.
Spojrzał w kierunku Springera; znał ten stan, te początki frontowego obłędu, które należało jak najszybciej ukrócić.
— Sasha — rozkazał z powagą. — Przywal mu. Niech się ocuci. Jest nam potrzebny.
— Armin, rozkaz...!
Saszka sama zaczynała się trząść, a Arlert nadal nie zmienił wyrazu twarzy. Wbił w Jeana przerażająco pusty wzrok:
— Nie wiem, co powinniśmy zrobić... Nie dam rady. Jean, możesz dowodzić za mnie? Źle oceniłem sytuację i zobacz, do czego to...!
Cholera.
Nie odpowiedział, nie będąc przygotowanym na taki obrót spraw, ale spiął się i omiótł wzrokiem otoczenie.
— Rzeka... Tam jest bezpieczniej. Miejmy tę możliwość, a potem... Potem się zobaczy. Armin... — Spojrzał mu w oczy. — Nie wiem, jak z tego wybrnąć. Za cholerę. Postaram się coś zrobić, ale i tak liczymy na ciebie, więc skończ się mazać, tylko obserwuj go z daleka. Jak pieprzony Smith, a my... My będziemy próbować. Do skutku albo... Nie, niech nie myślą, że zamierzam tak po prostu dać się zarżnąć! Musimy znaleźć jego słabość. Do chuja, każdy jakąś ma! Eren, bierz go! Drzyj się, do kurwy nędzy!
✦
Przedmieścia
Erwin zszedł z Muru w momencie, w którym ciskający budynkami Kolosalny i tak uniemożliwił mu obserwację pola walki. Nie widział żadnego oddziału, nie potrafił racjonalnie oszacować strat. Pozostała tylko nadzieja na to, że przeżyło choć kilku żołnierzy zdolnych podjąć jeszcze walkę.
Przedmieścia wykrwawiały się w zawrotnym tempie. Po pomyślnej likwidacji puszczonych przez Zwierzęcego tytanów, w obóz uderzył grad rzuconych przez Bestię głazów. Ten pierwszy, który jeszcze przed operacją zablokował przejście, był jedynie zapowiedzią, nawet jeśli nie brali pod uwagę, że po zamknięciu ich w klatce między tytanami a zablokowanym Murem, obóz zamieni się w poligon. Oddziały Klausa, Dirka i Marlenne zginęły pod pociskami z kamieni.
Został on, Levi i przerzedzona masa przeżartych strachem nowicjuszy.
Stali teraz pod Murem, by oddalić się od linii ognia chociaż o parę metrów. Kapitan starał się zapanować nad rozszalałą ze strachu chmarą rekrutów i chyba ostatnie nadzieje pokładał we Freudenbergu, który jako jedyny nie uginał się pod naporem emocji, wykonując rozkazy bez mrugnięcia okiem; Marlo z chłodnym wyrazem twarzy ciągnął za mundur kukłę, w którą zamienił się Floch Forster, tak bojowo zacietrzewiony, kiedy wojna i front były jedynie teoretyczne.
Levi rozglądał się nerwowo. Ciężko oddychał; eliminacja tytanów między budynkami spadła mu na barki w chwili, w której zamierzał prawdopodobnie wycofać się do miasta. Potem pojawiły się głazy przypominające pociski z dalekonośnych dział; sunęły nad przedmieściem zgodnie z nadanym przez Zwierzęcego torem, po czym spadały z impetem, orząc każdą przeszkodę. Wszędzie było pełno ciał i krwi; na ulicach leżały martwe konie. Gdy był jeszcze na górze, słyszał śmieszne drobne wystrzały mające dobić te dychające i cierpiące od ran.
— Jak po drugiej stronie? — zapytał Levi, wbijając w niego wyczekujące spojrzenie; Erwin nadal widział w nim jakieś echo żalu o pierwszy rozkaz.
— Nie wiem, czy mogło być jeszcze gorzej — odparł. — Z obu stron wszystko zrównane z ziemią. Nie mamy ani opcji ukrycia się w murach, ani odwrotu.
Wzrok Leviego przygasł. Kapitan musiał słyszeć eksplozję Kolosa, ale zajęty walką z pewnością nie przypuszczał, że jej zasięg mógł związać wszystkie oddziały i zmieść je z powierzchni ziemi.
— A oni?
— Bez odzewu. Większość została złapana w eksplozję. Ponieśliśmy ogromne straty. Kolosalny podpala to, co akurat stoi mu na drodze, a ja nie wiem, czy w ogóle jest tam ktoś, kto byłby w stanie jeszcze podjąć walkę. — Spojrzał w stronę pasywnego Zwierzęcego, który nadal trzymał ich na pewną odległość. — Niewykluczone, że obie walki zaraz rozegrają się tutaj.
Serce Smitha ścisnęło się jakąś nieprawdopodobną goryczą; tą samą, która towarzyszyła mu na górze w czasie bezsilnej obserwacji frontu. Levi szarpnął się, niby próbując wyplątać się z sieci spadających na niego informacji. Złapał się za obrączkę na palcu i zadarł głowę do góry, kierując na tamtą stronę Muru niewypowiedziane, wściekłe pytania; jego oczy błysnęły jakąś okrutnie smutną szarością. Zamrugał pospiesznie, chyba odpędzając coś, co nieuchronnie nadchodziło. W tych okolicznościach nawet jego — a może szczególnie jego — trudno było Erwinowi w ogóle znieść, tym bardziej że Leviego nie otrzeźwiał ani gniew, ani żal; on po prostu... na moment zgasł.
Coś huknęło od strony miasta. Podnieśli głowy i zobaczyli leżącego na szczycie Erena w formie tytana. Nie ruszał się, jednak sama jego obecność przybliżała do realności nadzieję, że ktoś jednak przeżył i walczy. Nikt poza Kolosalnym nie byłby zdolny do takiego przerzutu. O budynki roztrzaskał się kolejny deszcz głazów, który zagłuszył cały front.
Nie było czasu na piękne gesty. Ludzie umierali wraz z dźwiękiem kolejnych serii narzutów. I znowu, i znowu. Kamienie ryły blok Muru, a na dół spadały tylko małe fragmenty.
— Masz w ogóle jakiś plan? — zapytał nagle Levi; jego ton nie zdradzał już absolutnie niczego. — Jeśli nie, powinniśmy przygotować się do ucieczki. Nie mamy szans na kontratak. Widzisz jakąś? Bo dla mnie ponieśliśmy klęskę. Zabierajcie Erena i wynoście się stąd.
— A ty?
— Zostanę. Zmierzę się ze Zwierzęcym, a to stworzy wam pole do odwrotu. Skupię jego uwagę na sobie.
— Niewykonalne. Nawet nie podejdziesz.
— Być może. Trudno. — Spojrzał na leżącego na szczycie Muru Erena. — Powinienem wcześniej kazać ci się zamknąć i zostać z nimi. Po prostu naprawię chociaż ten jeden błąd, czym dam wam jakąś szansę, ale... Jeśli mam być szczery, to nie wydaje mi się, by ktokolwiek z nas wyszedł z tego żywy.
— Tak właśnie byłoby, gdyby nie została nam już żadna możliwość kontrataku.
— A jakaś została? Dlaczego, do cholery, nie mówiłeś tego wcześniej?!
— Nie wiedziałem — przyznał, patrząc we wściekłe oczy Leviego. — Po prostu teraz pomyślałem odwrotnie niż ty.
— Odwrotnie?
— Jeśli mowa o jakichkolwiek korzyściach tej rzezi, uważam, że lepiej odwrócić twój plan. Jak się powiedzie, masz szansę po prostu zabić zwierzęcego, zamiast robić nam zasłonę. To my... — Wskazał na szarpiących się z przerażonymi końmi rekrutów. — To my możemy zasłonić ciebie — rzucił enigmatycznie, po czym odszedł kawałek dalej, nie wierząc, że wypowiedzenie tej myśli przyszło mu tak zaskakująco łatwo, choć jeszcze na górze sądził, iż będzie ostatnim, który zejdzie z pola walki zaraz po zobaczeniu sekretów Grishy Jaegera.
Levi dogonił go, po czym agresywnie złapał za ramię.
— Erwin!
Zeszli z widoku rekrutów. Smith nie wiedział, czy kiedykolwiek wyobrażał sobie większy absurd niż poufne rozmowy pod gradem kamiennych pocisków. Ziemia szalała, a rzuty Zwierzęcego, zamiast słabnąć, były coraz silniejsze.
— Jest tak, jak mówisz. Większość z nas padnie. Możemy czekać, aż wybiją nas tutaj głazami albo zginąć w walce w zamian za nikłą nadzieję na zwycięstwo.
— Ale dlaczego niby ty?
— Spójrz na nich — westchnął rozczarowany, ciężko siadając na skrzyni z zaopatrzeniem. — Myślisz, że gdybym wydał im rozkaz szarży, a sam został tutaj, to wykonaliby go? — zadał to pytanie, choć nie oczekiwał od Leviego odpowiedzi; była zbyt oczywista. To, jak widział rekrutów teraz, nie różniło się od tego, jak widział ich z góry. Korpus Zwiadowczy stracił więcej z dawnej siły, niż Smith początkowo sądził. Nie istniał już żaden... potencjał do aktualizacji w inny sposób niż w samobójczym ataku. Został tylko Levi. Być może komuś z oddziałów z miasta także udało się przeżyć, ale hipotezy były w tej sytuacji bezużyteczne; teraz liczyły się tylko realne, a nie potencjalne środki. — Jeśli mam nakłonić rekrutów do takiego poświęcenia, muszę poprowadzić ich do niego osobiście i ruszyć w pierwszej linii, jako dowódca. Chyba wiesz, co to oznacza.
Ostatnie zdanie powiedział tak samo do Leviego, jak do samego siebie. Zapadła cisza przerywana hukiem kamieni roztrzaskujących się o budynki. Zwierzęcy musiał odgadnąć ich pozycję.
Erwin nadal nie wiedział, czy godzi się na rozstanie ze swoją ambicją, z tą okrutną uzurpacją kuszącą go momentami tak bardzo, by udać się do piwnicy już na początku operacji. Teraz, gdy padło zdanie o ofierze z siebie, poczuł rozdzierający smutek; oszczędzanie się w bitwie dla tego jednego pozwoliło mu kontrolować sytuację na froncie i wierzyć w to, że starania całego życia znajdą wreszcie ujście, nadając sens grobom przeszłości i mglistym rojeniom wyśmiewanego przez rówieśników młodzieńca. Spojrzał na swoją otwartą dłoń, a potem na pusty rękaw munduru.
Ile razy prościej byłoby zwyczajnie umrzeć, niż mozolnie całkować mnożące się antytezy, by wyłonić z nich wreszcie spójny i czysty obraz? A przecież przez lata w Korpusie prawie o tym nie myślał; marzenie ojca było jak narośl, jak część ciała.
Ponieśli klęskę, a obóz zamienił się w poligon. A jednak jego myśli wciąż snuły się fragmentarycznie wokół tego, że najchętniej znalazłby się właśnie tam, bo cel leży na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko po niego sięgnąć...
Dlaczego to wszystko nie mogło potoczyć się na odwrót? Gdyby tak było, mógłby iść na śmierć z wyboru, nie z konieczności, bez cienia myśli o tym, czy ktokolwiek postawi mu gdzieś tablicę z napisem legenda; wystarczyło, że przyjął na siebie jej potencjalny ciężar w dniu wyboru dywizji i kariery, że ten ciężar przygniótł go jeszcze przed tym, nim odebrał generalskie szlify. To było tylko słowo — wartość retoryczna dla tych, których od lat ciągnął za sobą w rozszalały wir.
Czuł, że oczy zachodzą mu łzami, ale nie potrafił uchwycić smaku tych łez; nie miał pojęcia, czy to pożegnanie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył, czy świadomość, że walka nie dobiegła wcale końca, choć ci, których zawsze uważał za odruzgi złota w szarym kamieniu, oddawali życie nie dlatego, by on mógł poznać prawdę, a dlatego, by można było powiedzieć kiedyś o Ludzkości: wolna. Te dwie wartości spotykały się przecież tylko na moment; nie były swoimi odpowiednikami, nie były synonimami, a ktoś, kogo za Murami uważano za prefigurację wolności, był w istocie największym niewolnikiem swych egoistycznych marzeń wyrosłych z... tak niewinnej ciekawości świata.
Podniósł wzrok na Leviego, który najwyraźniej trawił zdarzenia, nie ochłonąwszy jeszcze po informacjach z frontu. Stał z bezradnie opuszczonymi dłońmi. Drżały, walcząc z sensem obcych słów, w rytm jakiejś dziwnej tęsknoty.
Po dachach bryzgała kolejna seria zwielokrotniona wrzaskiem rekrutów, a Levi przykucnął przed nim, oparłszy się kolanem o ziemię.
— Wspaniale walczyłeś... — powiedział z powagą, na pozór jednolicie. Tąpnięcia emocji były wyraźnie słyszalne nawet pod ostrzałem, jakby obaj znaleźli się w próżni, w której wszystko przybrało kształt czegoś w rodzaju hołdu. Levi opuścił głowę. — To dzięki tobie dotarliśmy tak daleko... — zamilkł. Erwin słyszał, że ostatnie słowa wypowiedział przez zęby. Jak potężna musiała być siła emocji, która doprowadziła kapitana do szczękościsku? — Pomogę ci podjąć decyzję. Zrezygnuj z piwnicy i poprowadź rekrutów do piekła. A ja pokonam Zwierzęcego.
Uśmiechnął się nieobecnie do samego siebie, po czym wstał z miejsca i omiótł wzrokiem to, co zostało z rezerwy.
— W szeregu zbiórka po instrukcje do ostatecznej operacji! — zagrzmiał. Porzucił mistycyzm tam, gdzie sobie na niego pozwolił i po prostu postawił na nogi rekrutów przypominających rozpadające się truchła; w momencie wyprężyli się jak na apelu, a ich rozmazane łzami spojrzenia stały się ostrzejsze, jakby te dzieciaki na moment zawiesiły swoje szare prawa mrówek. — Zawalczymy tradycyjną kawaleryjską szarżą, a naszym celem będzie Zwierzęcy Tytan! On także weźmie nas na cel, więc jako jazda użyjemy flar, by zmniejszyć widoczność i odwrócić uwagę, stwarzając pole kapitanowi Leviemu! Oto nasz plan! Szarżę poprowadzę osobiście! Bezczynne czekanie i tak oznacza dla nas śmierć pod głazami!
— Generale... — Forsterowi wrócił wyraz twarzy sprzed zbiórki, nie pozostawiwszy śladu po estymie wyjątkowości. Kamiennie stał tylko Freudenberg. — Idziemy na pewną śmierć?
— Tak.
— I jeśli mamy zginąć, to... w walce?
— Zgadza się.
— Więc równie dobrze moglibyśmy odmówić wykonania rozkazu, skoro...
Erwin zmarszczył brwi; nie sądził, by w obecnej sytuacji jego rozkaz był czymś niemieszczącym się w systemach. Rachunek zdawał się zaskakująco prosty — albo dadzą się zabić tu, albo na przedpolach. To nie wymagało wyrzeczeń i przezwyciężania dysonansu poznawczego związanego z instynktem nakazującym unikać zagrożenia, a jedynie podjęcia decyzji gdzie. Nawet jeśli pozostanie tutaj dawało hipotetyczne nadzieje, to zdaniem Smitha były one na tyle cherlawe, że niewarte rozpatrzenia, skoro i on, zbudowawszy posąg uporu noszący jego rysy już na zawsze, zrezygnował, planując odejść dokładnie tak samo, jak reszta tej przerzedzonej masy — odejść, a nie się poddać.
Widział spiętą twarz Leviego, wręcz zniesmaczoną słowami rekruta zdolnego do wypowiadania takich kwestii w obecności kogoś, kto właściwie patrzył, jak umierały legendy, wierząc do samego końca, że choćby statystyka była tylko szaloną liczbą zwiększaną bezlitośnie na jego własny rozkaz, a indywidua śrubką w maszynie, cel ostateczny nada temu jakiś sens, a mrowiska i znaki wielkości, zastygną w solidny pomnik Korpusu. Korpusu, który na końcu wygrał.
— Tak. To nie ma znaczenia, tak jak to, kim byliście wcześniej. Możesz się wycofać, jeśli chcesz, a ja nie zastrzelę cię za dezercję. Zrobi to Zwierzęcy.
Patrzył wnikliwie na Forstera, widząc po szeregu, że każde wypowiedziane teraz słowo rozlewa się na resztę. Może poza stojącym w bezruchu, gotowym Freudenbergiem, dziarscy byli na to po prostu za słabi, kryjąc się za fasadą radykalnego czasopisma o odwecie ludzkości? Nie zamierzał jednak tracić czasu na podnoszenie tego argumentu.
— Każdy kiedyś umiera. Czy wobec tego nasze narodziny nie mają w ogóle sensu? Powiecie to samo wszystkim, którzy na polu walki polegli przed wami? Że przeminęli bez znaczenia, bo w momencie śmierci mieli jeszcze do przeżycia... Cóż, życie?
Widział, jak się prostują na baczność, niby niepostrzeżenie, ostrożnie, jakby stali tak cały czas; drążył ich sumienia, rył je w przekonaniu, że wstaną jak duch z grobu, pojmując cały sens dzieła, z którego sam był gotów zrezygnować.
— Myślicie, że śmierć Zwiadowcy w momencie alarmowania szwadronu przed zagrożeniem jest bez znaczenia, nawet jeśli szwadron uskoczył? Myślicie, że śmierć w obronie jedynej mocy zdolnej mierzyć się z tym, czego nie znamy, jest bez znaczenia? Jeśli tak właśnie sądzicie, jeśli sądzicie, że śmierć setki jest niewarta eliminacji tak niebezpiecznego wroga, nie będę was zatrzymywał. Pojadę z ochotnikami, zostawiając znalezienie sensu naszej śmierci następcom! Więc po raz ostatni... Oddajmy serca dla sprawy! Ochotnicy, do koni! — krzyknął na całe gardło, by przebić się przez łoskot spadających głazów. Tyle lat gruntował kapitał żelaznej mocy, by na końcu drogi, jak fajerwerk, spalić się do końca. I był na to gotowy. Po nowym życiu rozbłysłym przed chwilą w oczach rekrutów widział, że oni także.
Wszyscy.
— Tak jest generale! — zasalutowali zbiorowo, po czym rzucili się do siodeł.
✦
________________________________
No, wiem... :v Ale tym razem leci hurtowo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top