#73.1

Garnizon Trost

       Młot milczał od około tygodnia, ale tego dnia, od rana, w żelaznym transie, nieprzerywanie skrzypiały zębatki i napięte łańcuchy podnośników. Wymarsz z pozbawionego bramy dystryktu wymagał postawienia na nogi niemal całego Pionu Inżynierii.

       Zaczynało się od ciszy. Potem, na frontowym odcinku, niosły się te same rozkazy Stacjonarnych. Konie gotowe! Lewary nastaw! 

       Następował pierwszy, ciężki trzask, a po nim znowu cisza. Przekładnie pchnij! — kolejny huk zwieńczony wystrzeleniem flary i znowu rozkaz. Tym razem: ciąg!, jako wstęp do dudnienia obracających się śrub trzeszczących w mosiężnych gardłach. Nieprzerywany zgrzyt, tłuczenie, łomotanie i drewno skrzypiące na napiętych łańcuchach.

       Najpierw przerzucono zaopatrzenie, potem wozy i konie. 

       Odkąd wstali, zaczęli siodłać, żeby z podnośników zjeżdżały już umundurowane, gotowe.

       Inez spojrzała w dół. Zostało jeszcze około trzydziestu, czyli jakieś pięć powtórzeń. Po drugiej stronie dyżurowało kilku Zwiadowców: przechwytywali zwierzęta, przywiązywali je do ustawionego wczoraj ogrodzenia, napełniali poidła i rozsypywali furaż.

       Słońce nadal było względnie wysoko, lecz lada moment powinno zacząć się zniżać. Z wymarszem czekali do zachodu, a pod Shinganshiną, chcieli być przed świtem. To zapewniało więcej czasu na operację i możliwość powtórzenia jej jeszcze za dnia, gdyby pojawiły się jakieś problemy. Przed południem ze zwiadu wróciła wspierająca jednostka Garnizonu, informując, że młot spełnił swoje zadanie, bo — w trakcie przeczesywania obszaru do Karanesse i Klorvy, na odcinku dwudziestu kilometrów od Muru Rose — nie zaobserwowano ani jednego tytana.

       Usiadła na pustej skrzynce po smarach do szyn i wyciągnęła z kieszeni papierośnicę. Zaciągnęła się po raz pierwszy i poczuła jeżące się na ciele włosy. Zrobiło jej się niedobrze od dymu dokładnie w taki sam sposób jak wtedy, gdy nieprzespane noce zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a ona paliła jedną fajkę za drugą, by wypełnić czymś ciągnący się czas. Przydeptała butem to, co ledwie nadpaliła.

       Gdy wczoraj zeszła do kantyny, powiew wilgoci i niedopałków uderzył w nią z taką siłą, że musiała się cofnąć, jakby wszystko, co wdychała, przywodziło jej na myśl mdlące i zawilgłe wonie śmierci. Wszystkie fibry ciała krzyczały „uciekaj". Ten dysonans pojawił się już wcześniej, gdy późna wiosna odsłoniła blizny miasta po ataku, ale od tego momentu jedynie przybierała na sile. Organizm zaczynał bronić się przed czymś, co nieuchronnie nadchodziło.

       Czuła się dziwnie rozdwojona, jakby własna psychika i ciało wysyłały jej sprzeczne informacje. Rok temu, przed 57. Wyprawą, kompletnie jej to nie dziwiło; wstręt zawsze widziała jako bunt przeciw temu, co bezpośrednio zagraża, jako odrzucenie wszystkiego, czego nie dało się przyswoić. Wtedy cała była zdezintegrowana i obie sfery — psychiczna i fizyczna — zgodnie wyrażały uczucia, które ogarniały Inez na samą myśl o ruszeniu za Mury. Pamiętała, że przy siodłaniu pot spływał jej po dłoniach wręcz strumieniami, a ona gubiła się w wykonywaniu najbanalniejszych czynności.

       Teraz było inaczej, a przynajmniej tak sądziła, skoro akceptowała wszystkie rozkazy, podchodząc do nich z większym bądź mniejszym, ale nadal psychicznym spokojem. Odczuwała strach, lecz tylko strach, a nie nieokiełznaną panikę do skurczu gardła i żołądka. A jednak ciało kompletnie nie współgrało z umysłem, jakby wepchnęła w siebie skalpel prowadzący do jakiegoś symbolicznego rozdzielenia.

       Od paru dni zmuszała się, by cokolwiek przełknąć; wróciło to dobrze znane uczucie, przy którym każdy kęs jedzenia rozwarstwia się w ustach i rośnie do kolosalnych rozmiarów. Ale jadła, wiedząc, że musi. Osłabianie się w ten sposób i na własne życzenie byłoby skrajnie nieodpowiedzialne przy fizycznym wysiłku, z jakim przyszłoby jej się mierzyć, gdyby coś poszło nie tak. Same Włócznie były szalenie ciężkie, a to, jakiej wymagały szybkości i precyzji, zdawało się czystym szaleństwem.

       A może po prostu myliła się w rozumowaniu i, w ciszy mierząc się z nachodzącymi na tu i teraz widmami przeszłości, bezwiednie doprowadzała się do wegetatywnych objawów znerwicowania przy jednoczesnym zachowywaniu spokoju zewnętrznego? Wzdrygnęła się pod naciskiem zimnego dreszczu, który był przy tej pogodzie tak absurdalny, jak roztrząsanie własnego samopoczucia jedynie potęgujące niepokój, że podatna na szarpnięcia emocji i osłabiona zawiedzie, a wszystko znowu — i jak zwykle — spadnie na barki Leviego.

       Ponownie zazgrzytały zębatki, a Inez zaczerpnęła głęboki oddech, chcąc doprowadzić się do porządku. Z podnośników sprowadzono ostatnie konie. Czekała na kogoś z dołu z raportem o stanie, by móc zgłosić gotowość kończącą odprawę, na którą specjalnie przyjechała delegacja z Żandarmerii, Generalnego i sam Zackley. W gruncie rzeczy cieszyła się, że wyznaczono ją do dowodzenia przygotowaniami. Nie miała ochoty znosić uroczystych, poważnych spojrzeń; ich naoglądała się na zimowym wiecu przekonana, iż starczy na resztę życia.

       Słońce zaczynało rozjarzać niebo na różowo. 

       Z wciągniętej windy zeszła Marlenne.

— Melduję, że rozładunek skończony. — Dostawiła buty z trzaskiem, a Inez przyjęła raport salutem. — Skrzynie szczelnie zamknięte, żadnych uszkodzeń.

— Spocznij. Dziękuję — powiedziała, po czym spojrzała w dół. — Konie?

— Żaden nie wygląda na osłabionego. Żadnych znarowień.

— Dobrze. Możecie zacząć przeprawiać żołnierzy. Wszystko zgodnie z planem. Widoczność jest świetna. Po moim meldunku koniec odprawy i wymarsz. Korpus oficerski i oddział specjalny zbiórka przy podnośnikach.

— Tak jest!

       Rozeszły się. Inez oparła się dłońmi o wysłużone drewno podnośnika. Patrzyła na miasto takim wzrokiem, jakby zastanawiała się, czy jeszcze do niego wróci. Równie dobrze nie musieli toczyć żadnej walki, a jedynie załatać wyrwy, ale scenariusz ten, zdaniem wszystkich, nie znajdował się nawet blisko sfery możliwości. Nikt nie wierzył w to, że Reiner i Berthold tak po prostu odpuścili, nie wspominając już nawet o incydentalnym pojawieniu się Zeke w obrębie Muru Rose jesienią zeszłego roku. Zresztą, wszyscy podejrzewali, że jeśli nie trójka, to chociaż dwójka Ludzi-Tytanów stacjonuje w Shinganshinie: Mur stanowił dogodny punkt obserwacyjny, a opuszczone domy, niektóre nawet nietknięte zniszczeniem, a po prostu porzucone w popłochu, dawały schronienie. Mało tego — w Kwaterze Głównej Garnizonu Shinganshina znajdował się przecież magazyn z bronią, odzieżą i prowiantem w puszkach. 

       Jeśli w porzuconym dystrykcie nadal byli tytani, dla takich jak oni nie stanowili żadnego zagrożenia.

       Z własnych, nieco rozmytych doświadczeń pamiętała, że nie tylko Eren miał zdolności wpływania na zachowanie bezmyślnych, a ich brak na odcinku dwudziestu kilometrów nie dawał wcale powodów do świętowania sukcesu młota.

       Wtedy, w czterdziestym piątym, również nie spotykali tych potworów przez dłuższy czas — prawdopodobnie zgromadziły się za wyrwą w Marii — aż do samego wybrzeża. Wtedy nikt z nich nie miał prawa wiedzieć, że rdzeniem tytana jest człowiek, więc naiwnie sądzili, że po prostu wychodzą z wody. W tej chwili ta sprawa zdawała się Inez jeszcze mętniejszą mgławicą niż przed laty; poprzedni tok rozumowania, jak głupi i baśniowy by nie był, nie wywoływał w umyśle nieograniczonej semiozy, mnożąc frustrujące pytania, dające jedynie przerażające potencjalne odpowiedzi. Nie potrzebowała piwnicy doktora Jaegera, by ze zdobywaną przez rok wiedzą już czuć się nieswojo.

       Minęła korytarz pododdziału, ale dyżurny nawet nie ruszył się z miejsca, spojrzawszy na naramienniki i korpusówkę. Od razu weszła na górę i bezceremonialnie stuknęła w drzwi. Otworzył jej adiutant Zackleya.

       Wszyscy siedzieli nad mapą pociętą liniami marszów i stref, niby uprawiając egzegezę sensu Smithowych sztrychów, elips i ciągnących się przez przedpola różnobarwnych nici zamykających w konturze pejzaż domniemanego zwycięstwa, którym generał zamalował podbiegłe krwią nazwy wiosek skrywające same nieprzeliczone liczby; rany wygnite w ciele porzuconej ziemi. Cała Shinganshina była podźgana skupiskami chorągiewek, a przed bramą zewnętrzną stał pionek szachowego konia. Żyli tą mapą przez ostatnie miesiące, ale pod obstrzałem spojrzeń, pod ciężarem odprawy, ta cała algebra nowoczesnej walki nagle wydała się Inez złowroga i obca, jakby garnizonowy pokój zamknął ich na moment w dwuznacznym, mieszanym pomiędzy.

       Stanęła na baczność i zasalutowała:

— Melduję gotowość dywizji do wymarszu. Konie przeprawione.

— Spocznij.

       Nie pamiętała, kiedy ostatnio Zwiadowcy porozumiewali się ze sobą z tak dziwną, nienaturalną sztywnością regulaminu. Nie chodziło o Smitha, bo w jej kontakcie z generałem nic się nie zmieniło.

       Z Levim od rana używali tylko języka konkretów: koń, szpej, lokacja liniowych, łączność, taktyka... Długie nieme interwały przecięte jakimś wymówionym z naciskiem słowem-kamieniem. Właściwie przestała liczyć zimne, służbowe spojrzenia wymieniane z ludźmi, którzy już dawno byli dla niej rodziną. A jednak... Wszystkie budowane miesiącami relacje zostały na moment zawieszone w imię porządku i skupienia. 

       Była pułkownikiem; taka zdyscyplinowana lapidarność powinna stać się odruchowa, oczywista, ale Inez i tak czuła się z tym źle, wręcz okropnie. Rozumiała, że rozkazy nie mają prawa mieszać się z rozmowami, a poza tym muszą brzmieć — by nie powiedzieć twardo i obco — wyraźnie, klarownie, krótko. Byli w bojowej gotowości, więc musieli to czuć; musieli czuć, iż wszystko ma kształt komendy i raportu, a dziś jest zupełnie inne niż wczoraj. W ciągu milisekundy przez jej głowę przesypały się wspomnienia z poprzednich wypraw i właśnie w tym momencie wszystkie wymarsze sprowadziły się do jednego: do przedednia rozprężenia, po którym nie zostawał ani ślad w czasie bezwarunkowej mobilizacji.

       Nie umiała jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ta cała otoczka rozładowuje poziom stresu, czy może go podnosi. Miała wątpliwości nawet co do Leviego, choć kiedyś zdawało jej się, że taki numerowany ład poleceń stanowił dla niego jakieś odbicie niezmąconej niczym sterylnej czystości.

— Po kawaleryjsku, strzemiennego!

       Stojąca na stole karafka musiała prowadzić z Pyxisem cichy dialog już od początku odprawy.

       Inez zawsze uważała uśmiech generała Garnizonu za cierpki paradoks; tkwiła w nim jakaś niejednoznaczna gorycz schowana głęboko pod wizerunkiem obwieszonego orderami starca uwielbiającego zaglądać do butelki.

       Kiedy ciszę zmącił dźwięk szurających krzeseł, poczuła, że jej serce przyspiesza, jakby ta głośna wręcz gwałtowność skurczu była wpisana w rytualny porządek wypraw, w moment, w którym jakieś wymarzone gdzie indziej znajduje się tak nieprawdopodobnie daleko od teraźniejszości rzucającej wszystko i wszystkich w obszar realnego zagrożenia. Wzdrygnęła się, kiedy ledwo zamoczyła usta w kieliszku, świadoma, że nie da rady wychylić całego. Zapach i smak alkoholu agresywnie przesączyły się przez wiązania ciała.

— Baczność! — zagrzmiał Zackley, składając się do salutu. — Czołem żołnierze, wracajcie w zdrowiu!

— Czołem, generale!

       Gdy rozeszli się za drzwiami, jako jedyna odwróciła za siebie głowę. Na korytarzu został tylko Nile Dok patrzący w plecy odchodzącego Smitha tak, że nie mogła oddać tego żadna fraza zdolna ująć coś zawieszonego na pograniczu ciepłej nostalgii, cienia pretensji i przedziwnego żalu, który niejako czynił podstarzałą twarz generała Żandarmerii twarzą młodzieńca z niejasnej, pogmatwanej przeszłości. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Dok zawsze patrzył na Smitha w ten sam sposób.

Pogranicze Rose-Maria

       Konie szły wolnym stępem. Levi ciągnął za wodze i przystawał, gdy tylko usłyszał głośniejszy szum zamglonego listowia. Wydobyty z Utopii kryształ pozamykany w pudełeczkach lamp świecił prawie tak jasno jak księżyc, ale kapitan i tak zadzierał głowę, niemal czując, jak wpadająca zza koron mleczna poświata zalewa mu twarz. Nie wiedział, dlaczego tak bardzo lubił to uczucie; przecież doświadczenie to zawsze było jedynie umowne, prawie wyobrażone.

       Napięci ze skupienia szli w ciszy i choć nie powinni dawać się rozproszyć, Levi nawet nie próbował oszukiwać się myślą, że nie maszerują teraz zamknięci we własnych światach, skoro on od zjechania z podnośnika nie robił nic innego, ufny w podzielność swojej uwagi i wrażliwość na najdrobniejszy zewnętrzny bodziec. Każde z nich było gdzieś nieprawdopodobnie daleko od tu i teraz, każde uciekało myślami w przestrzeń uważaną za kojącą.

       Chyba tylko twarz Erwina była ściągnięta tak surowo, iż patrząc na nią od czasu do czasu, odnosił wrażenie, że Smith jako jedyny zwęził perspektywę spojrzenia, koncentrując się na jednym elemencie, który decydował o wszystkim — dla nich i dla niego.

       Jeszcze w czasie zbiórki, gdy stanęli na szczycie Muru wystawieni na widok cywilów, dotarło do niego, że nigdy nie widział Erwina w takim nastroju, mimo że każdy wymarsz do Zamurza wieńczyło wyciągnięte generalskie ostrze oraz krzyk odliczający sekundy do otwarcia bramy; po nim następowało to wibrujące od tembru Smitha, długie i mocne „naprzód!".

       Nie, nie wiedział go takiego nawet w momencie, w którym Shadis podawał się do dymisji, zostawiając mu resztkę Korpusu, szlify generała i wolną rękę.

       Cywile żegnali ich tak, jak Zwiadowcy nie byli żegnani zapewne od czasów, w których Aaltonen wynalazł sprzęt do manewrów. Z dołu docierało skandowanie imion i podziękowań, życzenia zwycięstwa i zdrowia; przez moment wszystko wyglądało tak, jak pokazywały to przeklęte kawaleryjskie romanse, a Erwin... Erwin uniósł ostrze, odkrzyknął bojowo i, pokazując zęby, uśmiechnął się tak szeroko, że Levi prawie uwierzył w to, iż ich wczorajsza rozmowa była tylko podłym, męczącym snem.

       Ruszyli opromienieni zachodzącym słońcem, a szyk rozwinęli dużo wcześniej, niż zakładał plan. Smith ani razu nie obejrzał się za siebie.

       Galopowali odkrytym polem, mijając owoce zwarzone na krzewach letnim słońcem i obeschnięte, powypalane polany. Na ziemi powoli stawała mgła. Konie parskały i zarzucały łbami, a dudniące kopyta wyżymały z traw resztki soków. Misę horyzontu przecinały skrzydła odlatujących ptaków. Gdy wjechali na obszar dawnych wsi, wyostrzyli do cwału. Grudy ziemi odskakiwały jak po wybuchu pocisku, na twarz pryskały krople rosy obsiadające wiechy karłowatych, zdziczałych zbóż.

       Pierwsza szarża wyglądała tak, jakby nad wszystkim zawisło coś, co powieści nazywały natchnieniem — tym samym, które tak skutecznie zagłuszało żałobny głos poległych tu oddziałów.

       Dziarscy jeszcze nigdy tego nie widzieli; na treningu mogli jedynie poczuć zapach konia, ale nawet im krew nie buzowała za Murami tak jak teraz. Jechali wpatrzeni w Smitha jak w obrazek, sprawdzając, czy da się jeszcze przyspieszyć. Chcieli, by koń zadymił ze zmęczenia, chcieli poczuć na rękawach bryzgi piany z pyska, może nawet, dla jakiegoś metafizycznego, zromantyczniałego dopełnienia, dobyć ostrza, skierować je przed siebie tak, jak zawsze robił to prowadzący szyk Erwin. Prawdziwi kochankowie wolności niesieni na swych skrzydłach — jak głosiły najchwytliwsze z literackich ustępów...

       Ale Erwin nie mógł tego widzieć; parł przed siebie, jakby sam jechał na swoją pierwszą wyprawę, a koń niósł go tak posłusznie, że brak jednej ręki na wodzach był w zasadzie nie do rozpoznania.

       Levi patrzył na ten obraz, jedynie utwierdzając się w przekonaniu, że sam nie potrafiłby już tak ulec. Nie wiedział jednak, czy takie odcięcie się od wszystkiego, nawet jego okrutny, kabotyński chłód wobec Inez i oddziału, to okrawanie własnego świata i wypieranie się życia z ostatniego roku pod dyktando rozkazu, miało okazać się szczególnie łagodzące, porządkujące. Nie chciał ich ranić, nie chciał być butny, antypatyczny, zły.

       Zresztą, zapewnienie sobie pewnej emocjonalnej bariery było już chyba poza jego zasięgiem, choć tak bardzo bał się, że każdy uczuciowy nalot na świadomości przypłaci błędem. Strategie z przeszłości wyjałowiły się doszczętnie, bo myśl o wszystkich ludziach, ta przerażająca w granicznej sytuacji konstatacja, że są mu niesamowicie drodzy, nie opuszczała go od wczorajszego wieczoru, kiedy przybity zachowaniem Smitha, mimowolnie tak bardzo ucieszył się z beztroskiej rozmowy o morzu, myśląc o tym, że jego oddział to wciąż dzieciaki, które powinny cieszyć się życiem.

       Inez musiała to jakoś wyczuwać; widział, że jest sfrustrowana, ale znosiła to z niepodobną do siebie pokorą. Najwyraźniej w tym jednym przypadku szanowała jego byłe metody, wiedząc zapewne, jak wiele od nich zależy. Sam był tego przerażająco świadomy. I nie chodziło tylko o schowaną na piersi strzykawkę.

       Rano, jeszcze przed siodłaniem koni, miał ochotę ją dotknąć, spojrzeć jej w oczy, kazać obiecać sobie, że nie wywinie żadnego numeru, że wróci, cokolwiek by się nie stało, i powstrzyma się przed chęcią wyznaczenia w swoim życiu jakiejś agresywnej cezury.

        Porównywanie Inez do Smitha wydawało mu się z wielu powodów niewłaściwe, ale było coś, co — przynajmniej w tym sensie — sprawiało, iż stawali się trochę podobni. Smith chciał za wszelką cenę dostać się do piwnicy, a Inez planowała wyrównanie rachunków z przeszłości i chyba jako jedyna brała za pewnik konieczność zmierzenia się ze Zwierzęcym, podczas gdy korpus oficerski uważał to tylko za jedną z hipotez wyprawy. Te jej treningi, to samozaparcie, wszystko, co mówiła i, zapewne, myślała zdradzało pewną kompulsywność działania, jeśli nie obsesję; jakby hartowała się tylko po to, by być gotową na spotkanie po latach.

       Wzdrygnął się, przypomniawszy sobie raport polowy z jesieni z odcinka przy Zamku Utgard. W kontekście tego, co stało się z oddziałem Zachariusa, bał się myśleć o tym, jakie ta walka mogłaby mieć skutki, bo Inez, choć technicznie potrafiła szalenie wiele, nadal była podatna na emocje i nadal uginała się pod ich szarpnięciami. Takie żołnierskie skamienienie duszy nie mogło jej w żaden sposób dotyczyć, nieważne, jak bardzo chciałaby mu to udowodnić i, jak brutalnie by to nie brzmiało, chyba nie miała dziś najlepszego dnia. Sprawiała wrażenie niewyspanej. 

       Zbyt dobrze ją znał. Wiedział, jak brzydziła się robieniem z niego tarczy, traktowaniem go jak broni i ciągłymi rozkazami wykonania niewykonalnego. Wiedział też, że — o zgrozo — mogłaby chcieć go w czymś wyręczyć, żeby nie musiał czuć na barkach odpowiedzialności za każde zdarzenie, i byłaby gotowa rzucić się w wir niebezpieczeństwa tylko po to, by zdjąć z niego chociaż część oczekiwań Ludzkości i Erwina. Zresztą, obie z Hanji były siebie warte; drugiej najwyraźniej kompletnie nie wystarczało to, że jej nominacja generalska już dawno leżała u Zackleya.

       I jeszcze oni

       Od jakiegoś czasu słyszał, jak, maszerując na koniach mozolnym stępem, mamroczą coś pod nosem, ale nie zwracał na to uwagi, by się nie rozpraszać. Teraz mimowolnie, jakby wbrew woli, wytężył słuch.

— Cholera, zaczynam się bać.

To było westchnięcie Jeana.

— Zamknij się, bo jeszcze jakiś dziarski to usłyszy, albo, co gorsza, kapitan — skarcił go Conny.

— Przydałby się postój na żarełko...

— Saszka, nażarłaś się wczoraj za cały szwadron!

Jean...

— To było wczoraj! Teraz chętnie zasadziłabym się na jakieś mięsko. Wszędzie czuję bobki, chyba bykowisko, czy co. No, jakbym tak spróbowała ubić, to i zjeść można, i od razu wiadomo, czy śmirć.

— Jak... wiadomo?

Znowu Conny...

— Głupi, że tak blubrasz?

— Oho, zaczyna się...

— A co się ma zaczynać, matole? Dyć na dodniówce szóstak uchodzi, od razu wiadomo, że bida. Zrękowiny, klopanie, nic, tylko nazod...

— Co?

       Jak Jean, niewiele rozumiał z dauperskiej gwary myśliwych, ale naiwność tej rozmowy, którą jakoś intuicyjnie wyczuwał, zdradzała, jak bardzo są czyści, mimo ciągłego brudzenia się krwią.

       Kenny tyle uczył go o paskudności i śliskości ludzi, ale Levi nie mógł się wyzbyć wrażenia, że na swojej drodze spotkał tak wielu dobrych. Zbyt dobrych na taki świat. Zadarł głowę do góry z jakąś niewyjaśnioną pretensją niemającą konkretnego adresata; puścił wodze i przyłożył rękę do przedniej kieszeni munduru. Musnął pudełko, zrozumiawszy coś przerażającego.

Dlaczego mam tylko jedną?

Przedmieścia Shinganshiny

       Cwał wypłoszył obsiadające budynki stada wron.

       Pierwszym, co dziwnie nią szarpnęło, był całkowity bezruch otoczenia. Wszystko uparcie milczało; rozpłatane domy stały w ziemi pozapadane i poprzekrzywiane, a cała Shinganshina, nawet na przedmieściach oddzielonych Murem, wyglądała jak skrawek świata deformujący się w soczewce lupy zbyt daleko odsuniętej od oka.

       Szachulce odsłonięte przez złuszczające się tynki wbijały się w piach, jakby każda budowla zmierzała ku dołowi; z dołu z kolei, po labiryntach z bali, desek i ścian, pięły się bluszcze i powoje. Dzikie zarośla wynurzały się spod sterty ruin; stare historie zarastały nalotem zielonej, florystycznej blizny, choć pojedyncze liście, na które dzień po dniu osypywał się ceglany pył, były już pstre od kurzu, chore.

       Każdy ślad po człowieku zastygł, jakby czas nieodwracalnie skamieniał w momencie tragedii. Spojrzała pod końskie kopyta i, w ostatniej chwili, tknięta ciężarem irracjonalnego odruchu, gwałtownie szarpnęła wodze, by ominąć leżące na środku drogi kawałki brudnego, roztrzaskanego fajansu; nastąpienie na choćby jeden, najmniejszy ślad człowieka napotkany w tym maskującym się naturą archiwum destrukcji wydawało jej się nieodpowiednie, wręcz profanujące. Na wgłębieniu talerza widniała zapiaszczona resztka malowanej ręcznie sceny łowieckiej. Miasto zamieniało się w wielowarstwowy zrost nieorganicznego z organicznym. Obie wyrwy w Murze widziała teraz w kategoriach sygnatury, jakiejś inskrypcji zagłady, choć dopiero zmierzali do jej hipocentrum.

       Rozejrzała się po twarzach żołnierzy, niby w poszukiwaniu źródła różnicy. Pamiętała, że w czasie samotnej przeprawy przez dystrykt każda nierówność otoczenia zdawała jej się upiorna; w snach nawiedzały ją koszmary. Wszystkie przedmioty zdawały się żyć ponurym, pogrobowym, pasożytniczym życiem, a ona poszukiwała zagrożenia za każdym węgłem. Teraz, gdy przestrzenią trząsł tętent kopyt i z każdej strony widziała znajome twarze, poczuła, że oswojenie przyszło zaskakująco łatwo, a jego wcześniejszy brak to po prostu kwestia samotności. Zadarła głowę do góry. Niskie słońce pełgało po spatyniałych pooranych dachówkach, wewnętrzny Mur piętrzył się za budynkami, a przez szczelinę przeświecała właściwa część miasta...

Miasta, w którym wszystko się zaczęło.

— Z koni! — Smith wyciągnął ostrze w bok, dając sygnał o rozpoczęciu głównej części operacji.

       W ostatniej chwili poprawiła kaptur opończy, który zwiewał jej opór powietrza. Plan od początku zakładał zasłonięcie twarzy, by utrudnić wrogom rozpoznanie żołnierzy, skoro wzięcie na cel Erena było oczywiste. Gdy ci przed nią stali już na siodłach, wyciągnęła nogi ze strzemion. Przykucnęła na grzbiecie konia, oparłszy kolano o łęk. Wyciągnęła ostrza z pochew i zwarła palce na rękojeściach.

       Rozległa się pierwsza fala huku, a tętent kopyt rozmył się w poszumie świszczącego gazu. W górze zostawała tylko ukośna, jasna smuga. Nacisnęła spusty. Pęd powietrza porwał ją do przodu i w górę. Wstrzymała oddech; serce skurczyło się tak gwałtownie, jak chwilę przed przebudzeniem w momencie śnienia o spadaniu. Świat na dole wirował. Jeszcze w locie, gdy tylko wyrównała tor, cofnęła linki z gmachu Garnizonu, by wbić je we fragment Muru. Od zachodniej części szła salwa zielonych rac.

Shinganshina, Mur

       Spojrzała w dół, lustrując wzrokiem wszystkie zaciemnione punkty miasta. Rekruci pod komendą Klausa zostali na przedmieściach, pilnując koni i pełniąc rolę zwiadu na tyłach. Wystrzeliła pierwszą flarę. Pieczętowanie wyrwy po bramie mieli zacząć od części zewnętrznej.

       Levi i Hanji z pewnością już tam byli; zielone sygnały pięły się z każdego kierunku.

       Nie mogła wyzbyć się niepokoju wywołanego wszechobecną pustką: od wjazdu w sąsiadujące z dystryktem zabudowania nie znaleźli ani śladu po Kolosie, Opancerzonym czy Zwierzęcym. Nie wykryli też żadnego innego zagrożenia, a przeprawy nie przerwała nawet jedna akcja likwidacyjna.

       Od strony bramy plusnęła kolejna flara i nie minęła chwila, jak nad szczytem Muru pojawił się mały, zawieszony na lince ludzki punkcik. Był widoczny mniej niż sekundę, bo zaraz po tym nastąpiło uderzenie błyskawicy, a cała okolica rozjarzyła się żółtym światłem.

Eren zaczynał.

       Dźwięk wytwarzania pancerza od zawsze przypominał zwielokrotnione o nieskończoność tarcie nierównych paznokci po szybie. Inez instynktownie zatkała uszy, jakby miał nadejść i teraz, choć była stanowczo za daleko, by go usłyszeć. Widzieli trening Jaegera wiele razy, ale do tego odgłosu nie dało się jej zdaniem przywyknąć. Za moment światło znikło, a niebo od strony zewnętrznej bramy znowu rozjarzyło się słupami zielonego dymu.

— Udało się, zewnętrzna brama zapieczętowana całkowicie! — podawano po linii.

       Poczuła złowrogi podszept swojego wrodzonego fatalizmu.

— Już? — powiedziała to bardziej do siebie niż do kogokolwiek i zdawało jej się, że zaczyna rozglądać się coraz szybciej, coraz choleryczniej. Ten spokój na froncie, ta łatwość i powodzenie wywoływały w niej jakąś absurdalną panikę. Jeden żołnierz z jej oddziału podniósł do góry ostrze i wręcz poczuła jego strach. Rzuciła się biegiem w tamtym kierunku, a jej niepokój narastał z każdym metrem pokonanej drogi. Musiała, po prostu musiała to wiedzieć. Zerknęła za siebie w stronę lokacji dowództwa, ale od wystrzelenia zielonych flar pozostawało bez odzewu, co oznaczało rozkaz kontynuowania operacji.

— Masz coś? — zapytała lapidarnie, bo jej podwładny z analitycznym uporem patrzył pod swoje stopy. Szarość Muru była poprzetykana bardzo drobnymi pyłkami brązowego suszu. Wyglądał na roztarty, strzepnięty naprędce, i gdyby jeden kopczyk nie wcisnął się w płytką szczelinę, pewnie byłby nie do zauważenia.

       Inez przykucnęła, by nabrać go na palec, choć już w pierwszej chwili zdawało jej się, że dobrze wie, co to jest. Dla pewności potarła i powąchała. Tytoń był świeży; nie mógł należeć do żadnego Zwiadowcy, bo cała dywizja miała bezwarunkowy zakaz palenia aż do padnięcia "wolno palić".

       Bez wahania otworzyła bęben, by zmienić kolor racy, po czym natychmiast, bez chwili na zastanowienie, nacisnęła spust; z lufy flarowego pistoletu wystrzeliła czerwień, zaburzając panującą na niebie harmonię rozmywającej się zieleni. Smith był zbyt daleko, by alarmować go raportem.

       Dowództwo odpowiedziało tym samym; czerwona raca z ich kierunku oznaczała przerwanie akcji.

— Leć z meldunkiem, a reszta zająć pozycje na Murze, ostrza w gotowości, podaj po linii!

— Rozkaz! — Żołnierz wystrzelił kotwiczki i błyskawicznie poszybował w stronę Smitha.

        Odprowadziła go wzrokiem i spostrzegła, że w skrzydle dowódczym nastąpiło przegrupowanie. Nie wiedziała jeszcze, czy plan dalszego pieczętowania całkiem padł, ale wnioskowała, że większa część żołnierzy dostała rozkaz przejścia na flankowanie: lokalizację wroga, związanie go ogniem, oskrzydlenie i wykończenie

       Na razie jednak nie miała nawet pewności, czy punkt pierwszy był w trakcie, czy jedynie w hipotezie. Czekała, obserwując otoczenie. Oddziały Leviego i Hanji zniknęły jej z pola widzenia, a ona coraz silniej utwierdzała się w przekonaniu, że nadciąga coś złego. Nadal było zaskakująco spokojnie, ale Inez zaczynała ulegać iluzji, iż wszystko dookoła przybrało kształt jakiegoś splątanego wiru. Minęło parę minut i wciąż nie padł żaden sygnał, a przecież stała na szczycie ze wzrokiem wbitym w pozycję dowództwa. 

       Napięcie narastało. Przez pory skóry zaczynał sączyć się pot. Zrobiło jej się okropnie słabo; odczuwała przemożną chęć przymknięcia oczu, ale zamiast tego zacisnęła dłonie na rękojeściach ostrzy.

       Nastąpiło poruszenie; od strony dowództwa żołnierze wieszali się na Murze, niby pragnąc wsłuchać się w jego wnętrze. Przypomniała sobie ubytek w Stohess, ale spięła się w sobie, by jakoś przerwać ten łańcuch myślowego błądzenia. Otrzeźwił ją świst gazu. Nie minęły sekundy, jak obok niej wylądował wysłany do Smitha goniec.

— Wojsko przegrupowane! Żołnierze spod komendy generała pod dowództwem Arlerta! Wydano rozkaz przeszukiwania wnętrza Muru!

       Próbowała się skupić i odpowiedzieć regulaminowe „przyjęłam", ale to oznaczałoby zrozumienie. Po twarzy żołnierza widziała, że sam jest zagubiony.

— Wnętrza?

— Mamy szukać wolnych przestrzeni między blokami! Jeszcze przed pieczętowaniem Arlert znalazł na Murze i na dole ślady obozowania! Trzy kubki i garnek! Musieli wiedzieć o nas wcześniej! Od wjazdu do dystryktu mieliby na reakcję tylko dwie minuty, a naczynia były zimne!

— Wiedzieli jeszcze przed pieczętowaniem wyrwy?! — dopytała, nie wierząc, że Smith nie przerwał operacji na samym początku, jednak gdy zastanowiła się chwilę dłużej, ten upór wydał jej się wręcz oczywisty.

— Gdzieś tu ... — westchnęła coraz bardziej ogarnięta niepokojem. Potrząsnęła głową. —Rozkaz po linii! 

       Wbiła kotwiczki w Mur, by rozpocząć poszukiwania.

       Obstukiwała ścianę, zniżając się na lince, lecz natrafiała jedynie na lity blok. Czuła się źle z tym, że zostawiła podwładnego ze zmieszaniem na twarzy, ale podejrzewała, iż większość Korpusu nie do końca rozumiała decyzję Smitha odnośnie dowodzenia. Nie wiedzieli, jak nieszablonowo i bezbłędnie myślał Armin; jego koncepcje były czasem tak abstrakcyjne, że stanowiły element zaskoczenia nawet dla wykonawców. Pamiętała późną jesień w Troście, kiedy sama mówiła Leviemu, by oddał planowanie Arlertowi, gdy ścigał ich oddział Kennego, bo kapitan bezwiednie pogrążał się w powielaniu wszystkiego, czego Rozpruwacz nauczył go w przeszłości. Wychodząc z ciasnych ram, mieli szansę wyprzedzić ruch wroga. Decyzje Smitha mówiły jasno, że nie zamierzał odpuszczać.

       Zresztą, czego innego mogłaby spodziewać się po człowieku, który wygrywał mentalne pojedynki nawet z Levim? Czego innego mogłaby spodziewać się po człowieku, który bez jednej ręki postawił się we flance dowództwa, w pierwszej linii, tylko dlatego, że bardzo chciał zobaczyć piwnicę?

       A jednak, gdy ruszali, miała wrażenie, że Smith wyszedł na moment ze swojej antypatycznej skorupy despoty, stając się wodzem z krwi i kości. To jego okrzyk wywołał w cywilach falę dziwnego wzruszenia, a w niej samej przywołał wspomnienia z pierwszych wypraw, kiedy naprawdę ulegało się iluzji wzlatywania na Skrzydłach Wolności. W tamtym momencie trudno było wyobrazić sobie, co czują dziarscy prowadzeni przez człowieka, któremu każdy z nich oddawał po cichu wręcz boską cześć.

       Z prawej strony dobiegł huk wystrzału; po niebie sunęła tylko jedna dymna smuga. Czerwona. W kodzie flankowania, jako drugi sygnał po wykryciu, oznaczała Opancerzonego; dla Kolosa była żółta, a czarne...

       To przyprawiło jej serce o drżenie. I chociaż nadal była bezpiecznie daleko, czuła jak pulsowało w niej to napięte, najtajniejsze życie.

— Naprzód!

       Przestrzeliła kotwiczki w inne miejsce i podciągnęła się, by być w gotowości do uzbrojenia we Włócznię; domyślała się, że zaraz padnie rozkaz kolejnego przegrupowania, a do niego niezbędna była bezwzględna koncentracja. Przeleciała szybko, nie zważając na oszczędzanie gazu; gryzła wargę, niemal wgryzając sobie w pamięć konieczność wymiany puszki.

       Zmrużyła oczy, by widzieć wyraźniej, przez co lądowanie na szczycie było niezbyt czyste. Ktoś spadł z Muru przebity ostrzem przez brzuch. Widziała, że wysunął się z płaszcza; luźny materiał opończy spadał z wysokości dużo wolniej od człowieka... niemal tak swobodnie, jak spadały z drzew suche, powykręcane liście. 

       Zaraz po tym nastąpiło uderzenie. Tylko dwóch żołnierzy mogło to zrobić z taką szybkością, ale Mikasa stała na Murze bez płaszcza; Inez poznała szalik. Chyba tylko Ackerman była zdolna do narażenia się na zdemaskowanie kosztem namacalności czegoś tak... drogiego. Ten skrawek wełny po roku wojska był w większej części dziurą niż materiałem; ręcznie połatany, posupłany, a jednak mimo wszystko... na froncie. Niczym uparty, okaleczony weteran. 

       Powinna już dawno przywyknąć, ale widok atakującego Leviego wprawił jej ręce w dygotanie. Przemiana Reinera nie nadchodziła, choć wszystko mogło odwrócić się w ułamku sekundy. Ktoś krzyknął, że udało się przebić na wylot kark.

Powodzenie likwidacji?

       Braun spadł na ziemię w ludzkiej formie, ale Levi niespodziewanie się cofnął. Uderzyła błyskawica, a całe miasto rozświetliła kula żółtego światła.

— Kurwa, prawie go miałem! — warknął, wkładając do pochew dwa ostrza, które właśnie stracił. W jego oczach płonęła furia. Nie zamierzała go dekoncentrować, więc się nie odezwała. Nie posłała mu też wyrozumiałego spojrzenia, wiedząc, że to nie jest dobry moment na jakikolwiek bliższy kontakt. Ten jeden raz sama postanowiła działać w zgodzie z jego dawnymi metodami i jeśli dopuszczała myśl o emocjonowaniu się, to tylko we własnych myślach. Uzewnętrznione skrajne przeżycia miały zaskakującą zdolność adherencji i rozprzestrzeniania się na innych. — Czy jest jeszcze jakaś cholerna zdolność życia z prawie obciętym łbem?

— Levi. — Tak spokojny ton mógł mieć w tym momencie tylko Smith, który nie spuszczał z oka leżącego pod Murem Opancerzonego i wyglądał przy tym, jakby miał czas na bezstresowe snucie analiz i układanie nowego planu. Do Inez dotarło, że Korpus Zwiadowczy dysponuje w istocie tylko jednym człowiekiem o tak żelaznych nerwach. — To jeszcze nie koniec.

       Przemieniony Reiner jeszcze się nie poruszył.

Czyżby jednak?

— Co ty nie powiesz? — syknął Levi, ale w odpowiedzi nie padło żadne zdanie.

       Milczenie Smitha było dziwnie wymijające. Może wychodził z założenia, iż jakakolwiek rozmowa jest w tej chwili niepotrzebna, choć w jej opinii aberrację stanowiła cisza w chwili, w której cały, uzbrojony po zęby Korpus czekał na jego rozkazy.

       Podniesiony wzrok generała zdawał się przepalać horyzont ciągnących się przedpoli. Wiedzieni jego spojrzeniem, jak na komendę, wszyscy spojrzeli w to samo niby nic. Z koron drzew wyleciała chmara ptaków spłoszonych niewiadomym zagrożeniem.

— Przeszukać okolicę, zlokalizować resztę! — zagrzmiał Smith.

       Nie zdążyli rozpocząć działania. Połacie ziemi za przedmieściem rozjarzyły się na żółto. Powietrzem wstrząsnął huk — złowrogi, przeciągły, powolny, niezakreślający granic, jakby gdzieś pod lasem prowadzono artyleryjski ostrzał. 

       Całym ciałem czuła wibracje, a po kręgosłupie płynął lodowaty, kłujący dreszcz.

       Na skraju lasu stał jej najmroczniejszy, niemal senny fantazmat: małpi tytan otoczony bezrozumną armią potworów, których rozstawienie zdradzało chęć wzięcia ich w kleszcze, zamknięcia w klatce

       Tyły armii zostały otoczone i w razie ataku ratowała je tylko ewakuacja przez niezapieczętowaną jeszcze wyrwę. Nie wiedzieli nawet, gdzie może być Berthold, ale nie była w stanie się nad tym racjonalnie zastanowić. Zawisła na granicy świadomości, widząc Zeke w przerażającym, ostrym detalu, mimo dzielących ją od niego sążni: nienaturalnie małą głowę, przerażająco długie ręce, wielki korpus, futro, dziwny jakby galaretowaty brzuch i żółte gadzie oczy zaglądające jej w twarz chwilę przed przebudzeniem z koszmaru.

       Rozległ się ryk; Bestia wzięła zamach, a w ich stronę z prędkością wystrzelonej armatniej kuli szybował gigantyczny głaz.

— Padnij! — rozległ się rozkaz wypowiedziany przez nie-wiadomo kogo; to nie był głos Smitha, który, ku jej przerażeniu, nawet nie ruszył się z miejsca. Głaz spadł tuż przed niezapieczętowaną wyrwą, a kamienny miał zasypał wejście, odcinając rekrutów z końmi od reszty.

— Chybił?! — wykrzyknął któryś z żołnierzy. Zapadła cisza, jakby świat nagle się uspokoił.

Nie — niski, nośny głos Smitha zawibrował jej w uszach. — Trafił dokładnie tam, gdzie chciał. Zablokował przejście, by konie nie mogły przejechać. Zabiją konie, oskrzydlą nas, a potem wykończą. Mają taki sam plan jak my.

       Dopiero gdy mgła opadła, dostrzegli stojącego na czterech nogach tytana z nienaturalnie wydłużoną paszczą i przytwierdzonym do pleców ładunkiem. 

       Czarne flary nie były już potrzebne.

       Odwróciła głowę w drugą stronę, by na moment się odciąć. Była świadoma, że właśnie się wykoleja. Sprzęt dzwonił jej na biodrach; sprzączka o puszkę, puszka o sprzączkę...

       Dygotała w utajeniu.

Najpierw jest pikof, a dopiero potem perfektgejm.

       Musiała nabrać powietrza, uspokoić się i zamknąć szczelinę umysłu, przez którą do świadomości wdzierał się obraz przepracowany niby już dawno temu. Wyparła to wszystko w imię emocjonalnej nietykalności, uczepiwszy się myśli, że obustronna gra idzie teraz nie o to, żeby uderzyć, a zatłuc. Odpowiedź na pytanie, kto zrobi to pierwszy, właściwie oddzielała życie od nie-życia, obecność od unicestwienia. W tej banalnej opozycji nie było miejsca na konflikty wartości, wewnętrzne walki, bo jeśli zaraz mieli zwalić się pokotem, to na pewno nie w imię przekonań czy tego, co z tak wielką rozpaczą potępiali w myślach od samego początku. Taki po prostu był świat: pożerające się zwierzęta, rodzenie, umieranie, zdrowie, choroba... — gigantyczny, pozorny chaos, splot zderzeń, będący w istocie specyficznym ładem, w którym i tak ktoś w końcu padnie jako pierwszy.

       Smith nadal patrzył wprost na zagrożenie niczym pasywny obserwator, aż wreszcie dobył ostrza i wyciągnął je przed siebie, podczas gdy dookoła zapanował chaos.

— Generale! Jakie są rozkazy?! 

       Nie uległ presji; wciąż analizował. Jego lodowaty wzrok przesuwał się z niebezpieczeństwa na niebezpieczeństwo. 

       Zupełnie bezsensownie przypomniała sobie mapę z odprawy; te generalskie, stonowane spojrzenia na wszystko, co w sekundę mogło ich zabić, a przy czym jemu nie drgnęła nawet powieka.

— Generale, rozkaz!

— Zależy nam dokładnie na tym samym. — Zdawało jej się, że nawet nie mrugnął; jego ton sączył w Inez jakieś niewyjaśnione siły, z drugiej zaś strony potęgował wewnętrzną panikę. — Czworonożny tytan ma na plecach jakiś ładunek — referował, jakby siedzieli na odprawie. — Z pewnością jest inteligentny. Możliwe, że to on zauważył jazdę i poinformował pozostałych. Zdaje się znacznie sprawniejszy niż reszta.

Pragnienie rozkazu przebiegło po Murze niczym złowrogie echo. Po raz kolejny bez odpowiedzi.

       Rozległ się kolejny ryk. Grupa ustawionych w pierwszej linii tytanów rzuciła się biegiem w stronę pilnujących koni rekrutów. Leżący na dole Opancerzony podniósł się z miejsca, wziął rozbieg i ruszył w stronę Muru; widzieli to już w Dustrykcie Stohess, gdy przemieniona w Kobiecego Leonhardt, korzystając z utwardzonych pazurów, wspinała się po ścianie.

— Jesteś gotów coś wreszcie powiedzieć? Śniadanie bym zdążył zjeść.

       Leviego musiało trawić zniecierpliwienie; zachowywał zimną krew, ale jego spokój, w zderzeniu ze spokojem Smitha, miał zupełnie inną proweniencję. 

       Opancerzony był w trzech czwartych odległości od szczytu. 

— Oddziały Dirka, Marlenne! — krzyknął Smith i skierował ostrze w bok. — Dołączcie do Klausa i brońcie koni w bramie! Oddziały Hanji, Inez i Leviego powstrzymacie Opancerzonego! Użyjcie włóczni wedle uznania. Osiągnąć cel za wszelką cenę. Tak brzmi mój rozkaz! Od tej walki zależy przetrwanie całej Ludzkości! — zagrzmiał, patrząc tak, jakby patrzył im wszystkim prosto w oczy. — Więc raz jeszcze... oddajcie serce dla sprawy!

       Potężna obecność poważnej twarzy Smitha, z której ani na moment nie spadł zimny majestat, rozkruszyła na moment wszystkie więzy.

       Ta przedziwna chwila wlewała w nią przekonanie, że im potężniejsze miażdżą siły, tym silniejsza staje się wola istnienia, uwolnienia się od sennych majaków nawet wówczas, gdy wracają jako namacalny element rzeczywistości. Przejęła od zaopatrzeniowca tubę z trzema włóczniami i zarzuciła ją na plecy, czując, jak na ramiona spada nagle cały ciężar żelastwa.

________________________

Wiem, miałam już nie ciąć, ale, jak zwykle zresztą, okazało się, że potrzebuję więcej miejsca, niż myślę, że potrzebuję. Ale to już naprawdę ostatnie przepołowienie w historii  pisania Acte. Jeszcze druga połowa, #74 i już mnie nie ma. #73.2 na dniach. Jest w fazie wykończeń. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top