#72. 1
Południowa część Muru Rose, Jinae
Jean zatrzymał konia, odgiął obwolutę książeczki i jeszcze raz spojrzał na skrawek papieru z zapisanym adresem.
Jinae było w zasadzie przedmieściami Ehrmich; miasteczkiem dość szczególnym, miniętym przez plagi ostatniego roku. Większość obszaru południowego Rose, zwłaszcza na wschodzie, wydawała się opustoszała, żałobna, wręcz podbiegła krwią, nawet jeśli przywiązani do puszczy myśliwi z Dauper nadal żyli w tamtych rejonach — jak mawiała Sasha — po swojemu, co dla Jeana oznaczało właściwie „życie pół-dziko".
To przez Jinae przetoczyła się fala uchodźców z terenów, na których pod koniec lata podejrzewano zaistnienie wyrwy w Murze i tych ocalałych z ataku w okolicach ruin twierdzy Utgard, ale poza chwilą paniki wywołanej rzekomym przełamaniem i niedoborami życie toczyło się tak, jakby ten skrawek ziemi umiejscowiony w samym środku punktów kaźni, miał pozostać nienaruszony do końca istnienia świata; jakby miejsca frontów — Trost, Utgard, Ragako, Centrala i baza na pograniczu Siny — nie pozostawiwszy po sobie blizny, już dawno obeschły z krwi.
Nie było tu domów podziurawionych kulami, kraterów po armatnich pociskach ani pozabijanych deskami okien pustostanów, do których nikt nie zamierzał już wrócić po ewakuacji do Ehrmich; nie było okalającego miasteczko zewnętrznego Muru potęgującego wrażenie zamknięcia w kamiennej klatce. Mieszkańcy nie znali jeszcze poręczności działającego w Troście konnego pociągu, ale za to mieli widok na las zasłaniający drogę do Centrali Zwiadowców i na wielką rzekę, bo właśnie tu, przynajmniej według mapy, koryto miało swój najszerszy punkt.
Poza stojącym przy brzegu promem i paroma barkami z towarem na wodzie kołysały się łódki z wiosłami lub żaglem. W końcu Jinae miało jeden z większych portów za Murami, który po utracie świetności przez rybackie przystanie przy Ragako i Utopii oraz wyludnieniu szlaków żeglownych na rozwidleniu Essen wzmocnił swoją pozycję; Rothschildowie co prawda przejęli szlak na Hegel, jednak klątwa tego miejsca nie zdążyła się jeszcze rozejść po kościach, by generować zadowalający ruch, choć Jean podejrzewał, że to jedynie kwestia czasu. Gabriel Rothschild potrafił zapewne wyciągnąć pieniądze i z takiego miejsca, w którym ich nie ma, czego ostatecznym dowodem było chyba zakontraktowanie się ze Smithem i ostatni transport włóczni przewidziany na jutro rano.
Czuł się dziwnie i jeśli miałby to uczucie z czymś porównać, byłby to zapewne pierwszy dzień w Centrali za Rose, kiedy, spodziewając się prochów, popiołów, wiecznej żałoby i czegoś, co po prostu nazywało się „postludzkim" śladem śmierci, wpadł w sam środek barwnego i kawaleryjskiego rytmu koszar, udowadniającego, iż przyrosły do Centrali wręcz legendarny fatalizm był jedynie wytworem zbiorowej wyobraźni, bo Zwiadowcy nie żyli wcale pod dyktando narzuconego przez Ludzkość pokornego archetypu; wtedy zdawało mu się, że, ku jego nie do końca jasnemu rozczarowaniu, żyli za jego zasłoną.
Ten dysonans towarzyszył mu do samej wyprawy; Jean myślał o nim za każdym razem, kiedy przypominał sobie widok miasta po ataku i samobójcze akcje kolegów z drużyny.
Zmierzając do Jinae, spodziewał się, że aura miejsca, w którym mieszkał Marco, natchnie go smutkiem i uświadomi mu, iż dawno już nie ma tego, co on nadal uważał z uporem za obecne; to właśnie ten aspekt udowadniał przemijalność postawy Jeana, przemijalność „twardego stąpania po ziemi".
Ale przecież Kirschtein doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że on nie żyje, a rutynowe „cześć" to tylko jego powiedziane do siebie samego pożegnanie lub powitanie. Nie zderzał się więc ze ścianą; widział to jako całkowicie naturalny bieg rzeczy, a nie — jak zapewne myśleli ludzie dookoła — jakieś „iście pod prąd", w którym przekrzykuje się świat mówiący, iż coś „nie jest". Taka krótkowzroczność i próba zagłuszenia rzeczywistości byłyby w stylu Erena; może trochę w stylu Erwina Smitha. Dziarscy uznaliby to zapewne za bluźnierstwo, ale Jean, mimo że nie wierzył w mityczną niezbędność Smitha dla Korpusu, nie darząc go aż takim zaufaniem, był niemal pewien, iż wielkie idee generała są jedynie przykrywką czegoś, co zauważył już przed pierwszą wyprawą, a co potwierdziło się ostatecznie, gdy pierwszy i jedyny raz w życiu rozmawiał ze Smithem w cztery oczy. Nie do końca też rozumiał podejście Leviego i Hanji, ale — gdy tylko do jego myśli docierała wyprawa i wiążąca się z nią konieczność walki z Reinerem — powstrzymywał się od wypowiadania na głos własnych ocen przygnieciony przeświadczeniem, że jego relacja z Braunem jest być może tak samo niejednoznaczna: zawieszona pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, pomiędzy braterską miłością i dziwną, przybladłą nienawiścią.
Mógł nie wiedzieć, jaki jest jego stosunek do Reinera, ale w kwestii obecności i nieobecności Marco nic nie mogło Jeana poznawczo zaskoczyć, ale mimo to, nigdy przenigdy, nie chciał widzieć Bodta w kategorii czegoś rozpadłego, więc ożywiał go w myślach z pełną świadomością powierzchownej bezowocności takich zabiegów. To była jego żelazna zasada, forma specyficznej bliskości z Bodtem i sposób na wypracowanie w sobie wewnętrznej dyscypliny — po prostu część istnienia.
Popatrzył przed siebie; żagiel jednej z łódek rozpiął się na dopychającym wietrze. W tym żywym miejscu nie czuł ani obcości, ani niezręczności; jeszcze wczoraj, gdy pijany znacznie mniej niż by tego chciał, kładł się spać, dręczyło go przekonanie, iż wizyta w domu Bodtów będzie dla niego gorsza od tego, co widział w drodze do wioski Connego i w samym Ragako.
Starał się ukrywać rozbicie przed Helgą, ale byłby naiwny, wierząc we własną skuteczność, chociaż na każdym kroku starał rozładowywać napięcie drobnostkami, kiedy znienacka krótko ją całował albo, gdy odwożąc konno do koszar Garnizonu, niby trzymał lejce ale przy tym zadziornie kładł jej ręce na biodrach...
Na pewno wiele razy próbowała go o coś zapytać, ale to oznaczałoby złamanie niepisanej umowy. Jean nie chciał obarczać Helgi ani własnymi problemami, ani rozmawiać z nią o wyprawie. Ten temat nie miał szans się skończyć.
Pokątnie zapewne myśleli o nim po równo. On dusił emocje, ona udawała prawie-bezwzględną wiarę w „będzie dobrze", nieustannie maskując stres. Nie miał pojęcia, o czym myślałby na jej miejscu i czuł, że nawet gdyby próbowali, poza grą w życie bez wyprawy, w niemarnowanie czasu, nie znaleźliby żadnego zadowalającego rozwiązania tej patowej sytuacji zdominowanej przez obustronny strach.
Bał się; tylko w fanatykach nie było jego zdaniem ani ziarna strachu przed czymś jednocześnie tak realnym i tak abstrakcyjnym. Z Connym i z Marlo woleli trzymać się założenia, iż lepiej planować to, co zrobią później, po wszystkim. Działało powierzchownie i na moment odwracało uwagę, bo każdy z nich przeżywał nadchodzącą wyprawę na swój sposób; także Dreyse zdawała się Jeanowi kompletnie inna, niż zapamiętał jesienią. Na każdy zwiadowczo-weselny toast drżały jej dłonie. Nie, nie dostrzegał tego bezpośrednio; widział tylko rytmiczne dygotanie alkoholu w kubku. Jej żart o najdziwniejszym weselu, na jakim była, brzmiał Jeanowi dziwnie gorzko; zresztą tak samo jak uczczone salwą słowa przysięgi Inez i Leviego. Wiedząc o konieczności powiedzenia czegoś takiego, o tym całym obarczeniu rozkazem, nie był pewien, czy w ogóle chciałby się żenić w świecie, w którym przyrzeka się coś tak sprzecznego z własnym poglądem.
Ale na razie, wbrew groźbom Smitha, nie był wysoko postawionym wojskowym, w którego powinność wpisano budowanie morale w ten sposób; przynajmniej nie ze stopnia.
A ty, Marco, mógłbyś?
Potarł dłonią kartkę z adresem; atrament na oderwanym od koperty skrawku praktycznie wyblakł, ale wciąż był czytelny. Jean nie miał w ogóle pewności, czy dane są jeszcze aktualne. Kiedy rok temu pakował rzeczy Marco, zderzywszy się z kategorycznym zakazem zostawienia czegoś osobistego na pamiątkę, oderwał informacje nadawcy jednego z wielu listów, które Bodt trzymał w szufladzie przy łóżku. Jego diamentem pamięci został zmięty pikowy as i kawałek koperty zaadresowany do koszar przez Lisę Bodt. W przeciwieństwie do niego Marco był bardzo rodzinny. W czasie szkolenia Jeanowi zdawało się, że on sam, jako jedyny z wielu z kadetów niedotkniętych śmiercią bliskich, traktował matkę z — jak sądził — koniecznym dystansem; Thomas przy każdej okazji ćwiczeń w Troście zrywał się na domowe obiady, Conny składał nieskładne zdania do pani Springer, wypytując o młodsze rodzeństwo, Sasha wysyłała ojcu tandetne pamiątki z miasta, których gromadzenia jeszcze rok temu nie rozumiał, a Bodt pisał do siostry epistoły dorównujące długością notatkom Armina z teorii.
Ta myśl przypomniała mu, że od kilku miesięcy znowu nie odezwał się do matki, mimo że za każdym razem zawzięcie to planował, ale z kadeckiego nawyku permanentnie przekładał wizytę w domu „na jutro". Nie robił tego z premedytacją ani z dawnym zacietrzewieniem. Naprawdę tęsknił za tym, od czego kiedyś bardzo uparcie się odcinał; po prostu tak wychodziło, kiedy każde „jutro" okazywało się intensywniejsze i bardziej napięte niż „wczoraj". Wściekł się na siebie. To było przecież tylko parę przecznic, a od początku stacjonowania w Troście nie znalazł dla matki ani godziny. Przez moment posądził się o celowe odraczanie czynione w dobrej wierze. Skoro nie umiał rozmawiać o wyprawie z Helgą, jak miał o niej rozmawiać z kobietą żyjącą w cywilnej bańce przesadzania? Bał się, że coś takiego pogrąży go jeszcze bardziej, a panika matki udzieli się i jemu.
Zdecydowanie pogonił konia, by przebić emocjonalny balon i dać ujście ciśnieniu.
Po wszystkim... Wszystko po wszystkim.
Czuł na sobie wzrok cywilów, którzy najwyraźniej nie przywykli jeszcze do tego, że Zwiadowcy to nie tylko pochody wymiętych, ubłoconych pałub, a przecież prasa już dawno zdementowała ten obraz jego zupełnym przeciwieństwem. A może przyglądali się mu właśnie dlatego? Nie miał siły o tym myśleć, chociaż wydawał się sobie gotowy na jutrzejsze — jak to mówił Conny — „rothschildowanie". Helga i Sara w jednym mieście to było coś, co jakoś irracjonalnie podpowiadało mu, że najlepiej byłoby na ten czas zniknąć. Ale nie chodziło tylko o wygodę i chęć wymigiwania się, bo Jean już wcześniej zamierzał poświęcić nadchodzące dni pielęgnowaniu tego, czego nic nigdy nie zagłuszy i nie rozmyje. Nie odczuwał presji przysięgi z Connym, kiedy przyrzekli sobie odwiedziny bliskich, ona po prostu pomagała mu działać z większym zdecydowaniem.
Badał wzrokiem otoczenie, bo każda jego część mogła powiedzieć mu o Marco coś, czego jeszcze nie poznał. Przez ostatni rok Jeanowi wydawało się, że wiedział o Bodtcie jednocześnie wiele i niewiele, przy czym doskonale zdawał sobie sprawę z niemożności nadrobienia czasu zastygłego w strzępkach dźwięków i obrazów.
Ostatecznie spiął się dopiero przed domem. Jeszcze zanim zsiadł z konia, dotarło do niego, co właśnie nadchodzi. Cała lekkość miejsca i aury Marco ustąpiły, a Jean przypomniał sobie, jakie to wszystko było koszmarnie trudne. Może powinien jednak przyjąć wsparcie oddziału, zamiast zaborczo zawzinać się, że ta sprawa należy do niego, chociaż strata Marco bolała każdego tak samo, mimo że to on — a przynajmniej tak mu się zdawało — był z Bodtem najbliżej?
Nigdy nie krył się z wymierzonym w siebie wyrzutem. Nie zamierzał od niego uciekać i żył w przeświadczeniu, że żadnej rzeczy w życiu nie był tak pewien jak tej, ale mimo to nie odbierał swojego bycia Zwiadowcą jako pokuty ani próby wybielenia się przed samym sobą. Od ceremonii wyboru podchodził do tego jak do wypełnienia ich kadeckiej umowy, w której po prostu zmieniły się detale, bo czuł, że głos Marco stał się jego własnym. Bodt nigdy nie powiedział mu o swoich wątpliwościach związanych z Królewską Gwardią, ale nie musiał. Jean poczuł je intuicyjnie. Zwyczajnie... coś go tknęło. Nie pamiętał, czy wtedy, gdy Marco chciał rzucić się do samobójczej misji ratowania innych, kiedy on zachowywał wyrachowany, pasywny spokój, w czasie ostatniego pożegnania przed łataniem wyrwy, czy może jeszcze wcześniej, w jednostce, w tym mocnym spięciu między wizją bezpiecznego, wygodnego życia snutą przez niego i Annie a górnolotnymi marzeniami Erena — o nich cała jednostka wiedziała już pierwszego dnia po skoszarowaniu.
A może doszedł do tego, siedząc na ławce w ogrodzie w czasie przepustki? Może patrzył dokładnie na to samo, na co teraz patrzył Jean, i myślał o czymś, czego on jeszcze wtedy nie dostrzegał?
Czy to w ogóle miało jeszcze znaczenie? Czy mogło wpłynąć na to, co należało powiedzieć jego rodzinie? Czy istniało coś takiego jak „słowa, które należy powiedzieć"? Dopiero teraz dotarło do niego, że w głowie miał zupełną pustkę, czując się, jakby był tu jednocześnie po coś bardzo istotnego, a zarazem...
Wszystkie detale wysyłały mu ogromną ilość sygnałów i znaczeń. Wbił wzrok we framugę.
Klamka, drzwi, ślady palców...
Nie spodziewał się sytuacji, w której uznanie czegoś za strach nie będzie wcale tak oczywiste.
Stary, nie masz pojęcia, ile razy myślałem, żeby wreszcie wyrzucić z siebie prawdę...
To stwierdzenie dodało mu jakiejś absurdalnej odwagi.
Zapukał. Stuknięcia wydawały mu się szalenie długie, ale gdy tylko skrzypnęła klamka, wyprężył się na baczność.
Na progu stanęła młoda kobieta. Jean od razu wiedział, że jeśli ktoś miałby być Lisą Bodt, to byłaby nią właśnie ona: ciemne włosy, rzadkie, wręcz pojedyncze piegi na nosie i policzkach, duże usta i tak samo patrzące, osadzone blisko siebie piwne oczy... Zdawało mu się, że i ten sam podbródek. Pierwsza rzucająca się w oczy różnica to smuklejsza, mniej pucołowata twarz.
Trzymała otwarte drzwi, przyglądając mu się analitycznie, a on nie miał pojęcia, co właściwie powinien powiedzieć. Milczał, walcząc z narastającą frustracją. Nie wiedział, czy mocniej bolał go widok kogoś tak podobnego do Bodta, widzianego niby w zdeformowanej rzeczywistości, czy może świadomość zbliżającego się emocjonalnego wypatroszenia. Myślał o tym, co czują przełożeni powiadamiający rodziny o śmierci swoich podkomendnych, choć sytuacja kompletnie nie przystawała do tego modelu; on nie był dowódcą, Marco podwładnym. Od jego śmierci w dzień wyprawy mijał równo rok.
Nie musiał przeżywać dowodzenia i zawiadamiania, by doświadczyć bolesnego wewnętrznego skurczu ciała, zadrżeć w środku i przestać przypominać postać skonstruowaną przez zbiorową wyobraźnię; efekt tego natłoku niewypowiedzenia sprawiał, że widziany obraz samego siebie wydawał się Jeanowi doprawdy żałosny. Z garści sensów przebijały się tylko niektóre — strzępki wspomnień z koszar i ćwiczeń, parę banalnych zdań powiedzianych do siebie przed zaśnięciem i ten jeden koszmarny dzień utwierdzający Jeana w przekonaniu o przewadze własnej winy nad winą Ludzi-Tytanów.
Przecież Marco chciał się z nim wtedy zamienić. Miał dziwne przeczucie, że gdyby teraz ktoś postawił przed nim Brauna, pierwszą myślą byłoby rozszarpanie go na strzępy. Ale Jean był świadomy efektu, takiego samego jak po obronie, w czasie jednego z identycznych rozwleczonych wieczorów, kiedy leżeli na pryczach jednostki jak pozamykane w pudełkach martwe kukły: kilku nieudolnych ciosów w pancerny brzuch Reinera, osłabnięcia i bezradności materializującej się w wybuchach wściekłej histerii, wypłakiwania się w bluzę kogoś, kto sam podłamany i cierpiący powiedział, że będzie ich chronił. Jean widział to z taką ostrością, jakby wydarzyło się wczoraj.
Nie pozwolę wam tak po prostu się poddać. Nie pozwolę wam zdechnąć, cokolwiek postanowicie. Możesz walić, ile ci się podoba. Jesteśmy już żołnierzami, Jean, czy tego chcesz, czy nie. Chcesz, żeby ich śmierć okazała się niczym?
Chwilę po wymarszu Marco powiedział, że wygodne życie zupełnie nie ma sensu. Nadal chcesz tylko uciekać? Wyprowadziłeś nas z tego gówna, żeby teraz...
Może to było niewłaściwe? Może fakt, że od samego początku w masowości rozrzuconych po Troście szczątków tylko te jedne wydawały mu się najważniejsze i najtragiczniejsze, nie stawiał go w najlepszym świetle, bo udowadniał mu jego własny egoizm, ale on wcale nie zamierzał wmawiać sobie, że jest inaczej, a wprawiająca w oniemienie statystyka boli bardziej od jednego, drobnego konkretu rzuconego w to monstrualne tło. Wystarczało, iż w wojsku i w polityce wszystko już było systemowe; także to, jak traktowało się zmarłych. Poza obwolutą książeczki Jeana Marco nie miał żadnego swojego miejsca.
Tu, w Jinae, był rzeczywisty dom dotykany jego rękami, podwórko, na które wychodził zapewne w ładne, ciepłe dni i widok na beztrosko kołyszące się na rzece łodzie; każdy z tych elementów stwarzał coś w rodzaju lekkiej i kojącej aury Marco zaczytanego w przygodowe kryminały o Żandarmach zastąpionych teraz fatalistyczno-romantycznymi kochankami wolności, ale aura ta była zespolona z czymś niewiarygodnie ciężkim.
Mocniej zacisnął przylegającą do serca pięść.
Kobieta nadal stała w drzwiach, a w jej oczach dygotał dziwny, wilgotny blask. Przez presję tego milczącego spojrzenia Jeanowi ciążyły emblematy Korpusu, a baretka odznaczenia przeżerała się przez mundur. Doświadczał przedziwnego uczucia, w którym niezręczne wydawało się samo to, że tu stoi, że w ogóle żyje.
— Jesteś Jean, prawda? — zapytała spokojnym, ciepłym głosem.
Nie zastanawiał się, jak odgadła, bo ten ton jeszcze bardziej wybił go z rytmu. Nie miał pojęcia, czego właściwie się spodziewał; zapewne wolał, by kobieta krzyknęła mu w twarz coś o jego winie, żeby wyrzuciła to, co przez ostatni rok wyrzucał sobie sam i zabroniła mu się tu pokazywać. To ciepło było prawie tak samo miażdżące jak spokój Leviego po akcji w Troście, kiedy Jean najchętniej przyjąłby cios z pięści albo kopnięcie.
— Nie wiedziałam, że... — nie dokończyła, zostawiwszy go z niewiadomą, czy chodziło o życie, czy o coś innego. Zdradził ją dopiero wzrok wbity w naszywkę na piersi. — Wejdź, proszę. Nie stójmy tak.
Dopiero teraz pozwolił sobie na spocznij. Był zażenowany własnym milczeniem, ale nie potrafił znaleźć odpowiedniej frazy zdolnej je przełamać. W ciszy wyciągnął z kieszeni książeczkę i wysunął zza okładki asa.
Lisa Bodt ze zrozumieniem spojrzała na kartę.
♠
Kiedy robiła herbatę, on rozglądał się po kuchni, dostrzegając na barwnych przedmiotach warstwę niematerialnej śniedzi, rzut pozornie niewidzialnego cienia zamieniającego wesołe w przygasłe, a jasne w ciemniejsze. Jeszcze rok temu to musiał być naprawdę promienny i żywy dom; teraz trawiło go niewidoczne, metafizyczne zakażenie, bo każda napotkana wzrokiem rzecz wydawała się podobna do rany, do której powierzchni przylegają bakterie.
Zagotowała się woda; kobieta zgasiła ogień i spojrzała na Jeana.
— Proszę wybaczyć tę powitalną familiarność — przełamała kolejną falę milczenia. — Nie spodziewałam się, że pana tu zobaczę, ani tym bardziej... — westchnęła, niby zgubiwszy myśl, którą wcześniej miała zapewne na końcu języka.
— Nie, szkodzi. Tak jak było, było...
Prawie powiedział: mniej obco.
— Marco zawsze mówił „Jean". Od razu poznałam. Nie wiedziałam nawet, czy pan... Czy przeżyłeś to, co stało się później.
Jean jeszcze nie rozgryzł, czy mówiła zupełnie szczerze, czy raczej konwencjonalnie i pokrzepiająco. Zaraz jednak skarcił się za tę myśl; w końcu była jego siostrą, a on niczego nie robił nieszczerze. Pewnie nie powinien uciekać się do takich porównań, ale Marco był jedynym punktem zaczepienia, jaki aktualnie miał, i choć podobieństwo charakterów nie musiało być wcale regułą, Jean przypuszczał, że osobowość Bodta żyła w zgodzie z wchłoniętym naturalnie wzorem; w zgodzie z czymś, czego jemu samemu najwyraźniej brakowało, skoro ideału dopatrywał się kiedyś w złotych spinkach i bucie Żandarmów.
Nie chciał, by rozmawiali o nim. Nie wyobrażał sobie mówienia o tym, jak przez ostatnie miesiące było mu trudno; zderzenie narzekania na życie z domem, w którym tak intensywnie czuło się osiadającą na przedmiotach aurę straty, brzmiałoby niemoralnie, wręcz niepoważnie. W zasadzie wszystko, co mógł rzec w odpowiedzi, wydawało mu się właśnie takie.
Nalała herbaty. Jean patrzył na powoli opadające fusy, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby symbolicznie pomilczeć, ale po chwili uznał to za żałosne. Naprawdę bardzo chciał nie unikać spojrzenia Lisy, ale patrzenie na jej twarz wywoływało w nim jakąś podskórną dramatyczność. Fakt, że byli tak podobni, deformował Jeanowi jego własny poważno-spokojny wizerunek, bo okazywało się, iż zamiast dawać pokrzepienie innym, sam potrzebuje go o stokroć bardziej. Musiała to wyczuć, bo usiadła obok, objęła kubek rękami i sama odwróciła wzrok, by wyjrzeć przez okno.
— Zostałeś Zwiadowcą... — powiedziała bardziej do siebie, a on uległ iluzji, że musieli poznać się wcześniej; wiedziała, jak wygląda, znała imię, a korpusówki na kurtce wywołały w niej to samo zdziwienie, jakie wywołał w nim moment jego własnego pozostania na placu, gdy Smith rekrutował do Korpusu. — Czasem myślałam sobie, że jeśli żyjesz, na pewno jesteś w Żandarmerii. Czy to dlatego, że... Wybacz. Nie powinnam o to pytać. To twoja prywatna sprawa.
— Nie zrobiłem tego dla siebie — odparł krótko, ale zaraz po tym zdał sobie sprawę, jak egoistycznie musiało to zabrzmieć. — Przynajmniej nie od początku. To była jego decyzja, której podjęcia za niego nie byłem pewnie godzien. Ani wtedy, ani teraz. Ten dzień to moja wina. Nie było mnie, kiedy... Kiedy to się stało. Powinienem...
— Marco na pewno by tak nie pomyślał, Jean — zaprzeczyła z niezachwianą pewnością, przez co poczuł się jeszcze gorzej. Nie miała do niego pretensji, nie krzyknęła, nie obarczała go tym, czym on obarczał sam siebie. — Wykonywałeś rozkaz. To było dla niego zawsze bardzo ważne: dyscyplina. Wiedziałam, że ma wątpliwości. Zaczął je mieć stosunkowo wcześnie. Do końca szkolenia pisał, a potem... — zapadła cisza przerywana tylko dźwiękiem zza okien. — Przepraszam, ale muszę... — dodała bezradnie, a Jean miał wrażenie, że z lekko spiętej zrobiła się roztrzęsiona. — To ty go znalazłeś, prawda? — Zamarł. Spodziewał się padnięcia tego pytania prędzej czy później, ale bez względu na przewidywalność sytuacji, bolało go tak samo, jak każda myśl o tamtym dniu. — W liście z koszar napisali, że to ty zidentyfikowałeś ciało.
Wzdrygnął się na dźwięk tego słowa; było okrutnym i pustym obrazem znikomości. Sam nigdy nie używał go w tym kontekście. Dla niego to zawsze był Marco, nawet jeśli Lisa po prostu nazywała rzeczy tak, jak w realnym świecie należało je nazywać. Pamiętał ten list i to, jak podpisywał oświadczenie pozwalające wpisać Bodta w statystyki obrony. Miał kilka prób, bo pierwszy blankiet porwał w strzępy, które rzucił zaopatrzeniowcowi na biurko. Pamiętał wzrok sanitariuszki cieszącej się, że wiedział i pierwsze, tak bezpośrednie zderzenie z tym, co zostaje z człowieka po starciu z tytanem. Marco miał niedomknięte usta i powiekę. Zmęczone od słońca skrzącego się po rozsypanym na ulicy wapnie oczy Jeana widziały go przez chwilę zupełnie bez koloru, w całej palecie pozaciemnianych szarości.
Zacisnął pięść na spodniach.
— Wybacz... Po prostu chciałam wiedzieć, czy to był ktoś, kto... mógłby go pożegnać.
To, co powiedziała, go zgniotło, mimo że mówiła teraz bardzo łagodnym, lecz nieco rozedrganym tonem. Nie zgadzał się z jej słowami, lecz nie do końca wiedział, jak wyrazić sprzeciw wobec pożegnania, wobec pogodzenia się z kompletną anihilacją ciała, a wraz z nim tożsamości, po której mogła zostać tylko pamięć. Jean widział to inaczej; nie zakuwał Marco w przeszłość czy w eksponat; być może mocował się w takich momentach ze ścianą, ale już dawno zaakceptował tę część własnego idealizmu.
— Nie żegnałem się z nim — powiedział ciepło, lecz wyraźnie stanowczo. — I nie zrobię tego jeszcze tak długo, póki... Cóż, póki nie przyjdzie moja kolej — chyba po raz pierwszy w życiu wypowiedział tak żołnierską kwestię z pełną świadomością, co ona oznacza.
Lisa uśmiechnęła się smutno; zdawało mu się, że wyraźnie mu się przygląda. Dostrzegł w jej oczach szklisty błysk łez.
— Wiesz... Przed pójściem na werbunek pakowałam mu plecak. Kiedy na ciebie patrzę, zastanawiam się, jak bardzo powyrastał ze swetrów, które składałam, a które potem... — urwała. — Leżą w jego szafce, jakby jutro miał wrócić, a ja nadal czekam, aż stanie w drzwiach i powie, co wybrał. Nie wierzę w zabobon porządkowania rzeczy po czasie, ja po prostu... nie chcę tego robić. Zostawił mnie z niewiadomą, co wybrał. Podejrzewam, że ciebie też.
— Wiem, co by wybrał. Nie wiedziałem tego od razu, ale teraz... Nie rozmówiliśmy się w kwestii wyboru dywizji, ale jestem tego pewien, dlatego...
— Mnie zostawił więcej pytań niż odpowiedzi. — Upiła maleńki łyk herbaty; była jeszcze za gorąca. — Ale jest coś, co może... — Wstała od stołu. — Zaczekaj — powiedziała, po czym zniknęła w sieni.
Jean spojrzał za okno, ale krajobraz nie był już tak kojący jak w czasie drogi. Nie zauważył, kiedy wróciła Lisa; otrzeźwił go dopiero leżący przed nim plik listów związany niebieską wstążką.
— Wyjmij ostatni, sprzed roku.
Popatrzył na nią zupełnie zdezorientowany; przyglądał się stercie kopert zawierających zapewne setki skreślonych ręką Marco słów. Ciężko przełknął ślinę. Plączące mu się w głowie pytanie było wręcz próbą wdarcia się w ich zapewne głęboką relację.
— Czy mógłbym zobaczyć też pierwsze? — o więcej nie śmiał prosić; przez moment zdawało mu się, że nawet to było za dużo, ale Lisa uśmiechnęła się łagodnie.
— Zostawię cię samego.
♠
[847]
Kochana Liso,
Nie zdążyłem podziękować Ci za spakowanie rzeczy, a dopiero, w czasie rozpakowywania, zrozumiałem, ile włożyłaś w to serca. Sam w życiu bym tak tego nie poskładał i pewnie zajęłoby dwa razy więcej miejsca. Dostaliśmy na razie kurtki i spodnie — pod mundurem nosimy własne koszule, bo ponoć są niedobory, dlatego jeszcze raz dziękuję, że zmieściłaś w plecaku więcej niż chciałem.
Do koszar dojechałem z konwojem Garnizonu — wystarczyło powiedzieć, że mój cel to komisja werbunkowa.
Przeszedłem! „Zdrowy i zdolny do służby czynnej". Niby wiedziałem, jaki będzie wynik, ale przed wejściem do gabinetu, niby znikąd, pojawiła się jakaś dziwna niepewność, że w moim ciele jest coś, o czym nie wiem, i że mnie odeślą. Kilku zakwalifikowanych poszło od razu pod golenie. Chyba wszawica.
Od razu nas skoszarowali. Siedzimy. Każdy pilnuje swojej pryczy, bo nikt nikogo nie zna. Część, tak jak ja, pisze teraz listy, część czeka aż inni napiszą, by podyktować swoje. Taki dostaliśmy pierwszy rozkaz — pisanie listów do rodzin. Niepiśmienni mają je dyktować piszącym. „Rutynowe działanie przy zbliżającej się koncentracji". To nie rutyna. W końcu pisać komuś list to wejść w jego skórę, co wcale nie wydaje się proste. Myślisz, że to celowe, żebyśmy choć trochę się poznali?
Mieszkam z chłopakami z różnych rejonów z Południa i, jak się dowiedziałem, kwalifikuję się jako ten „bardziej północny". Są głównie miastowi, trochę od nas z okolic Jinae, wiosek i kilku zaciągających z północno-zachodniego Międzymurza. Ci ostatni mają uroczą, pieszczotliwą wymowę. To nic, że jeszcze nie wiem, co dla nich jest czym. Pisałem list chłopaka z Ragako i wiem, że chce przynieść dumę rodzinie, w której nikt nie zrobił jeszcze wojskowej kariery. Też o tym marzę — żebyście byli ze mnie dumni.
Ale nie każdy z nas ma rodzinę. Jest kilka osób z Marii, a nawet z samej Shinganshiny. Dowództwo patrzy na nich inaczej, to chyba... Nie wiem. Właściwie mało kto rozmawia z tymi „trudnymi". Przez chwilę zdawało mi się, że traktują ich tu jak chorych na zakaźną chorobę, a przecież... Nie, ja nie chcę tak postępować. Z drugiej strony mam wrażenie, że zamaskowane traktowanie ich „specjalnie" narzucono nam już z góry bez pytania kogokolwiek o zdanie. Czy niezgoda na to, to coś złego, czy chęć zaprzyjaźnienia się z nimi bez uprzedzeń spowodowanych tym, co widzieli i przeżyli, to coś złego?
„Trudni" nie piszą do nikogo. Będą też zwolnieni z „przejścia" jako „doświadczeni" i — w pewnym sensie — „gotowi". Kiedy o tym myślę, naprawdę cieszę się, że mam do kogo pisać. Będę to robił tak często, jak tylko się da, a podobno „da się" jakoś raz w miesiącu.
W ogóle — „dowództwo". Dziwnie to wygląda na kartce. Prawie tak, jakbym był już żołnierzem, chociaż ledwo zakwaterowałem się w baraku. Teraz będzie trzeba żyć zupełnie inaczej i odzwyczaić się od tego, do czego mnie przyzwyczaiłaś. Nie wiedziałem, że już pierwszego dnia zatęsknię za naszym wspólnym czytaniem odcinków w gazecie, ale mam nadzieję, że, jeśli nie dostanę prasy, opowiesz mi, jak zakończyła się historia Wilhelma, choć Ty zawsze wolałaś czytać o romansach Ady.
Myślenie o powieściach to chyba mało „żołnierskie" zajęcie, ale ta cała intryga siedzi mi w głowie i wyobrażam sobie, że sam już jestem gwardzistą króla i noszę naramienniki Stołecznych. To silniejsze ode mnie, bo, jak mawiał Wilhelm — strzeżenie prawa to nie jest tylko pusty przymus i siłowe wymuszanie posłuszeństwa, to zaszczyt.
Powinienem ochłonąć i po prostu się przyłożyć. Chyba za dużo się naczytałem przed wyjazdem. Jutro pierwszy apel i boję się, że powiem przez to jakąś — zdaniem innych — głupotę. Ale niczego się nie wstydzę, bo wszystko, nawet jeśli głupie, będzie zupełnie szczere. Niezdrowo rozpiera mnie duma, mimo że na razie nie mam do niej powodów i powinienem najpierw na nią zasłużyć. Przejście komisji to przecież nic.
Jeszcze nie wiem, jaki będzie pierwszy trening. Boję się, że nie pociągnę, bo mimochodem, jak już ktoś z kimś rozmawia, to słyszy się, że na początku podobno nikt nie daje rady. Ale muszę być w dziesiątce. Myślę, że jak popracuję, mam na to spore szanse, choć pierwszy raczej nie będę.
Jednym z „trudnych" jest Reiner. Wygląda, jakby takich jak ja łamał jak zapałki, chociaż wcale nie nazwałbym siebie mizernym czy coś w tym stylu. Przeciwnie! Jestem jednym z wyższych w dywizji! Chociaż Berthold (kolejny „trudny") ma ponad metr dziewięćdziesiąt, a jest tylko o rok starszy. Może za rok też będę taki wysoki? Z wagi, jak powiedział sierżant: „jest co budować, synku". Opłacało się zjadać więcej słodkiego, niż pozwoliła mama, bo zęby mają się dobrze i wcale nie wyglądają na takie, co mogą kiedyś przez to wypaść. Koszarową kolację ledwo przełknąłem — rozpuściłyście mnie i teraz trochę burczy mi w brzuchu. Zjadłbym kawałek ciasta albo chleba z miodem. To chyba będzie przez parę dni najgorsze — brak słodyczy, ale na pewno da się przywyknąć. Położę się wcześniej, żeby o tym nie myśleć. Jestem jeszcze za słaby.
Na pryczy obok „mieszka" Jean, trochę niższy i szczuplejszy ode mnie. Szerokim łukiem omija tych odwszawionych. Panicznie boi się zarazy. Widziałem, że odsunął łóżko od Connego, któremu pisałem list... Mało mówi. Czasem leniwie rozmawia z Thomasem; w końcu obaj są z Trostu, ale w przeciwieństwie do tego drugiego, Jean nie wygląda na tęskniącego za domem. Napisał list w mniej niż pięć minut, a do mnie odezwał się tylko parę razy, kiedy mieliśmy podzielić się szafą. Ma mniej rzeczy, ale za to tę „większą część". Trudno. Że jest jedynakiem, widać nie tylko po śmiechu, kiedy inni dzielą to, co mają, na równe kupki (niby jak dla rodzeństwa), ale po pościeli i tym, jak składa ubrania. Kiedy ktoś się ekscytuje, po prostu przerzuca się na bok i jestem prawie pewien, że strasznie się przy tym krzywi. Może uważa, że go to nie dotyczy albo po prostu jest „ponad"? Z tego, co wiem i widzę, ma plany podobne do mnie. Czy to oznacza, że muszę z nim rywalizować, skoro miejsc jest tylko dziesięć? To mnie martwi — ten limit do Żandarmerii. Nie chcę w nikim wroga i nie chcę piąć się w górę na tym, że komuś coś nie wyszło. A pewnie trzeba się z czymś takim liczyć.
Są jeszcze Armin i Eren — kolejni „trudni", choć nie wydają się aż tak złamani jak Reiner i Berthold. Po Erenie w ogóle niczego nie widać i chyba cała dywizja wie już, że Jaeger zamierza wstąpić do Zwiadowców. Myślałem, że znakiem rozpoznawczym „trudnych" będzie raczej to, że panicznie boją się tytanów... Podziwiam tę determinację, zwłaszcza że podobno Jaeger widział atak Kolosa na własne oczy. To, że nie pisze listów, jest wymowne. Naprawdę czuję się nieprzyzwoicie, kiedy — siedząc praktycznie obok nich — pozwalam sobie na tyle słownej wolności. To hipokryzja, bo wcale nie uważam ich za... niezręcznych. Nie mogę pozwolić sobie na bycie tak okropnym w myśleniu, a z drugiej strony... Nie, pójdę tam i po prostu z nimi porozmawiam. To zawsze jest lepsze niż unikanie kontaktu, jakby byli jakimś ciałem obcym, jakimś niewygodnym zagrożeniem.
Dość, siostrzyczko, choć pewnie mógłbym pisać do rana. Żałuję ucieczki przed mamą, ale sama rozumiesz. Kiedyś, na dłuższej przepustce, kupię kwiaty i jakoś jej się wytłumaczę. Po Marii zrobiła się przewrażliwiona. Tato jakoś to przełknie. Do następnego.
Całuję
Marco
♠
Dziękuję za poprzedni list! Napisałaś tyle miłych, pokrzepiających słów, że zdarzało mi się czytać go, kiedy byłem jak rozmiękła, zdeptana miazga i marzyłem tylko o tym, żeby się położyć. Stąd to długie milczenie. Po drugim miesiącu treningów nadal padam na twarz i czuję mięśnie, których do tej pory nie używałem, nie mówiąc o braku świadomości, że w ogóle... są. Ale zaległe odcinki „Ramienia sprawiedliwości" wchłonąłem od razu. Jesteś kochana! Każdy ma jakieś swoje zbójeckie książki. Armin ostatnio pokazywał mi jedną...
„Żołnierz, że hej"? Żartujesz? Wiesz, że do tej pory wkładamy sprzęt jedynie „na sucho", a jak nabierzemy formy i sprawności, powieszą nas w szelkach i będziemy po prostu... wisieć? To tylko brzmi niewinnie, ale tak naprawdę balansowanie ciałem na linkach wcale nie jest proste — w teorii nie można być ani zbyt spiętym, ani zbyt giętkim. Czyste szaleństwo. To tak jakby powiedzieć, że trzeba stać się czymś pomiędzy płatkiem kwiatu a kamieniem.
Gdzie nie jestem, czuję zapach mazideł do konserwacji; mamy go na rękach, na włosach, na kurtkach, nawet na skarpetach i pościeli, i czasem śmiejemy się, że żołnierz pachnie nie wodą po goleniu, nie perfumami, tylko smarem. Nie wiem, co dziś czyściłem dłużej: mundur czy paznokcie.
Mieszkam dość... trudno.
Jean z uporem wycina skórki nożem. Uważa, że jego ręce są stworzone do innych rzeczy niż... Z czystej przyzwoitości nie powinienem tego cytować. Co wieczór widzę, jak pielęgnuje te swoje smukłe, długie palce. Conny mówi mu, że marnuje czas, bo przecież „zlezie do końca przy praniu ciuchów pod koniec tygodnia" (dopiero za trzy dni...). Najwyraźniej wyprowadza tym Jeana z równowagi (zaskakująco łatwo to zrobić!), bo Kirschtein odburkuje, że komuś, kto ma ręce do zbierania ziemniaków, na pewno jest wszystko jedno, ale on nie będzie trzymał kart i stołecznego winiaka paluchami zniszczonymi przez trzy lata rycia sobą ziemi. Marzy o pięknych oficerskich dłoniach niezhańbionych „brudną robotą".
Ma bałagan w szafce, przez co czuję się, jakbym to ja go miał, poza tym jest niezwykle nerwowy i, mimo talentu do pewnych rzeczy... leniwy? Dziwnie patrzeć na to, jak ktoś stara się tylko wtedy, gdy kończy się to wpisem. Zbiera dobre noty, lepsze ode mnie, bo wczorajszy trening mnie wyssał, a on wstał wypoczęty, naładowany strategią „oszczędzania sił na ważniejszy moment".
W gruncie rzeczy... To taki gorzki realista. Może stąd trudność mieszkania z nim? Nie jest jak solenny, perfekcyjny Reiner, daleko mu do precyzji Mikasy, na którą w całej dywizji nie ma mocnego (musiałabyś to zobaczyć, żeby mi uwierzyć, nie za bardzo wiem, jakich powinienem użyć słów, żeby oddać to, co ona potrafi). Jean za to wie, co i jak zrobić, żeby się nie narobić. Ma jasne, wyraźnie sprecyzowane priorytety — „odbębnić szkolenie". Nazywa to „oceną sytuacji" i uważa, że skoro ja tego nie umiem, to raczej długo nie pociągnę, co, jak przyznał, jeszcze lepiej rokuje dla niego.
Trudno go rozgryźć, a przeszło dwa miesiące śpię z nim prycza w pryczę. Od pierwszego apelu gardzi dowództwem i czasem mam wrażenie, że w ogóle: wojskiem. Na pewno nie można mu odmówić charyzmy i (ja wiem?) pewnej niejasnej siły? Sporo osób twierdzi, że go przeceniam, a Eren mówi wprost, że to tylko arogancki dupek, którego nie obchodzi los Ludzkości. Nie wiem, czy w całej dywizji (jest nas tu ponad setka) znalazłby się ktoś, kto miałby więcej problemów z dogadaniem się z innymi niż mój współlokator.
Mnie z kolei zdaje się, że w Jeanie jest coś rozważnego, mimo że jego twarde stąpanie po ziemi boli każdego, kogo on nazywa pięknoduchem czy tam kretynem-samobójcą. Zastanawiam się, czy na serio czegoś nie dostrzegam, czy to jego przekora, ale potem nakrywam go na tym, jak, leżąc w łóżku przed zaśnięciem, poważnieje. Robi to tylko sam do siebie, myśląc, że niczego nie widzę.
Szafkowej historii ciąg dalszy: pytanie z pryczy obok „czy jestem jakąś matką". Ostatecznie powiedziałem, że mogę być, jeśli to pomoże. Sądziłem, że wybuchnie, ale zaśmiał się i... posprzątał, bo niby jęczę. Ten jego uśmiech to chyba coś, czego się kompletnie nie spodziewałem. Pierwszy raz, kiedy tak byle jak składał rzeczy, pogadaliśmy na poważnie o Żandarmerii.
Zmierzamy do tego samego punktu, ale z zupełnie innych powodów. Celem Jeana jest Sina, nie służba. Zresztą na apelu powiedział to wprost, ale wtedy brzmiało jak pokazówka. Dostał od generała z główki. O tym, że apel był tak naprawdę „rytuałem przejścia" dowiedzieliśmy się później, bo wyobrażaliśmy to sobie inaczej. W sumie, nie wiem jak. Na początku w ogóle nie rozumiałem tych krzyków Shadisa mających zniszczyć nam marzenia i złamać nas psychicznie. Byłem jednocześnie przerażony i pewny tego, co chcę powiedzieć.
„Trudnych" za to o nic nie pytano. Wszyscy poza Erenem wydają się zawieszeni w pustce. To raczej jasne, że Mikasa i Armin, choć nie mówią tego głośno, pójdą razem z nim, cokolwiek postanowi. Nie, Eren już postanowił i nadal...
Wczoraj dowództwo wywlekło nas w środku nocy na plac, żebyśmy biegali „za polityczny wiec po ciszy nocnej". Znowu poszło o Zwiadowców i idealizm z Jeanem i Jaegerem w roli głównej. Obaj używają stanowczo za ostrych słów i obu brak powściągliwości żołnierza. Mało brakowało, a w ruch poszłyby pięści.
Ja nie mam żadnych problemów z dogadaniem się z ludźmi. Jest mi tu dobrze, bo każdy, kogo spotykam i z kim rozmawiam, ma w sobie coś ciekawego. Jednak po tych kłótniach zawsze coś we mnie zostaje. Najczęściej pytania, na które nie znam odpowiedzi. Czy ja też jestem tchórzem, skoro chcę zostać Żandarmem? Czy Eren to samobójca bez przyszłości? I kto to są „tamci"? Każdy z nas ma jakichś „tamtych"; dla mnie „tamci" to ludzie, którzy nie przestrzegają prawa i sabotują to, co jest jego ostoją.
Nie uważam za egoizm zasłużonego odpoczynku po służbie, nieważne czy w kasynie, restauracji, czy w garnizonowym barze. To chyba jak z tymi słodyczami według mamy — każdy nadmiar szkodzi. Nie wiem, czy boję się spekulacji o wracających tytanach, którymi Jaeger ciska w nas praktycznie co wieczór. To nie jest przecież najważniejsze, co nami kieruje: strach czy odwaga, skoro i tak wykonałbym każdy rozkaz. Także stanął do walki. Mundur raczej nie ma znaczenia. Albo to z moim myśleniem coś jest nie tak i jestem za mało... zdeklarowany, skoro po drugim miesiącu szkolenia można mieć już tak ostry pogląd?
Trudno poruszać się w świecie, w którym tylu instytucjom zależy na naszej duszy. To niesamowite, myśleć, że czemuś większemu zależy na mnie, na chłopaku z Jinae, i że istnieje coś, co tak bardzo chce skraść moją uwagę, bym jeszcze bardziej się starał.
To nie tak — nie mam wątpliwości. Po prostu próbuję poznać to od środka i zrozumieć myślenie innych, bo tylko tak będziemy w stanie współpracować, kiedy dowództwo podzieli nas na grupy i każe się dogadać. Staram się myśleć w przód. Po wynikach Armina z teorii i strategii wiem, że to bardzo ważne, więc gonię ku temu, co może uczynić mnie lepszym. Bo chyba o to chodzi w doskonaleniu umiejętności? Nie tylko nad formą trzeba pracować. Brakuje mi umysłowego zajęcia, brakuje mi książek, a chciałbym być symetryczny pod względem siły i umysłu.
Cieszę się, że mama mnie nie wyklęła, choć pewnie czeka nas długa rozmowa. Jeszcze nie wiem, kiedy Was odwiedzę i chyba wolę nie pytać, po tym, co usłyszał Conny po głośnym myśleniu, czy da się jakoś czmychnąć na ostatnie zbiory w wiosce. Trzeba będzie poczekać, aż samo się wyklaruje.
Kocham Was
Marco
♠
Wybacz,
znowu nie zdążyłem z pocztą. Miałem usiąść do pisania po wieczornym apelu, a rano wysłać list. Nawet kupiłem w kantynie papier. Powinienem się domyślić, że cały dzień był podejrzanie luźny: konserwacja, trochę teorii i kompletowanie szpeju na nagły wypadek. Miał się przydać następnego dnia. Wniosek z tego jeden — nie wolno dać zasnąć czujności. Po kolacji zdążyłem tylko napisać datę, bo zwleczono nas z łóżek na patrol i całą noc przesiedzieliśmy w lesie, robiąc trening orientacji, zbierania śladów i wyciągania z nich wniosków. Coś jak gra w Żandarmów i złodziei. Pierwszy raz byłem dowódcą oddziału i właśnie od tego zaczęły się schody.
Czasem mam wrażenie, że Shadis specjalnie dzieli nas na takie grupy, w których nie umiemy współpracować. Niby znamy się już dobrze, ale to tylko pozorny plus. W tym przypadku to jeszcze gorzej niż mielibyśmy nie znać się w ogóle. Trudno było uzgodnić heroizm Erena z Jeanową ignorancją. Pójście w obie strony byłoby złe. Dałbym rękę, że wystarczy moment mojej nieuwagi i się poszarpią.
Na początku myślałem, że to niemożliwe — znaleźć środek między bezmyślnym pchaniem się w noc, a chytrym planem rozpalenia ogniska i upolowania czegoś do jedzenia w czasie, gdy zadanie zrobią za nas inni (swoją drogą Sasha chyba po raz pierwszy zgodziła się w czymś z Jeanem...).
Uwielbiam wszystkich za to, jak bardzo są wyjątkowi, ale ten osobowościowy bałagan naprawdę daje w kość. Musiałem coś z tym zrobić. Chciałem postąpić sprawiedliwie. W stosunku do każdego; chciałem być bezstronny i zachować kręgosłup. Na początku hamowała mnie myśl, że to przecież moi przyjaciele, wobec czego nie powinienem być tak surowy ani żadnego z nich „utopić" tym, co zamelduję dowództwu. Jakoś intuicyjnie zdawało mi się, że po meldunkach dostaje się łatkę „kapusta". Ale zignorowanie tematu w myśl, że „jakoś to będzie" to byłoby oszustwo i nieme przyzwolenie na powtórkę, a z nas chce się robić żołnierzy, nie zacietrzewionych sztubaków.
W ostateczności powiedziałem, że mają pięć minut na dogadanie się, w przeciwnym razie złożę raport. Na początku chyba nie wzięli tego na poważnie, ale Eren dość szybko doprowadził się do porządku. Według Jeana... „jestem świętszy od Kościoła Murów". Ale tu przecież nie chodzi o świętość, tylko o dyscyplinę, której próbuje się nas uczyć od samego początku. Dowodzenie ludźmi to coś znacznie trudniejszego, niż sobie wyobrażałem; niż sobie wyobrażaliśmy. Wielu rzeczy wcale nie robi się ot tak, lekką ręką, bo dowodzenie to wcale nie jest wyręczanie się podkomendnymi.
Nazwałem ich przyjaciółmi, bo jestem tego pewien. Docieraliśmy się przecież przez parę miesięcy, przez co czuję się do nich wręcz... przywiązany. W tej chwili nie umiem wyobrazić sobie sytuacji, w której jestem gdzieś indziej. Z innymi osobami. Ale sankcjonowanie niektórych uchybień przy ogromie sympatii, jaką się kogoś darzy, to taka konieczna okropność. Podobno sprawdzam się jako dowódca, przynajmniej tak powiedzieli po testach psychologicznych — że sprawiedliwość myślenia mam wkalkulowaną w charakter. Nie jestem pewien, czy to powód do dumy, czy do zmartwień, bo skoro tak jest, to dylematów będzie przybywać. Cóż, jeśli tak — nie zamierzam uciekać.
Pewnie brzmię jak służbista. Sam uznałem, że do pewnych rzeczy mam zbyt rygorystyczne podejście, więc postanowiłem trochę poluzować, nazwijmy to... po służbie. Przywykam powoli do bałaganu w szafie. To, co w pierwszych miesiącach mnie drażniło, teraz jest co najwyżej irytujące. Jean to mój nadprogramowy trening cierpliwości, co nie znaczy, że to źle.
Kupiliśmy talię kart w kantynie. „Karty publiczne" choć w zasadzie siedzimy nad nimi we dwóch. Wymyśliliśmy sposób na dobrą passę na treningach i jak na razie się sprawdza. Pikowy as to coś w rodzaju amuletu, którym wymieniamy się od czasu do czasu, jak od czasu do czasu, z gapiostwa i przez bałagan, wymieniamy się skarpetkami. Jean wydaje mi się teraz znacznie mniej... jedynakowy, ale reszta dywizji śmieje się, że to maminsynek. Po ćwiczeniach w Troście poznałem go z zupełnie innej strony i chyba zrozumiałem, dlaczego nigdy nie pisuje do domu.
Pani Kirschtein jest bardzo opiekuńcza i chociaż ja uważam tę troskę za przemiłą, Jean wydaje się nią sfrustrowany i zawstydzony. Nie powiem, że rozumiem jego podejście, bo nie rozumiem; w końcu już na samym początku uderzyła mnie dysproporcja między takimi nami, a ludźmi, których wtedy w utajeniu nazywaliśmy „trudnymi" niemającymi do kogo pisać. Z drugiej strony jego stosunek do świata oddaje pewne wartości, którymi się kieruje, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Tuż po skoszarowaniu sądziłem, że dogadanie się z nim będzie po prostu... konieczne, skoro dzielimy ten sam skrawek baraku, ale dzisiaj wiem, że to nie tylko „konieczność". To paradoks, że akurat on wydaje mi się najbliższy. W końcu więcej spraw nas dzieli niż łączy. Nie powiem — mówi kuszące rzeczy, choć ja odczuwam tę fascynację stolicą zupełnie inaczej niż on. Nigdy nie pociągała mnie... Z braku słowa powiem „rozrzutność". Chcąc nie chcąc, marzymy poniekąd o tym samym... Po prostu każdy z nas na swój sposób. Lubię momenty, w których Jean się „zapala". Z jakiegoś powodu mu to pasuje. Gdy mówi o Sinie, jest, mimo pozornego zgorzknienia, naprawdę szczęśliwy, wręcz uroczy w tej swojej niemoralności myślenia, tak przekornej wobec wartości forsowanych przez tę drugą, może radykalniejszą stronę.
Prawda jest taka, że zacięcie Erena to imponująca sprawa, ale dla mnie wciąż dość abstrakcyjna. Jinae zawsze było tak spokojne, przez co kompletnie nie umiem wyobrazić sobie żadnego wielkiego kataklizmu. Tytanów widzę jako atrapy, jako szkic na tablicy o słabym punkcie na metr i dziesięć centymetrów i chociaż bardzo bym chciał, nie potrafię umieścić się w sytuacji ekstremalnej. A przecież wydarzenia sprzed dwóch lat wiszą nad barakami jak widmo. Dowództwo ciągle powtarza, że bez przeszkolenia jesteśmy jeszcze nikim, pokarmem. Czy to jest właśnie obecna sytuacja Ludzkości i czy naprawdę nie jesteśmy potrzebni za Siną, tylko w Centrali za Rose? Nie wiem, Liso. Nie mam prawa nikogo oceniać. Muszę po prostu robić swoje. Trudno zderzać argument prawa z argumentem bólu umierania w paszczach.
Wiem, wpadam w ponure tony... Ale nie jest ponuro. Myślę, że to pytania, z którymi musi zmierzyć się każdy z nas, choćby po cichu, bez przekrzykiwania się z innymi. Staram się to robić po cichu.
Pytałaś, czy nie wpadła mi w oko żadna z koleżanek. Wszystkie są świetne, ale raczej nie patrzę na nie w ten sposób. Brak „tego czegoś", mimo że żadnej z nich nie brak absolutnie niczego. W Chriście Lenz kocha się chyba z pół dywizji — w końcu jest malutka, śliczna, uczynna... Czuję się dziwnie ze świadomością, że ktoś taki jak ona musi słuchać przekleństw generała; kiedy chłopaki gadają po apelu jest jeszcze dziwniej. Albo po prostu ja w życiu nie powiedziałbym czegoś takiego bez względu na poufność(?) moich słów. Podobno jestem w tej kwestii „memły".
To chyba jeszcze nie mój czas. Myślę, że potrzebuję stabilizacji. Trudno mi skupić się na uczuciach w chwili, w której czuję taką presję obowiązków. Może jest tak, jak mówi Jean, i poznam kogoś dopiero jak się urządzę się za Siną? Jego zdaniem mundur Żandarma załatwia sprawę i, śmiechem-żartem, jeżeli faktycznie tak jest, pewnie nie będę się wzbraniać, kiedy pojawią się możliwości zapewnienia komuś bezpieczeństwa, a ja poczuję... No, „to coś". Ci „kochający Christę" twierdzą, że ich „moment" nadszedł pierwszego dnia, gdy zobaczyli ją na placu. Jean to samo mówił o Mikasie. Wcześniej dałbym rękę, że zaraz mu się znudzi, ale gdy słucham go teraz, dociera do mnie, że zapewne nie miałbym ręki, bo to brzmi coraz poważniej. Nie wiem, co o tym sądzę.
Źle patrzeć, jak się frustruje. Czasem, czy to w baraku czy na zajęciach z teorii, nakrywam go na rysowaniu jej portretów. Pewnie brzmi jak jedna z Twoich ulubionych historii, ale nie do końca. Opowiem Ci o tych romansowych intrygach w koszarach, jak przyjadę na przepustkę. Wstyd przyznać, że nadal nie wiem, kiedy to będzie, bo nie słychać nic o luzowaniu.
Mów lepiej, co u Ciebie. Mam nadzieję, że nie przejmujesz się gadaniem mamy o „lecących latach". W końcu to ma być wasza decyzja. Twoja i Hansa. Tylko ślepy by nie zauważył, jak on za Tobą szaleje. I nie — nie starzejesz się.
Całuję
Marco
♠
[850]
Liso,
cieszę się z Twoich zaręczyn z Hansem. Myślę, że gdybym się nie cieszył, to po trzech latach mojego szkolenia odczułby to... boleśnie. Nie jestem już „małym", którego mógł bezkarnie przerzucać przez ramię, żeby się przed Tobą popisywać. Widzisz, niepotrzebnie bałaś się, że tyle zwlekał, niepotrzebnie panikowałaś, że nigdy się z Tobą nie ożeni i na pewno ma kogoś na boku, skoro jeszcze się nie zdecydował. Wiedziałem, że to niemożliwe, by ktoś traktował moją śliczną siostrę jak... „plan awaryjny" albo „działania opóźniające". Ta wiadomość naprawdę postawiła mnie na nogi. Hans jest szczęściarzem. Jak zdążę, napiszę do niego sam. Nie bój się, nic głupiego! Zwyczajne, zasłużone gratulacje. W końcu niedługo będzie częścią naszej rodziny.
Nie przyznawałem się do tego, żeby Cię niepotrzebnie nie denerwować, ale od jakiegoś czasu zastanawiałem się, czy Twoje kiepskie samopoczucie nie wynikało z tego, że... No, wiesz. Różne rzeczy chodziły mi po głowie, nawet takie, że mógłbym zostać wujkiem. Uspokoiło mnie, że poszłaś do lekarza i to tylko zmęczenie związane z wyjazdami Hansa w interesach. Całe szczęście — minęło. Saszka mówi, że na uspokojenie dobry jest wyciąg z chmielu, bo tylko mieszczuchy nie wiedzą, że to znacznie więcej niż piwo.
Tak... Minęło trochę czasu.
Ale dobrze liczysz. Został mi ostatni tydzień. Nie mam pojęcia, co się ze mną przez to dzieje. Pisałem Ci, że miewam wątpliwości, ale sądziłem, że szybko miną. Presja dziesiątki potrafiła zdziałać cuda, więc nie widziałem potrzeby „podnoszenia alarmu", tym bardziej w stanie, w jakim mogłaś być. Wybacz żargonowe wtręty. Od dawna mało czytam, a przez to, co robią nam z głowy od trzech lat, mam problem ze znalezieniem jakiegoś „ludzkiego" odpowiednika w mowie. Im szybciej znikają ostatnie dni, tym większy odczuwam stres.
Nie, nie obniżyłem się w notach, ciągle jestem siódmy. Jean przede mną. Nie wiem, jak to wyjaśnić, żeby nie zabrzmiało głupio. Zawsze mówiłaś, żebym pisał, cokolwiek się stanie, sęk w tym, że... nic się nie stało. Jesteś starsza i chociaż pewnie nie powiesz mi, ile milimetrów ma kaliber pistoletu sygnałowego, to w innych sprawach orientujesz się znacznie lepiej ode mnie. W końcu niedługo wychodzisz za mąż.
Od dłuższego czasu mam wrażenie, że coś się we mnie zmieniło. No, może nie do końca we mnie, ale w moim spojrzeniu na świat. Wiesz, nigdy nie ciągnęło mnie do podrywania panien na mundur Żandarma, czy w ogóle — na mundur, a o tym ostatnio gada się w naszym baraku. Ci, którzy już wiedzą, że mają otwartą drogę do „zamkniętego świata", zastanawiają się, jak powinni używać go najlepiej.
Starałem się jakoś wejść w tę rolę, ale chyba nie mogę, nie potrafię. Nie potrafię o tym myśleć ani sobie tego wyobrazić, bo nie czuję kompletnie nic — podniecenia, ekscytacji, nie czuję się atrakcyjniej, mimo że widzę, jak prawie wszyscy wyraźnie ożywają przy tych niewybrednych uwagach. Conny mówił, że dziewczyny w Ragako oszalały, jak przyjechał na przepustkę. Chodził tylko w mundurze — bez przydziału, bez stopnia, bez niczego, grunt, że w mundurze właśnie. Jean już kompletnie odpływa z tym, co to znaczy „być Żandarmem za Siną", co nie przeszkadza mu śmiać się z nosa Annie i wzdychać, że chyba zwariował, bo widział Mikasę robiącą brzuszki przed pobudką, a ja...
Nie mam pojęcia. Potakuję, patrzę na asa pik, rzucam karty na stół, ale z drugiej strony czuję się dziwnie. Taki... „nieswój". Nie chodzi tylko o decyzje. Prawda, zauważyłem zmianę, kiedy próbowałem jakoś wyjść z ideowego impasu, ale to był tylko brakujący element.
Tak, decyzje też ostatnio się nadszarpnęły. Coraz częściej zastanawiam się nad tym, czy na pewno wybrałem dobrze, a kiedy myślę, że jest w porządku, gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, czy nie powinienem jednak pójść za Erenem, bo może jednak Jaeger przekonał mnie, że tam wcale nie ma żadnego lepszego świata, tylko zamykanie bram przed tymi, którzy potrzebują pomocy, że gdzieś za Murem czeka zagrożenie, a od niego nie uratuje Was ani Żandarmeria, ani Garnizon. W końcu Eren sam to przeżywał, w końcu ta determinacja nie wzięła się znikąd, a pozorne beztalencie tak po prostu nie wskakuje na piątą lokatę. Za tym musi coś być. A książka Armina i bezkresy piachu? A słona woda? A słowa Pyxisa na ćwiczeniach w mieście?
Annie jest czwarta. Idzie do Żandarmerii, bo jak twierdzi „chce tylko ratować skórę". Na serio czuję się, jakbym na początku szkolenia dał się podejść i złowić na haczyk zaszczytu i „Ramienia sprawiedliwości". To przecież tylko gazetowa fikcja. Czy po to jest się najlepszym, żeby, jak mówi Jean, potem nie robić już nic, a jedynie... „ratować skórę"?
Staram się być sprawiedliwy, ale... nie mogę. Nie mogę, bo jest coś, co nie pozwala mi tak po prostu zmienić zdania. Wyobrażam sobie, że to czytasz i marszczysz brwi, bo nie rozumiesz, co chcę powiedzieć. Sam tego nie rozumiem. Coś mnie krępuje przed napisaniem wprost, a pewnie tak byłoby najlepiej. Idę naokoło, jak od paru miesięcy, a może od roku, kiedy dostrzegłem, że, patrząc na to samo, co zawsze, widzę coś kompletnie innego? Po prostu... przeraża mnie myśl możliwości nowego wyboru. O możliwości, w której nie będzie Jeana. Wcześniej, przez prawie trzy lata, obaj szliśmy w to samo miejsce. To nic, że z innych powodów. Zawsze był punkt wspólny, a nasze drogi miały się nigdy nie rozejść. Mieliśmy plany, mieliśmy grać w karty — on w imię używania życia, ja w imię odpoczynku po służbie. Nie jestem na tyle zaborczy, żeby próbować go przekonać.
Prawie wszyscy miotaliśmy się z uzgodnieniem siebie. Część zmieniła zdanie, inni odeszli do cywila na nieużytki. Nasza dywizja miała w zasadzie dwa bieguny stałości — Jeana i Erena. Jestem rozdarty, bo chociaż ideą bliżej mi teraz do drugiego, zastanawiam się, czy bez pierwszego to w ogóle miałoby sens. To wojsko. Nie powinienem być takim egoistą, ale przecież żołnierz oddający serce służbie może pragnąć prywatnego szczęścia. Czy ja właśnie... szukam sobie wymówek?
Chcę myśleć, że jestem, to znaczy będę, jak każdy żołnierz, jak każdy człowiek, któremu nie zamyka się drogi bez względu na wybór. A może się mylę i wraz z wyborem trzeba się wyzbyć pragnienia definiującego mnie jako jednostkę, bo to ja, moje uczucia i tylko moje, jak to, czego nie zabiły trzy lata wykładni ideologicznej o machinie scalającej czy też o tym, że każdy żołnierz jest częścią jednego ciała, a broń przedłużeniem ręki? Tę teorię znam bezbłędnie. Maksimum punktów za racje kompletnie nieoddające mojego ideowego zahartowania. Gdy myślę o tym rozejściu się, o mojej własnej zdradzie (w myślach nazywam to właśnie zdradą), zaczynam odczuwać tęsknotę, choć jeszcze nic się nie stało.
Nie wiem, jak to określić. Pewnie najlepiej byłoby powiedzieć „przyjaźń", ale mam wielu przyjaciół i dostrzegam... różnicę. Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedyś nie widziałem niczego niezwykłego w tym, że na siebie patrzymy, nawet nadzy. Jak każdego bawiło mnie to porównywanie się w żartach i nie czułem skrępowania — to przecież wojsko, norma, którą dało się wypracować. Początkowo nas wszystkich mierziły nieosłonięte deski, pompa i to, że po prostu się stoi pod strumieniem wody i obstrzałem spojrzeń, zupełnie niepodobnie do kąpieli w domu, kiedy można po prostu zamknąć za sobą drzwi. Jakoś przeżyliśmy. Zapewne z uśmiechami na twarzach, nie mając za bardzo czegoś takiego jak prywatność. Ale potem pojawił się we mnie ten absurdalny dystans; zacząłem czuć, że nie powinienem i szukać „momentu różnicy". Nie wiem, czy znalazłem, bo gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że mogło być ich szalenie dużo.
Kiedy ćwiczymy walkę w zwarciu, nie umiem myśleć poprawnie. Czuję jego bliskość, i... Chociaż każdy z nas, poza tymi, co regularnie dostają paczki, pachnie tą samą wodą z zaopatrzenia, bez problemu wyłapuję wyjątkowość jego skóry, najwyraźniejszą ze wszystkich zapachów, nieważne gdzie jesteśmy — w trawie, w błocie, na placu czy macie, nieważne czy pada, czy grzeje. Nerwy mi wibrują. Przestaję zwracać uwagę na to, kto wygra, idąc w myśl jego zasady, że tego treningu i tak nikt nie odnotowuje w końcowych wynikach. Z jednej strony jestem świadomy zaniedbania, z drugiej szczęśliwy. Wstydzę się pisać, o czym dokładnie myślę.
Potem słyszę tę jego rozkoszną ironię, że moje służbowe przykładanie się do poleceń i tak nie ma sensu, bo ciągle z nim przegrywam. Jean lubi to mówić, tak jak lubi wygrywać. Jest wtedy po swojemu uśmiechnięty, a ja, patrząc na ten uśmiech i tryumfalny błysk w oczach, wiem, że nie powiem mu, dlaczego jest właśnie tak.
Tak naprawdę jestem lepszy w zwarciu i bez problemu kładę Bertholda i Connego, nad Reinerem mam za to przewagę szybkości. Jean nigdy się do tego nie przykładał; mobilizował siły tylko wtedy, gdy ktoś z dowództwa nas obserwował.
Nie daję mu forów specjalnie, po prostu odpływam. Dekoncentruję się. Na początku jestem tym sfrustrowany, ale frustracja mija, kiedy jego pojaśniała od słońca czupryna, której za nic nie chce ściąć jak większość — „na zapałkę"— dotyka mojego policzka albo czoła, kiedy Jean wisi nade mną pewien własnej siły, zadowolony z siebie i po swojemu nonszalancko-czarujący. Czuję krótki dreszcz na ciele, gapię się na jego wąskie usta i oczy; te oczy widzę nawet wtedy, kiedy patrzę w szklankę z kantynowym piwem, którego gorzki smak już dawno przestał mi przeszkadzać.
Żyjemy ze sobą tyle czasu, że pewnych rzeczy w ogóle nie odbiera się tu dwuznacznie, bo taka jest nasza codzienność — otwarta latryna, tarzanie się po ziemi, leżenie na jednym łóżku. Chłopaki widzą głupi podtekst tylko wtedy, kiedy Mikasa próbuje się z Annie, czy w ogóle — kiedy „dziewczyny się biją". Nasza, męska sfera treningowo-cielesna to dla wszystkich zwyczajność, rutyna i nuda. To daje mi jakieś paradoksalne poczucie pewności, że nikt niczego nie zauważy. Nie jestem jak Ymir przy Chriście. Chyba nie potrafiłbym się tak obnosić z uczuciami i rzucać dowcipów o ślubie. Zresztą, z pół dywizji otwarcie deklaruje chęć wzięcia ślubu z Christą. Ymir nie jest wyjątkiem.
W ogóle weszliśmy w dziwny okres, w którym coraz częściej zwraca się uwagę na pewne rzeczy. Chłopaki odkryły, że na świecie są też kobiety. Nie mówię o Erenie. Nie wiem, co Mikasa w nim widzi, ale za to aż za dobrze wiem, co Jean widzi w Mikasie. W końcu kocha się w niej prawie od samego początku. Smutno mi, gdy widzę go sfrustrowanego, a z drugiej strony wiem, że sam jestem okropny. Nie umiem wyzbyć się cichej zazdrości, ale nie kieruję jej w nikogo bezpośrednio. Może to bardziej marzenie niż zazdrość? Nie. Naprawdę bywam zazdrosny, choć znacznie wygodniej wmawiać sobie, że takie rzeczy mnie nie dotyczą. Przecież jestem — według całej dywizji — „aż za bardzo w porządku"...
Pewnie ten list brzmi tak, jakbym był nieszczęśliwy, chociaż to nieprawda. Jest wręcz odwrotnie. Po prostu się pogubiłem i musiałem... Chyba musiałem się wygadać, w dodatku komuś umieszczonemu poza tym zamkniętym porządkiem koszar. Emocje trochę opadły.
Ja serio cieszę się każdym dniem spędzonym ze wszystkimi, którzy w ciągu trzech lat stali się mi bardzo bliscy. Kiedy przypominam sobie pierwsze chwile w baraku, dochodzę do wniosku, że wcale nie byłem takim optymistą, za jakiego uchodzę w jednostce.
Dziwnie myśleć o tym, że kiedyś nie wiedzieliśmy o sobie niczego, że był czas, kiedy każdy leżał na swojej pryczy, a w izbie panowała cisza niezręczności. Żal będzie się rozejść, a to już za parę dni.
Nie wiem jeszcze, co zrobię. Nie wiem, czy zostanę „kretynem-samobójcą", czy tylko „wymuskanym królewskim służbistą z romantycznymi zapędami". Nie boję się ani popaprańców, ani przestępców, ani nawet tytanów.
Boję się myśleć o tym, jak to byłoby przeżyć dzień bez niego. Myślisz, że powinienem mu powiedzieć bez względu na to, co wybiorę? Nie mam pojęcia, co by zrobił. Znamy się tyle czasu, ale i po tych trzech latach to bardzo kruchy grunt. Odpowiedź pewnie nie zdąży dojść przed ceremonią, a po niej na pewno zmieni mi się adres korespondencyjny. Dziękuję, że mnie wysłuchałaś, siostrzyczko. Do zobaczenia na ślubie. Po moim mundurze zobaczysz, co wybrałem.
Marco
♠
Garnizon Trost
Coś pacnęło o blat, a Jean drgnął rozbudzony intensywnym zapachem mokrej ścierki, który rozniósł się dookoła. Kantyna Garnizonu miała zupełnie inną aurę niż ta w Centrali; tam zawsze było mało ludzi — nawet wówczas, gdy wydawało się ich szalenie dużo.
Rozejrzał się zamroczony deliberacjami bez kierunku. Jego głowa była dziwnie pusta, jakby wystrzępiona uderzeniami wiatru, który smagał go po twarzy, gdy Jean wracał z pogranicza Jinae bezmyślnie, niemal bezdomnie, wpatrzony w iluzję gwiezdnych pustkowi nieba.
Nie miał pojęcia, o czym wtedy myślał; zdawało mu się, że o niczym, chociaż nie mógł wyzbyć się wrażenia pewnego przeładowania przeczącego tej intelektualnej bierności, tej dręczącej go zagubionej i rozlanej martwocie.
Zawiesił wzrok na starszych żołnierzach maczających wąsy w kuflach z piwem, po czym spuścił głowę, by dalej śledzić mokre plamy na kontuarze i wdychać woń mokrej ścierki niby odgrodzony od zewnętrza i pozornie niewrażliwy na tytoniowe więdnięcie izby wyłożonej dymem w zasadzie od podłogi do sufitu, mimo że wyraźnie czuł, jak cały papierosowy swąd wsiąka mu we włosy i w mundur.
Dopiero kiedy drzwi odbijały się od powycieranych szpalet, z korytarza podziemi wpadały żyłki piwnicznego powiewu ledwo sięgającego twarzy smugą specyficznej wilgotno-wątpliwej świeżości; dookoła panował gwar wchodzenia i wychodzenia.
— Trzy dni, co? — ocucił go głos obera.
Jean wcale nie musiał się skupiać, by wiedzieć, o czym mowa; w tej chwili był tu zapewne jedynym Zwiadowcą pretensjonalnie rzucającym się w oczy na tle garnizonowych kurtek i, nawet mimo tego całego nonsensu własnych myśli, dostrzegł, że rzężące od pijackich rozmów otoczenie ucichło, gdy pokonywał drogę od drzwi do stołka przy ladzie; zresztą — już od dawna i wojskowi, i cywile żyli tylko tym.
Nie podjął rozmowy. Wymruczał na odczepnego jakąś monosylabę i to samo zrobił w replice na dwa kolejne pytania, bo ich treść przeleciała mu przez głowę jak woda przez sito.
— A Shinganshinę odbijecie? — mężczyzna za barem zaśmiał się, chcąc chyba wybudzić Jeana z letargu zaczepnym zagraniem „na orientację". W końcu odpowiedź miała uchodzić za uniwersalnie klepany pewnik, niewymagający niczego innego niż instynktu wymuszającego „tak" bez cienia wahania.
Skąd mam wiedzieć?
— Odbijemy.
Ludzkość w rozmowach o własnym położeniu nie cierpiała konstatacji spod znaku „nie wiem". On sam ich nie cierpiał — nieważne, po której stronie stał wcześniej i teraz.
Nie miał pojęcia, czy zdecydował się na ruch w tej konwencjonalnej grze dla świętego spokoju, z czystej przekory, dlatego, że tak właśnie powiedziałby Marco gotów iść tam, gdzie będzie trzeba bez snucia katastroficznych wizji, czy może naprawdę przejął część optymizmu Bodta w spojrzeniu na świat. Przecież właśnie optymizm w pewnych kwestiach i jego kompletny brak zawsze ich różniły. Ale Jean nie mógł tego wykluczyć; od porządkowania Trostu po ataku, od dnia wyboru, nigdy nie był w swoim myśleniu całkiem sam.
— Wiem, czego ci trzeba, kolego.
Akurat.
Ober postawił przed nim pełen kieliszek czegoś mocnego. Jean wsunął dłoń do kieszeni munduru, na co barman machnął ręką, mimo że on nie sięgał wcale po pieniądze; zamiast nich wyciągnął pugilares i wyjął zza obwoluty pikowego asa noszącego palimpsesty w postaci zgnieceń i prostowań z zeszłego lata. Położył kartę obok siebie — naprzeciwko pustego miejsca — i, niby nie widząc niczego dookoła, wlepił w nią wzrok.
— To wlej jeszcze jeden — powiedział niezachwianą pewnością, niby wydając rozkaz. Nie wiedział, czy dostał, czego chciał, ze względu na estymę Zwiadowcy, czy może z powodu maniery wkradającej się w jego ton zawsze, gdy rozmawiał z kimś obcym.
Postawił alkohol przy asie.
Ten artefakt, ich dawny talizman szczęścia, na przestrzeni ostatniego roku został pozbawiony mocy sprawczej przedmiotu. Przestał żyć w Jeanie jako forująca obietnica albo niby-wróżba działająca jak oszukańczy środek o zerowej wartości farmakologicznej podawany w lazarecie po wyczerpaniu zapasów; as pik już dawno był tożsamością, osobą, jakby w chwili zgięcia po porządkowaniu dystryktu i rozprostowania przed ceremonią wyboru dywizji kawałek powlekanego papieru raz na zawsze przekroczył dla Jeana granicę materialności bez drogi powrotu do poprzedniego stanu, do stanu jakiegoś śmiesznego amuletu.
Inez mogła myśleć o epoce powrotów, ale dla Jeana to wcale nie był powrót do grzebania w archiwach, piwnicach i walka o rewindykację eksponatów. Już dawno wiedział, że wszystko, co zamknął w sobie kawałek powlekanego papieru z czarnym odwróconym sercem, stało się częścią jego samego, częścią żywą, niezakutą w pomnikową zastałość formy narzuconej przez „czynności po porządkowaniu jednostki i dystryktu", przez uroczyste ciałopalenie.
Zaśmiał się w duchu. Wcześniej nie zwracał uwagi na to, iż w nazywaniu rzeczy rzucał skrawki teorii wtłaczanej im do głowy na placu treningowym.
To nie tak, że kiedyś coś było. Dla Jeana pod tym względem nadal trwało pewne specyficzne i nieco wypaczone teraz.
Nie zmienił tego fakt, że nie pozwolono mu zatrzymać niczego po Marco, bo rzeczy osobiste odesłano w szarej paczce do Jinae. Nikogo z dowództwa 104. nie obchodziła ani ich więź, ani ból Jeana zbierającego te notatki i drobne przedmioty do pakowania przypominającego bezduszne dekomponowanie portretu, kogoś, kto...
No właśnie...
Wbił wzrok w stojący obok pozornie niczyj kieliszek.
Chyba mamy do pogadania.
Nawet w myślach wydusił to z trudem, nie wiedząc właściwie, czego oczekiwał po stwierdzeniu zwiastującym coś, co kapitan nazywał mocną rozmową. To określenie zawsze rodziło w Jeanie nie tylko niepewność, ale i pewien respekt o niewiadomym pochodzeniu. Być może takie zestawienie słów miało w sobie ten charakterystyczny pierwiastek tak pociągający go w czasach, w których sam pragnął wypracowania w sobie twardej, wręcz kamiennej lapidarności?
Porzucił poboczną myśl, odwodzącą go od dojścia do konkretu. Nigdy nie podejrzewał się o to, że znacznie bezpieczniej będzie mu w nie do końca pozytywnej pustce, zupełnie różnej od momentów niby-budzenia się obok Helgi, budzenia się bez świadomości, czy rzeczywiście zasnął; właściwie ta pustka była zupełnie inna niż przeżyte do tej pory meandrowania po brzegach świadomości, kiedy on sam czuł się na swój sposób... zdekomponowany.
Przez głowę przemykały mu ustępy listów — to ładne pismo zdradzające staranność włożoną w postawienie każdej litery; nieważne, ile miało się czasu. Nie miał pojęcia, czy wiedział. Sam z siebie raczej się nad tym nie zastanawiał, nie licząc kilku momentów, kiedy odnosił dziwne wrażenie, że w powietrzu wisiało coś niewypowiedzianego i zdawało mu się, że Marco chciał powiedzieć coś ponadto, co mówił w rzeczywistości.
Nieoceniane ćwiczenia walki w zwarciu traktował zazwyczaj jako ucztę dla miłości własnej; przez prawie dwa lata żył w przekonaniu, iż wygrywa, ponieważ jego strategia rozkładania sił doskonale się sprawdza, podczas gdy chełpił się nią kompletnie bez sensu, nie dostrzegając czegoś, co po roku zmieniało treść dawnych rozmów, wagę gestów i słów. Przez moment przeszło mu przez myśl, że może jednak lepiej było nie wiedzieć.
Jeszcze wtedy nie miał w sobie ani empatii, ani delikatności; nawet teraz nie ufał sobie aż tak bardzo, by umieć oszacować własną reakcję i ponownie wejść w skórę chłopaka, który poszedł do wojska, by przez resztę życia wymigiwać się od obowiązków. Nie miał pojęcia, jak zachowałby się uboższy o doświadczenia, rozbity wewnętrznie i chronicznie sfrustrowany zazdrością o Mikasę. Zastanawiał się, ile razy mógł Marco nieumyślnie zranić, bo chociaż Bodt nie nigdy nie wyglądał na nieszczęśliwego, wręcz przeciwnie, Jean, próbując sobie wyobrazić, ile razy sam poczułby się na jego miejscu zraniony, gubił się w rachunkach.
W ponurej aurze wlał w siebie kieliszek i ponownie spojrzał na drugi; stał pełen, a alkohol telepał się w nim za każdym razem, gdy tylko trzaskały drzwi. Wypił drugi.
Co ty niby mogłeś we mnie wtedy widzieć?
Odpowiedziały mu szurania stołkami i stuknięcia kufla o kufel. Toczące się rozmowy słyszał jak zza szkła; jakby siedział w jakiejś przezroczystej izolatce. Nigdy nie wypierał się istniejącej między nimi specyficznej miłości, ale dopiero teraz dotarło do niego, że obaj widzieli tę miłość zupełnie inaczej. Przypomniała mu się rozmowa z chłopakami, gdy Marlo wrócił ze Stohess, i słowa Erena o Mikasie. Tylko czy to było w ogóle porównywalne? Jaeger miał, jak Smith, demoniczne marzenie zabierające miejsce całej reszcie, a on...
Skinął do barmana, by dolał im wódki.
Znajdował więcej pytań niż odpowiedzi, próbując przetworzyć fakty. Nie umiał stwierdzić, co dokładnie czuje; pierwszym, co przyszło mu do głowy, była niezaznana wcześniej niezręczność, jednak zaraz po tym Jean stwierdził, że to nie to — nie chciał uciekać od uczuć przyjaciela, które najwyraźniej od zawsze odwzajemniał inaczej, niż pragnąłby tego Marco; lecz jeśli coś naprawdę go frustrowało, to po namyśle stawiał nie na cielesną niezręczność, a na własną ignorancję ciągnącą się przez całe szkolenie, na ślepotę i krótkowzroczność, w której komfort życia zamazywał realny tok zdarzeń.
Potrzebował czasu, chociaż nie do końca wiedział na co, bo dochodził do wniosku, że to, co dziś się zdarzyło, niczego tak naprawdę nie zmieniało, chociaż chwilę temu myślał inaczej; ten listowy kontekst jedynie oświetlał pewne detale z przeszłości i jakie by one nie były, Jean nie zamierzał pozwolić im stracić ostrości; dbanie tę ostrość było imperatywem jego wierności, tak samo, jak wykonywanie rozkazów w myśl czegoś, czego nigdy nie usłyszał z ust Marco wprost. Może Bodt w momencie pisania ostatniego listu do siostry nie był jeszcze niczego pewien, ale Jean wiedział, że już wtedy zapadła decyzja, a atak na Trost jedynie ją potwierdził.
W tym myślowym chaosie próbował znaleźć siebie i jakikolwiek kontekst stałości.
Myślisz, że gdyby nie to gówno, naprawdę byśmy się rozeszli? Sytuację, w której zmieniam zdanie co do Korpusu z powodu „dochodzenia do wniosków", wyobrażam sobie jednocześnie zaskakująco łatwo i cholernie trudno. Przepraszam, że ciągle jestem taki beznadziejny. Czasem zdaje mi się, że zmieniłem się po całości, a zaraz potem, że wcale. Znowu jestem słaby, ale przecież ty nigdy nie uważałeś mnie za kogoś silnego. Jak to było? Że rozumiem perspektywę słabszego i... Coś z punktem widzenia, z planowaniem, no nie?
Wlepił wzrok w stojący przed nim kieliszek i wypił go szybkim łykiem, a zaraz po nim wychylił drugi.
Mówiłeś, że za mną idziesz, ale prawda jest taka, że to ja... Nie, Marco, ja nie pokutuję, już nie. To po prostu część mnie. Między nami wszystko zawsze będzie popieprzone, bo wychodzi na to, że zrobiłeś ze mnie idealistę. Po raz kolejny myślę, że nie powinienem ci niczego przyrzekać. Po rocie Inez i Leviego mam dość przyrzeczeń. Przyrzekam Heldze, że będzie dobrze, chłopakom, że przebrniemy, a Reinerowi, że go zabiję. Kolejne przyrzeczenie to by było za dużo, ale mimo to...
Załatamy wyrwę, a potem będziemy gadać po jednej lub po dwóch stronach, jeśli w ogóle są jakieś „dwie strony". Zawiodłem cię tyle razy, że nie miałbym odwagi po raz kolejny czegoś zawalić. Szkoda, że ober usłyszał to jako pierwszy. Żenada, stary. Może właśnie to jest wojsko, że ciągle się przyrzeka?
Westchnął, patrząc w puste kieliszki i pikowego asa. Z letargu obudziło do dopiero skrzypnięcie stołka. Na miejsce obok wpakował się któryś ze stacjonarnych. Szuranie przesuwającego się naczynia zmusiło go do odwrócenia wzroku; ten ktoś podsuwał Jeanowi wódkę.
Od razu rozpoznał profil. Trójkątna twarz, włosy w wystylizowanym nieładzie, na pochewkach trzy gwiazdki porucznika, a intensywnie zielone oczy wlepione z zadumą z kontuar. Leo Schiller wyglądał jak zawsze, to znaczy: elegancko i chaotycznie jednocześnie.
Rysy Jeana natychmiast się wyostrzyły; od incydentu w Mitras widział go tylko parę razy, a w samym Troście przelotnie. Z zażenowania wymuszonym przez Smitha listem prostującym wręcz go unikał, choć Helga tyle razy powtarzała, że Leo nie chowa urazy. Może Jean był zrażony, ale nie mógł wyzbyć się przeświadczenia, iż w przystojnej twarzy porucznika jest coś, czego nie znosi.
— Chyba nie myślisz, że radośnie się z tobą napiję.
— Skąd — prychnął cicho Schiller. — Ci bardziej radośni raczej chodzą w inne miejsca — dodał, po czym zaśmiał się nieco żałośnie, co zdradzało ukrytą w wypowiedzi autoironię. — Może nie było między nami szczególnej chemii, ale dziwnym trafem siedzimy tu obaj.
A co ciebie niby dręczy, kretynie?
— Możesz usiąść dalej — odparł sucho, spoglądając na asa i kieliszek Marco. — Tam też jest zajęte.
Ta sytuacja nie wyglądała na zaczepkę, choć Jean przyjął w pierwszej chwili defensywną postawę, by nie dać się sprowokować. Nie czuł się już jak ktoś zagubiony byciem nie na swoim terenie, nie potrzebował ani niczego udowadniać, ani przemykać niezauważonym w mrowiu obcych mundurów; jego własny dodawał mu dziwacznej pewności siebie, co zimą było przecież nie do pomyślenia.
— Jasne... — Leo złapał kieliszek i podniósł się z miejsca, by odejść. Stał przez moment z zawieszonym na Jeanie wzrokiem, a jego twarz spoważniała. — Wróć z tej cholernej wyprawy.
— Co?
Ostatnia kwestia zbiła go z tropu; od początku intuicyjnie przypisywał Schillerowi same najgorsze cechy i było dla niego wręcz oczywiste, że Leo zapewne cieszyłby się, gdyby jednak nie wrócił. Przez ostatnie tygodnie jego umysł naprodukował tyle scenariuszy pocieszania Helgi po jego śmierci, że robiło mu się od nich niedobrze.
— Po prostu z niej wróć. Helga z natury nie zwierza się z tego, co ją gryzie, ale...
— Ale?
— Wyluzuj. Znasz takie powiedzenie: nie wpychaj się między wódkę a zakąskę, bo możesz dostać ogórkiem?
Prychnął.
— Nie, ale niezmiernie się cieszę, że ty je znasz.
— Myśl o mnie, co ci się podoba. Chcę, żeby była szczęśliwa, a będzie, tylko jeśli wrócisz — powiedział już w zasadzie zza pleców. — Dowodzę oddziałem wspierającym w czasie waszego wymarszu. Postaram się nie zawalić, bo niczego więcej nie mogę zrobić.
Miał wrażenie, że czas się zatrzymał. Nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale najwyraźniej była silniejsza od niego. Poczuł do Schillera coś w rodzaju... szacunku.
Kiedy jeszcze raz, w zasadzie przypadkiem, złapali wzrokowy kontakt, symbolicznie podniósł kieliszek i wlał w siebie jego zawartość. Leo skinął głową, a gdy wypił, po prostu odszedł w stronę innych Stacjonarnych witających go jak kogoś najbardziej swojego na świecie; musiał być niesamowicie lubianym oficerem.
Jean spuścił głowę; znowu patrzył zamyślony na asa i miejsce Marco. Nie musiał przywoływać barmana, bo ten doskoczył do kontuaru z nowo otwartą butelką.
Odbijemy, co? Nie zamierzam się jeszcze z tobą żegnać, choćbyś miał mnie już dość.
Alkohol rozlał mu się pod skórą agresywną, parzącą falą — najpierw raz, a potem drugi. Czuł go w żołądku, w żyłach, w wiązaniach ciała. Wódka rozmiękczała opory. Gdyby mógł, pewnie upiłby się dziś na umór, nawet jeśli nie wierzył w pocieszającą moc żadnego trunku, zwłaszcza w chwili, w której coś, czego wcześniej był pewien, wywracało się na nice. Po prostu zdawało mu się, że czasem trzeba tak upaść, by wypłaszczyć emocje piętrzące się w nim wraz z nadchodzącą wyprawą; jeśli już miał wybuchać, wolał to zrobić sam ze sobą, dać spaść łzom, a potem podnieść się z przekonaniem, że czasu na to podniesienie nie jest jeszcze za mało. Wydawało mu się, iż od początku do końca tak właśnie, choć na trzeźwo, robił Levi.
Nie poprosił już o kolejny kieliszek.
Szarpnął kładący się kołnierz kurtki, rzucił na ladę pieniądze, a asa schował za obwolutę książeczki.
♠
___________________________
Ech...
Dobra, wiem, że miałam już nie robić takich akcji i nie pisać części o takiej objętości, ale nie dam rady ciąć. Ten rozdział i tak został już przecięty na połowę, bo w drugiej trochę się wydarzy u innych. To tutaj, to miał być w zasadzie spin-off do publikacji albo i nie; wisiał mi w folderach już parę miesięcy, a w głowie od samego początku. Długo walczyłam, czy publikować go w całości, czy we fragmencie, czy nie publikować wcale, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że skoro coś jest napisane, a skrócenie tylko wszystko zepsuje, daję go tak, jak czuję, że powinnam go dać — tylko obrobionego. Ci, co czytają, wiedzą, że ta furtka, furtka Marco, jest otwarta od dawna, a Bodt to bardzo istotna część actowego Jeana. I Jeana w ogóle. Dla mnie to też bardzo istotny skrawek tego wattowego kolosa, z którym z bólem powoli się żegnam. To już ostatnia prosta.
Nie widzę też większego sensu w zakładaniu „pracy na prace związane z moją istniejącą pracą". Nie wyrażam aż takiego samouwielbienia dla własnej twórczości, co oczywiście nie świadczy o moim z niej niezadowoleniu :D Po prostu większość potencjalnych szkiców i tak wkomponowałam już w tekst główny w trakcie poprawek, z którymi jakoś równo rok temu przestałam walczyć — stąd nowe sceny, nieobecne w wersji pierwotnej.
Dla mnie całość to całość, synteza, coś pociągniętego od początku do końca i tego się będę trzymać. Jeszcze tylko zacisnę zęby na myśl o tym, jak ta synteza się rozrosła. Może kiedyś Wam powiem, na której jesteśmy stronie, ale jeszcze nie teraz, bo się przestraszycie.
Pozdrawiam
Videl
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top