#69.
Trost, Mur
Góra masywnych pni niedawno zjechała pod podnośniki. Dzień przeleżały w świątyni-magazynie, zajmując prawie całą jego długość. Dopiero wczoraj ściągnięto je konnym pociągiem pod Mur i przysłonięto daszkiem z drewna, by nie rozmiękczał ich deszcz. Pod wymiar cięto kolejny: kilku wielkich Stacjonarnych łapało za piły i, po ostatnim zerknięciu w projekt Hanji, który noszono teraz niczym mapnik, po zmierzeniu, zaczynało rżnąć. Powietrze znowu zapyliło się trocinami rozganianymi przez wiatr; teraz gromadziły się zapewne przy ściankach krawężników, skąd nie dało się ich już wydmuchać. Miasto pokrywał ulatujący lekko osad budowy, a zapach Garnizonu bardziej przypominał drzewną woń tartaku strefy przemysłowej za Siną.
Po wczorajszym rozładunku powinni pomagać w budowie, ale Hanji, zaaferowana rzeczowymi rozmowami z Hanemannem, właściwie ich ignorowała, zaznaczywszy, że mają, nie przeszkadzając, czekać, bo do przeniesienia i zamocowania cięższych elementów konstrukcji, do stawiania bali, najprawdopodobniej użyją siły Erena, w dodatku po zewnętrznej stronie Muru. Dopiero to miało być ich misją: asekuracja, obrona przed tytanami w pobliżu, a na koniec wycięcie Jaegera z karku.
Jean nie dziwił się, że ostatnie zadanie przydzielono Arminowi. Mikasa od rana chodziła zdenerwowana. Poznawał to nie tyle po jej zwyczajnej chłodnej lakoniczności, jakby była smutna i czujna jednocześnie, ile po chowaniu dłoni w rękawy i zgniataniu mankietów koszuli. Z reguły rzadko to robiła, ale teraz, gdy pod Mur zeszło się sporo mniejszych potworów, Ackerman musiała zażarcie walczyć ze świadomością, że choć Eren panował nad umiejętnościami znacznie lepiej niż w czasie obrony Trostu, wciąż przyciągał zwykłych tytanów. Przy znajomości całego mechanizmu tytaniego łańcucha pokarmowego ta informacja budziła znacznie większy, lecz nie do końca uzasadniony niepokój; fakt, iż wiedzieli, jaki rdzeń kryje się w każdej z tych bestii, których przecież — poza panią Springer w Ragako — nie widzieli właściwie od miesięcy, tylko to utrudniał, choć dostali rozkazy tak proste taktycznie, że zakrawały na abstrakcję: gotowość i likwidacja.
Czy umiemy jeszcze rozcinać po tym wszystkim prawdziwe karki?
Uniósł dłoń, by na moment zasłonić słońce.
Czas dłużył mu się już od wczorajszego rozładunku na przedpolach. Wiedział, że nie jest na przepustce, ale miał też nadzieję, że w tym idiotycznym czekaniu znajdzie chociaż chwilę dla siebie i Helgi. Czasem wręcz pozwalał się pieścić myśli, iż będzie to znacznie więcej niż chwila: może dni, może tygodnie...
Po zejściu na ziemię towarzyszyło mu jednak gorzkie poczucie, że to już raz się zdarzyło, a jedynym Hanemannem w okolicy jest teraz ojciec Helgi, którego, jakoś instynktownie, wolał na razie unikać. Zerkał na mężczyznę od czasu do czasu, podejmując próbę rozgryzienia, czy może wiedzieć, i dopowiadał sobie coś o jej rodzinie.
Gdy tak patrzył na sportowy garnitur inżyniera i szyję okręconą zawiązanym na kokardę fularem w kropki, wyczuwał coś w rodzaju ulgi i niezgodności; przecież gdyby nie napisała mu tego w liście, nie przypuszczałby, iż Helga w ogóle pochodzi z inteligenckiej rodziny zza Muru Sina.
Zawsze, może generalizująco i krzywdząco, wydawało mu się, że to po prostu widać. Nawet kiedy przypominał sobie młodego Rothschilda, dochodził do wniosku, iż mimo nieepatowania sobą, Eleizer emanował tym, czym emanowali tacy ludzie, a przy Heldze ani przez moment, wbrew dawnej obsesji na punkcie Siny i burżuazyjnego sznytu, nie odczuwał żadnej frustracji, jakby ona sama nie zwracała uwagi na majątkowe różnice. I choć przez ostatnie tygodnie wymienianych regularnie listów jeszcze bardziej nie mógł doczekać się spotkania, zaczynał się nim dziwnie stresować. Myślał o tym, jak wielu rzeczom mogliby pozwolić się wydarzyć, ale było coś jeszcze, co dopadło go chwilę przed wymarszem, kiedy wszystkie rzeczy były już w plecaku, a Buchwald czekał na osiodłanie.
Przy listach także towarzyszyło mu niepokojące uczucie, jakby w związku z Sarą zrobił coś złego, ale nie było tak wyraźne; właściwie rozmywało się w tle oczekiwania i ekscytacji. Tylko czasem przypominał mu o nim wetknięty do kieszeni munduru wisiorek, z którym Jean nie wiedział, co począć. Zostawienie go bez niczego zdawało mu się dziwnie złowróżbne, a zawieszenie na szyi nieodpowiednie, tym bardziej, iż Jean odnosił dziwne wrażenie, że Helga wypowiadała się o Rothschildach z mniejszym dystansem niż ten, jakiego mógł spodziewać się po kimś, kto po raz pierwszy o nich słyszał. Najlepiej było jej o wszystkim powiedzieć, ale miał wątpliwości co do tego, czy już teraz, zaraz. Pierwsze zdanie wyobrażał sobie inaczej; co prawda nie wiedział jeszcze jak, ale coś podpowiadało mu, że na pewno nie tak.
Westchnął znudzony mobilizacją; od dawna nienawidzili słowa „czekać", które przyczepiło się do nich niczym jakaś parszywa narośl. Myślał o Mitras, o rozbieganiu, o nawale obowiązków i posiedzeń i o braku czasu. Mełł w głowie coraz śmielsze wyzwania pod adresem rzeczywistości, że tym razem tak nie będzie, choćby na drodze miała stanąć mu budowa, ćwiczenia w mieście i w terenie czy chrzest Włóczni Piorunów.
Już dawno akceptował operacje, jako rzeczy nieuchronne, których nie da się zatrzymać, nawet jeśli jest się rozrywanym przez dysonans, ale miał zamiar trzymać się własnych założeń i planu. Jeszcze nie do końca wierzył w konsekwencję swojego bojowego charakteru, a w szczerość nienawiści do Reinera nie wierzył w ogóle, lecz doskonale rozumiał stawkę rozdania nazywanego na łamach „Kontrataku" „Odwetem Ludzkości".
Dla Jeana nie był to żaden nienawistny i krwiożerczy „odwet", żadne „oko za oko", raczej obrona konieczna, wyprzedzająca kolejny atak, po którym pozbawiona przestrzeni Ludzkość mogłaby się już nie podnieść. Widział w tym respektowanie praw wojny, w którą jakaś wyższa sankcja bezsensownie wrzuciła i ich, i jakichś „onych", takich jak Annie, Berthold czy Reiner, i miał szczerą nadzieję, że „ci oni" są tak samo zagubieni jak on i tak samo widzą bezsens wyżynania się nawzajem.
Przecież przepraszali, przecież nie chcieli, przecież...
Słońce wspinało się coraz wyżej i, choć początek lata dopiero się zbliżał, zaczynało prażyć. Wypolerowana skóra oficerek odbijała promienie, zmuszając Connego do zamknięcia oczu, które najwyraźniej nie pomogło, bo Springer odchylił się do tyłu, klapnął na leżącą obok niego kurtkę i rozpiął dwa pierwsze guziki koszuli.
Początkowo Conny patrzył na niewielkich, stojących pod murem tytanów, jakby głęboko nad czymś myślał, ale ostatecznie nic nie powiedział. Zresztą — wcale nie musiał. Jean był pod wrażeniem, jak przyjaciel znosił sygnalizowane przez otoczenie powroty do Ragako i matki nadal nazywanej „obiektem". Początkowo wyraz twarzy Springera wiązał mu żołądek na supeł samą świadomością tego, co musiało dziać się w głowie Connego, gdy przypominał sobie, co stało się z Martinem, Sunny i ojcem, potem jednak, po kilku wizytach w Ragako, po kilku kąpielach pani Springer, przychodziło coś w rodzaju uspokojenia.
Tam przynajmniej jest bezpieczna czy tam... „zabezpieczona". Nie pamiętam, jak oni to nazywają. Kiedyś ją odzyskam, bo to przecież niemożliwe, by ciągle tracić tych, których się kocha, prawda? Hanji przecież znajdzie antidotum... To okropne, ale czasem mam dziwną myśl, że gdybyśmy złapali jednego z nich i... Nie myślcie o mnie źle, bo ja wcale nie chcę... Ale chociaż nie chcę, szukam rozwiązania. Jakiegokolwiek. Po prostu... Mam jeszcze nadzieję.
— Do kitu, co? — Springer zgiął ręce w łokciach i zasłonił nimi oczy, ale zaraz zaczął wiercić się niespokojnie, aż wreszcie ściągnął oficerki i skarpety, a bryczesy podwinął, niedbale zrolowawszy materiał do połowy łydki. Wyprostował nogi, wystawiając stopy za krawędź Muru. Jean odwrócił wzrok w stronę Sashy; leżała bez ruchu i zgadywał, że po kryjomu drzemała, bo ani drgnęła przy wcześniejszym otwieraniu sucharów. Teraz zdawało mu się, że słyszał jej ciche pochrapywanie. — Cholera mnie bierze, jak myślę, że przy obozie pod Trostem mamy jezioro. Rozebrałbym się do gaci i popływał jak wczoraj po wieczornym, zamiast „wypatrywać żółtej".
— Weź nic nie mów. Też miałem inne plany na... w sumie nie wiem na kiedy — mruknął Jean, skrobiąc się po włosach, by upewnić się, że nie opadły. — Ale „służba nie drużba" czy coś tam.
— Wyglądasz na „zawsze gotowego". Że ci się chciało. Rano prawie zasalutowałem z wrażenia do twojej wypiętej dupy, jak goliłeś się na skrzynce z zaopatrzeniem. — Ziewnął. Wyjął spod siebie kurtkę i narzucił ją sobie na twarz.
— Co robi „młodzież opancerzona", kiedy akurat nie strzela i nie zabija, co nie?
— Jak mówili „budowa", liczyłem, że chociaż tu nie będzie trzeba na nic czekać. Mogliby nas zluzować i wezwać dzwonem na konkret. Nie sądziłem, że to kiedyś powiem, ale zazdroszczę Marlo. Mają tam konie i wiatr pod nosem, a ja zaraz zamienię się w jajko sadzone. Nawet „dziarscy" brzmią mi jakoś znośnie i chętnie przejechałbym się w szyku.
— Pewnie myśli, że omija go coś ciekawego, kiedy patrzy na te wszystkie namioty stawiane rozkazami Smitha. Złapiemy go, jak wrócimy do bazy... — westchnął Jean. — Strasznie się wzbraniał przed zmianą pozycji. Wczoraj chyba do reszty go rozbiła. Do samego końca miał nadzieję, że „zostanie z nami".
— Niech lepiej jedzie tam, gdzie jest bezpieczniej. Ludzi od brudnej roboty wystarczy. Smith nie wystawi swojego skrzydła na zdziesiątkowanie. W końcu piwnica sama się nie zobaczy. Będą obstawieni i ubezpieczani. Przynajmniej tak rozumiem ten cały plan... — Nadal nie odsłaniał twarzy. — Ech, jeszcze trochę, co?
— Jeszcze trochę... — Jean ostrożnie położył się na plecy i przymknął powieki. Prześwitujące przez skórę promienie stwarzały iluzję, że widzi na bordowo. Macnął się po naramienniku, na którym widniały krokiewka i gwiazdka. Głośno wypuścił powietrze. — Jak to się mówiło? Złamane życie i gwiazdka nadziei*?
Leżeli przez chwilę w milczeniu, analizując, każdy po swojemu, sens żargonu.
— A Helga? — Conny przerwał ciszę.
— No...
— Umówiliście się?
— Już dawno, ale na kiedy, to musisz chyba spytać tych drani na dole albo w sztabie — wymamrotał zażenowany i zniecierpliwiony. — Pewnie blokuje ulice, żeby nikt nie przeszkadzał naszej Nadziei Ludzkości w noszeniu bali, skoro my mamy na głowie tytanów.
— Taa, kapitan załatwiłby pewnie to w pięć minut...
Jean mocniej zacisnął powieki. Teraz widział na czarno, starając się jeszcze wytłumiać umysłem wszystkie dochodzące ze stanowiska hałasy blach, przewalania drewna, piłowania bali, bo wiedział, że musi obudzić się tylko na dźwięk flary i dzwonu. Odpłynął. Bujał na krawędzi realności i wyobrażenia, zaplątany w pierwszym zdaniu, o którym niczego jeszcze nie wiedział.
Pamiętał Helgę z ostatniej nocy w Mitras, lekko rozczochraną i niewyspaną; pamiętał, że końce jej powiek znaczył delikatny, szary cień optycznie wydłużający oczy, że wtedy miała w sobie znacznie więcej łagodności niż w Orvud, kiedy powiedział coś o dyscyplinie, a w jej zaciętym spojrzeniu dostrzegał zapowiedź nie do końca jasnego gniewu. Było jeszcze miejsce kawałek dalej; miejsce na Murze, w którym — zamiast oszronionych szyn — tkwiły teraz drewniane elementy konstrukcji, było wspomnienie zimowego wieczoru, gdy w żyłach płynęło Jeanowi tanie, rozgrzewające wino niedodające mu odwagi towarzyskiej, raczej wojskowej, bo rozmowa powoli utwierdzała go w przekonaniu, że istnieje więcej dróg niż dwie: zażarta walka o władzę i paniczne banie się władzy. Coś się przełamało, a on coraz częściej zaczynał wierzyć w sens tego, co od początku wybierał.
— Możliwe, że w pięć minut faktycznie dałbym radę, ale mam swoje zadania. — Jean wzdrygnął się instynktownie na dźwięk głosu kapitana. Levi stał za nimi, a na jego twarzy malowało się specyficzne zażenowanie rozjaśnione nutą lodowatego rozbawienia, do czego już dawno przywykli. — Wzrostu i mięśni może wam przybyło, ale rozumu to chyba nie za bardzo. — Wymownie spojrzał na rzucone obok skarpety Connego.
— Co robić, jak gorąco, i trzeba tylko czekać, nie przeszkadzając, kapitanie? — Springer podniósł się powoli, po czym bezładnie rozłożył ręce, a Levi potarł skroń. Sasha leniwie otworzyła oczy, a za moment przetarła je zaspana, niby nawiązując kontakt z rzeczywistością.
Jean usiadł i od razu zmierzył wzrokiem idealnie wypastowane buty Leviego, jego wypucowany do połysku rynsztunek i mundur pozbawiony jakiejkolwiek nierówności, jakby ani chwila siedzenia nie pozwoliła materiałowi się zgnieść.
Zawsze się na tym łapał, że czegokolwiek by wcześniej o kapitanie nie mówił i nie myślał, jedno pozostawało niezmienne: Levi miał klasę nie do podrobienia, nieistotne, czy było zimno, czy gorąco i nieistotne, czy nosił mundur, czy do bólu prosty, cywilny garnitur. Na pytanie Connego tylko wywrócił oczami bez odpowiedzi, ale to wystarczyło, by Springer naciągnął skarpety, rozwinął zmiętą w harmonijkę nogawkę i wsunął oficerki.
— Zbierajcie się. Eren gotowy.
Zrzedły im miny, lecz Jean był pewien, że wcale nie z powodu konieczności wzięcia się do roboty.
— Kapitanie... — wymamrotał Conny. — Będziesz niedaleko?
— Nie — uciął wręcz brutalnie Levi. — Dlatego to właśnie wasze zadanie. Jesteście moim oddziałem, ale musicie radzić sobie, nawet jeśli mnie nie będzie w pobliżu. — Odwrócił się tyłem i zaczął odchodzić, lecz zaraz przystanął. — I Jean — rzucił przez ramię, by przykuć uwagę: — ty wytniesz Erena z karku. Macie być elastyczni i gotowi na nagłą zmianę taktyki. Oni nie będą czekać, aż poustawiacie się zgodnie z planem. Armin przejmuje dowodzenie.
Jean walczył z przełknięciem śliny, która — miał wrażenie — stanęła mu w gardle. Nie musiał odwracać głowy, by wiedzieć, że Mikasa uczepiła się jego twarzy swoim wymagająco-poważnym spojrzeniem i tym razem wcale jej się nie dziwił. Ćwiczyli wycinanie Erena setki razy, lecz Jean, mimo wypracowanej umiejętności, nigdy nie czuł się w tej materii tak pewnie jak Mikasa czy Armin; wręcz przeciwnie.
Mimo wszystko rozumiał myślenie kapitana i w głębi duszy od razu się z nim zgodził.
Nikt nie będzie czekał.
Ze wschodniej strony Muru plusnęła żółta flara, a nadchodząca wyprawa zbliżyła się tak bardzo, iż Jean uległ iluzji, że wyjeżdżają już jutro. Wstał otrzeźwiony, jakby ktoś oblał go kubłem lodowatej wody.
Szli w milczeniu w stronę podnośnika po drugiej stronie.
— Jean... — Ktoś złapał go za ramię. Po sile chwytu wiedział, że to nie Conny i nie Sasha. Przystanął. Wyraz twarzy Mikasy był zupełnie niepodobny do tego sprzed chwili; Ackerman wydawała się łagodniejsza i spokojniejsza, choć w jej wzroku Jean dostrzegał jakąś cichą prośbę. Opuściła na moment powieki; wrażenie, iż coś odgadła, uczepiło się go z wielką siłą i nie chciało puścić. — Będzie dobrze — dodała lakonicznie, chyba bardziej przekonując samą siebie. Wyczuwał, że walczyła z czymś jeszcze. Szybko odwróciła się profilem, patrząc na grę piętrzących się za Murem obłoków. Palcami znowu mełła rękaw koszuli.
Aż tak mi ufasz?
Zostawił się z tym pytaniem, bo zaskoczyło jego samego.
Nie pamiętał, czy kiedyś widział w jej oczach coś podobnego i nie pamiętał, czy kiedykolwiek odniósł wrażenie, że w rysach ściągniętych zawsze poszarzałą, bitewną czujnością pojawiło się to, co dostrzegł teraz. Nigdy nie był też pewien, kiedy następował moment, gdy w Mikasie kończyła się walka, a zaczynała niewinność; kiedyś zupełnie nie umiał jej rozgryźć, ale w tej chwili wyglądała jak dziecko zamyślone nie wiadomo nad czym. Jej wąskie, zaszklone skośne oczy patrzyły z nadzieją w jakąś dal, nadając pięknej twarzy specyficznej nostalgii, w której kryło się daleko więcej, niż można byłoby wyrazić słowami.
— Będzie. Obiecuję — odpowiedział poważnym, zdecydowanym szeptem. Instynktownie wręcz, zagarnął ją ramieniem i przysunął do siebie.
Zadrżała; miał wrażenie, że od tego gestu coś się w niej rozsypało, jakby nie wiedziała, co zrobić, jakby w ciągu ostatniego życia doświadczyła czegoś podobnego zbyt mało. Zawsze, gdy obejmowała go z powodu Erena, robiła to wyjątkowo histerycznie, jakby poza frontem w ogóle nad sobą nie panowała; nawet wtedy w Mitras, kiedy po zdjęciu rozkazu i jej emocjonalnym podziękowaniu Jean sam nie wiedział, jak zareagować. Teraz przez moment liczył pętle w ściegu szalika, którego nie zdjęła i przy prażącym słońcu. Skrzywił się. Musiał przyznać, że szalik, przyrośnięty do niej jak część ciała, miewał lepsze czasy bez naprawianych ręcznie rozpruć, bez supełków wiązanych nocami w drobnych dłoniach umiejących tak perfekcyjnie zabijać.
Pomyślał o kapitanie.
Czy wszyscy Ackermanowie byli do siebie naprawdę aż tak podobni?
— Zrób to tak, żeby go jak najmniej bolało. Proszę...
Odpowiedział jej tylko westchnięciem oznaczającym „wiem". Zupełnie bez sensu przypomniał sobie jedną z rozmów z chłopakami i słowa Erena.
To przecież... Mikasa.
Oczywiście, że ją kocham, ale... na pewno nie tak.
Nie tak...
Poczuł względem niej coś, czego, zaślepiony zazdrością i zauroczeniem, nigdy wcześniej nie dostrzegł: autentyczne współczucie.
✦
Wjeżdżając na podnośnik, czuła pod koszulą dotknięcia słońca, które nawet przez materiał podrażniło jej plecy. Dotknęła rękami gorącej, spieczonej skóry na policzkach i wcale nie musiała oglądać się w lustrze, by wiedzieć, co to oznacza; wystarczyło, że spojrzała na siebie przelotnie po wyjściu spod prysznica, bo już wtedy widziała, co wykwitało jej na twarzy.
Po raz pierwszy w tym roku późnowiosenne słońce grzało tak mocno, niby wypuszczając strumienie ognia porcja po porcji przez całą zmianę. Rozsypane po przedramionach brązowe plamki piegów, przez podwinięcie rękawów koszuli, stały się wyraźniejsze, a w paru miejscach zlały się w nieregularne kształty przypominające niewielkie łaty; to samo miała na nosie i pod oczami. Przybladłe, ładnie zgasłe po zimie gęste kropeczki zdawały jej się teraz wściekle brązowe, wręcz krzykliwe.
Wsłuchiwała się w dźwięk pracujących zębatek; platforma wjeżdżała na szczyt Muru bardzo powoli, a skłębieni na ulicach ludzie oddalali się stopniowo, aż wreszcie stali się tylko małymi ruchliwymi punktami przestrzeni.
Na górze było pusto. Sprzęt i odpady sprzątnięto zapewne chwilę wcześniej, a zmęczeni konserwatorzy porozchodzili się do kwater. Helga nie widziała, jak po zewnętrznej stronie montowano twardy bal z hebanu mający zmiażdżyć swą siłą nawet osiemnastometrowego tytana. Przez cały dzień była w kłębowisku cywilnych gapiów, którzy jak na zawołanie zbiegli się akurat tam, gdzie nie można było wejść. Widziała żółtą flarę, słyszała dzwon, a potem niebo przecięła błyskawica. W tamtym momencie zadarła głowę do góry, ale dostrzegła tylko błysk linek i kilka sylwetek żołnierzy. Z jej perspektywy wyglądali, jakby rzucali się ze szczytu w bezdenną przepaść rozciągającą się za wielką ścianą. Po porannej odprawie dowiedziała się tylko, iż likwidacją tytanów po zewnętrznej stronie budowy zajmuje się oddział Zwiadowców spod komendy kapitana Leviego, a konserwatorzy pracują przy montowaniu konstrukcji. Jej pion rozsiano po ulicach, zostawiwszy tylko jeden oddział zakwalifikowany jako jednostka wspierająca, ale już wtedy była pewna, że zapewne nie będzie potrzebny.
Jean...
Ominęły ją oklaski, pisk Hanji Zoë i symboliczny, rzucony ze szczytu kieliszek, kiedy bal zmiażdżył pierwszego tytana, o czym zawzięcie rozprawiano na dole; po tej efemerycznej fecie na Murze nie zostało już praktycznie nic poza paroma pustymi butelkami zostawionymi obok zabitych gwoździami skrzyń z nierozpakowanym zaopatrzeniem, choć miała nadzieję trafić tu w chwili, w której żołnierze jeszcze się nie rozeszli. Nie wiedziała nawet, czy Zwiadowcy wrócili już do rozbitego pod Trostem obozu, nie wiedziała, czy w ogóle mieli do niego wracać, bo jutrzejszy plan dnia opierał się o miejskie ćwiczenia Smitha, a ona miała akurat wolne. Słyszała tylko, jak Leo narzekał, że — na jutro — ze sztabu przerzucono go na ulicę.
Dopadła ją jakaś przerażająca myśl, jakby wszystko ponownie zaczęło przemykać jej między palcami, jakby goniła coś, co nie daje się dogonić i zastanawiała, czy Jean jest tak samo sfrustrowany rzeczywistością, która zmięła ich obopólną fascynację sobą nawzajem i po raz kolejny przygniotła ją serią odpraw, posiedzeń i zadań.
Nie wiedziała, co dokładnie sobie wyobrażała, gdy mówiła do siebie o dokończeniu historii z Mitras nieblokowanej żadną narzuconą sobie przez Jeana karą. Gdy o tym myślała, miała wrażenie, że coś w niej tajemniczo drży, czuła dziwną słabość w nogach, ścisk w mostku, zdenerwowanie przechodzące w tej chwili chyba w specyficzną nostalgię. Tak dobrze pamiętała jego aurę i męsko-chłopięce rysy: piwne oczy, jasną czuprynę nad czołem, właściwie każdy detal, na który — jak widać — zwracały uwagę i takie kobiety jak Sara Rothschild mówiące zapewne, że to naprawdę piękny mężczyzna.
Głośno wypuściła powietrze, przypomniawszy sobie uśmiech pani Radke. Kobieta, nałożywszy jej na śniadaniu dwukrotność regulaminowej porcji, powiedziała: „kochana, widać po oczach". Zabawne, że jeszcze w Mitras to samo powiedział jej Leo. Czy naprawdę aż tak się zmieniła? Co wobec tego miała powiedzieć Jeanowi w pierwszym zdaniu, jeśli w ogóle miało kiedykolwiek nadejść, skoro, podobno, wszystko było widać? Może właśnie nic?
Zeszła z podnośnika i od razu skręciła w lewo, dostrzegłszy siedzącą na krawędzi postać w sportowym garniturze i wysokiego jak na swój wiek chłopca w jasnych spodniach do kolan i słomkowym kaszkiecie; nie widziała ich od dwóch albo trzech dni.
Wiatr rozganiał resztki trocin, a nagrzana powierzchnia Muru nadal wytwarzała miraż, prowokując iluzję, że przestrzeń przed Helgą albo jest mokra, albo, nie trzymając się niczego, po prostu wisi w powietrzu.
Usiadła obok bez słowa, po czym spojrzała w dół. Konstrukcja naprawdę była skończona, a spod młota wydobywały się resztki pary ulatującej z pierwszych tytanów zlikwidowanych metodą miażdżenia. Z góry nie było widać nawet resztek szkieletów.
— Kiedyś myślałam, że to Zwiadowcy przychodzą na wszystko spóźnieni... — Westchnęła, uśmiechając się nieco krzywo.
— Naprawdę nie widziałaś, jak to rozwala tytanów?! — Wolfgang spojrzał na nią jak na kogoś oderwanego od rzeczywistości. Chyba w jego czternastoletniej głowie nie mieściło się to, że można było mówić o tym tak spokojnie. Podniosła dłoń i, przekornie z sympatią, choć powierzchownie sucho, opuściła mu na oczy daszek kaszkietu. Nadal nie wiedziała, kiedy zdążył tak wyrosnąć. Jakoś nie docierało do niej, że już jesienią będzie pierwszorocznym kadetem 106. Treningowej, a rok starsi „koledzy" ze 105. będą nazywać go „kotem".
— Może jakiegoś dla ciebie zostawią... — odparła z połączeniem ironii i nostalgii, dając w zasadzie za wygraną.
— E tam — Machnął ręką. — Nie idę jeszcze do wojska — powiedział dumnie, a ojciec, milcząco uśmiechnął się pod nosem. — Najpierw się przyuczę przy budowie, a potem się zobaczy. Lepiej być wojskowym z papierem inżyniera. Można nim nawet zostać bez szkolenia, jak Angel Aaltonen. Wiesz, że kiedy wynalazł sprzęt, był tylko o parę lat starszy ode mnie? Jak oni na tym latali... — spojrzał przed siebie, jakby nadal szukał gdzieś po drugiej stronie unoszących się na linkach sylwetek żołnierzy.
— Kiedyś chyba mnie uczyli... — odpowiedziała ze spokojem, po czym złapała się na tym, że chyba zaczyna robić to samo, co brat.
Ojciec wyciągnął zapałki i fajkę. Pyknął ją parę razy w milczeniu, ale widziała, że jest zadowolony.
— Jak cywile? — zapytał, wypuściwszy dym.
— Trost już chyba mało co dziwi, nieważne, czy to twoje pociągi konne, czy Eren Jaeger w ciele tytana wspinający się na Mur i przenoszący pnie, ale i tak chcieli zobaczyć. A co na górze?
— Nie przypuszczałem, że wszystko pójdzie tak sprawnie, ale Pion Naukowy Zwiadowców to świetnie wyszkoleni i inteligentni ludzie. Ich dowódca, Hanji Zoë, jest uosobieniem bystrości, ekspresji i zaciętości. W gazetach do niedawna przedstawiano ją w innym świetle, szczególnie po wydarzeniach w Dystrykcie Stohess. Ten kraj to pokręcona materia. Zmienia się z taką intensywnością, jak życiowe plany Wolfganga, a odpowiedź na pytanie o efekt ciągle nie daje mi spokoju. A ty co myślisz?
Młody chciał jawnie zaprotestować na uwagę o zmianach życiowych planów, ale inżynier Hanemann lekko uniósł dłoń, niewerbalnie prosząc o ciszę.
Helga rozgarnęła palcem kupkę trocin.
— Pytasz mnie czy porucznika Garnizonu?
— Te odpowiedzi zaczęły się czymś różnić? — zdziwił się, wyciągając w jej stronę papierośnicę. Podziękowała przeczącym pokręceniem głową. Chyba nadal nie umiała brać życia i odpowiedzi wprost, tak jak Jean.
— Trochę się we mnie pozmieniało... — Westchnęła, nie chcąc za bardzo wchodzić w szczegóły.
Ojciec zaśmiał się.
— Zabawne, że o tym mówisz. Wczoraj dostałem list od Gabriela. Układają się ze Zwiadowcami i prosił mnie o radę, ale... Co ja chciałem powiedzieć? Nie jesteś już tą samą dziewczynką, która razem z Sarą niszczyła ogródek, żeby porobić wianki.
— Ja na pewno, ale co do niej nie jestem pewna.
— Kazała Gabrielowi spytać, co u ciebie — zmrużył oczy. — W ogóle ze sobą nie korespondujecie?
Helga poczuła się zakłopotana. Nie chciała mówić ojcu o wszystkim, co się od tego czasu zdarzyło, a bezpośrednich powodów rozejścia się dróg jej i Sary sama nie umiała wskazać. Jedyne, czego była pewna, to ogarniającej ją irytacji na samą myśl o wzdychaniu Rothschildówny do Jeana. Przez moment chciała zadać ojcu parę pytań, by wybadać grunt, ale ostatecznie zrezygnowała.
— Jakoś...
— Nie było okazji? Rozumiem, obowiązki.
— Tak jakby. Chyba za bardzo się różnimy. Zawsze się różniłyśmy, a ja wcale nie tęsknię za tamtymi pompatycznymi czasami. Może trochę za chłodnikiem.
— Nie byłaś jak... „dziewczyna zza Siny"? Tak to się mówiło? — zaśmiał się pobłażliwie. Nigdy nie lubił konwenansów, które, miała wrażenie, jakoś ironicznie go bawiły. —Przypomniało mi się, jak musiałem odmówić Gabrielowi twojej ręki dla Eleizera. Myślałem, że będzie skandal.
Poczuła się tak, jakby ktoś ogłuszył ją czymś ciężkim. Wstała, po czym wbiła w ojca spojrzenie pełne niezrozumienia. Czuła, że sztywnieje, że jej ton zaraz wpadnie w policyjną manierę.
— Co? O czym ty mówisz?
— To było siedem lat temu, chwilę przed tym, jak poszłaś do wojska. — Schował fajkę, wyciągnął papierośnicę i zapalił zwykłego papierosa. — Byłaś za młoda, żeby w ogóle o tym myśleć i rozmawiać, a Eleizer jeszcze nic nie wiedział. Powiedziałem Gabrielowi, że jeśli będziecie chcieli być kiedyś razem, z własnej woli, nie będę się sprzeciwiał, ale nie zgadzam się na żaden „handel". Tak między nami — nachylił się nad nią i, najprawdopodobniej po to, by Wolfgang nie dosłyszał, szepnął jej do ucha: — Tacy nowocześni, ale jednak staroświeccy. Chyba rozumiem nowoczesność inaczej. Dla mnie to głównie maszyna i narzędzia, ale swoje wiem. To jest moja nowoczesność. — Wskazał na młot. Odeszli kawałek zostawiając młodego sam na sam z konstrukcją. — Mnie i mamie nigdy nie zależało na poszerzaniu majątku, bo niczego nam nie brakowało, i chcieliśmy, żebyście sami podejmowali ważne dla was decyzje. Mogliśmy wspierać was tylko radą, której mogliście posłuchać lub nie. I szczerze mówiąc, cieszę się, że nie zostałaś „panią na włościach", chociaż Eleizer to dobry zarządca i może będzie wybitnym ekonomistą.
Całe życie przeleciało jej przed oczami — każdy wybór, każde wahanie, każdy popełniony błąd, ale najsilniejszym akcentem była teraz rozmowa z Wolf w chwili, w której Katia zdradziła jej kilka epizodów z własnego życia, mówiąc, że jedne kobiety mają za Murami szczęście, a inne pecha; że te wojskowe szczęście spotyka częściej, bo stacjonarne koszary, mimo szowinizmu, dają możliwość decydowania.
W jej głowie powstała jakaś absurdalna wizja pięknego egzystowania za Siną z mężczyzną, którego nawet jeśli kiedyś lubiła, to nigdy by nie kochała, wizja bez Garnizonu, bez Wolf, bez Leo, bez Jeana... Doświadczała jednocześnie irracjonalnego przerażenia i przyjemnej ulgi. Po raz pierwszy od bardzo dawna, rzuciła się ojcu na szyję dokładnie tak, jak w czasach „przed wojskiem".
— Nie ma sensu do tego wracać — uspokoił ją, jakby wyczuł, że coś się w niej zagotowało. — Po prostu uznałem, że jesteś już na tyle dorosła i przeszłaś już tyle, że można ci było o tym powiedzieć. — Spojrzał na nią nieco podejrzliwie. — Widzę, że twoje serce jest już gdzieś indziej i wiem, że nigdy nie byłoby tam, gdzie wypadałoby mu być i przy tym zostańmy. Patrzmy w przyszłość, a zaścianek zostawmy tam, gdzie jest. Najważniejsze, żebyście czuli się dobrze sami ze sobą, choć Wolfgang zmieni zdanie jeszcze tyle razy, ile rzeczy mu pokażę i powiem. Tylko, Helgo... Nie reaguj nierozważnie. Rothschildowie ściągną z zaopatrzeniem przed wyprawą.
— Przyjadą tu?
— Przywiozą ostatnią partię włóczni.
✦
Koszary były właściwie opustoszałe. Żołnierze wynieśli się pod prysznice, do sztabu i barów, choć z głosów z korytarza wiedziała, że konie Zwiadowców nadal stacjonują w stajniach. Może wszyscy wtajemniczeni masowo ściągnęli do Schneidera na gorzałkę, porcję obłędnych, zimnych nóżek i kwaśnych ogórków?
Skręciła w korytarz, nie wiedząc dokładnie, gdzie idzie ani po co; przelotnie minęła się z Wolf niosącą stertę papierów.
— Ja dziś nie wracam, jakby co — obwieściła Katia z uśmiechem w oczach i tonem podszytym jakąś wyraźną aluzją.
— Jakby co...
Helga głośno wypuściła powietrze. Miała wrażenie, że cały świat wreszcie pozwolił jej na coś, czego, jak na złość, nie mogła dogonić. Wolf zaśmiała się krótko.
— A ty co taka spleśniała? Cud chłopcy podobno jeszcze pucują się na dole, ku niezadowoleniu tłumu naszych przepoconych podofiar** sterczących w kolejce pod prysznic.
— Ja wcale nie...
— Oczywiście, że wcale. — Kapitan podeszła do niej i z czymś w rodzaju matczynej troski, przygładziła jej włosy rozwiane przez wiatr przewalający się po szczycie Muru. — Czego staruszek nie zobaczy, to go nie zaboli.
— To nie o to chodzi!
— Nie wydurniaj się. Od wczoraj wyglądasz, jakbyś miała przez to wszystko wybuchnąć. Możesz zgrywać służbistkę, ale nie zapominaj, że z tobą mieszkam i widzę, że kiedy nie pracujesz, to świrujesz.
— Po prostu mam wrażenie...
— Wiem, wiem — odparła z przekąsem kapitan. — Ale już zawsze będzie tak, że chcąc coś osiągnąć, będziemy musiały żreć się z życiem i walczyć o wszystko pazurami. Nawet w tym grajdole, w którym... — zawiesiła się i po swojemu, zimno zmarszczyła brwi. — Zresztą, po co ja ci to w ogóle tłumaczę... — Poklepała ją po ramieniu, po czym zostawiła samą z całym jazgotem wymiecionego korytarza odbijającego dźwięki z góry i z dołu jak rezonansowe pudło.
Echo rozmowy z ojcem jeszcze nie przycichło.
Odprowadziła wzrokiem plecy kapitan, a potem odwróciła się w stronę prowadzących w dół schodów.
Żołnierze rzeczywiście tłoczyli się na holu przed natryskami. Dookoła pachniało tanio-drogimi mieszankami mydeł, wód i wilgoci, a powietrzem trzęsły plaśnięcia mokrych ręczników o skórę — zapewne ulubionej zabawy od czasów kadeckich. Przemknęła przez tłum zmierzający do obskurnej, starej świetlicy, nie do końca wiedząc, co właściwie robi i dlaczego kluczy po Garnizonie, jakby coś zgubiła.
— No, nareszcie, chłopaki! — z tyłu dobiegło coś w rodzaju aplauzu pomieszanego ze specyficznym humorem Stacjonarnych. — To nie Centrala w zabytkowym budownictwie i nie salon mody, tylko syf!
Odwróciła głowę. Kolejka nieco posunęła się do przodu, a ona przystanęła przy samym zakręcie do świetlicy.
Przebiegł ją dreszcz, a klatka piersiowa zacisnęła się w jakimś niezrozumiałym, intensywnym skurczu. Niekompletny Oddział Specjalny z uśmiechem minął tłum barakowych wyjadaczy czekających na miejsce pod prysznicem. Zawróciła, żeby ich dogonić, nim sylwetki znikną jej z pola widzenia.
— Cześć, Helga!
Conny chyba przywitał się i pożegnał jednocześnie. Pacnął Jeana otwartą dłonią w tył głowy, po czym odszedł z podejrzanym uśmiechem na ustach. Właściwie, ku teatralnemu niezadowoleniu Kirschteina, zrobili to wszyscy po kolei, bo Connemu zawtórowali Jaeger i Arlert. W tym konturze najbardziej rozpoznawalnej za Murami gromady brakowało tylko dziewczyn i Freudenberga. Odprowadziła ich wzrokiem; kiedyś zdawali się bardziej dziecięcy niż postawni, choć już wtedy dostrzegała wyraźną różnicę między nimi i skoszarowanymi w Garnizonie Forsterami.
Jeszcze było widno. Przeciąg z korytarza nieznacznie poruszył włosami Jeana, a na skórze wykwitła mu wypukłość gęsiej skórki. Miał szerokie ramiona, dużo szersze niż sugerował zimą mundurowy kożuch, wyraźnie zarysowane obojczyki, ślady brązowiejącej już opalenizny na karku i nosie i białą, nierówno zrośniętą, gwiaździstą bliznę na ramieniu. Niżej spojrzała tylko przelotnie, wręcz przerażona własną łapczywością. Dostrzegła jedynie zarys mięśni brzucha oraz bardzo wyraźną linię bioder w kształcie ginącej gdzieś pod spodniami krokiewki.
Paradoksalnie wydawało jej się, że wciąż patrzy mu w twarz. Przecież od razu zauważyła to, że w kącikach jego ust pojawiły się wyraźne zmarszczki uśmiechu, że odsłonił zęby, które błysnęły spomiędzy warg dokładnie tak samo, jak przy pożegnaniu w Orvud, że skrobnął się po mokrych, przyklapniętych włosach. Jego wypukła grdyka poruszyła się przy przełknięciu śliny, a on, niby wytłumiając jakiś nagły impuls, poprawił niedbale narzucony na ramię ręcznik. Miał smukłe, długie palce i — czego nigdy nie widziała u żadnego mężczyzny — równo wycięte skórki. Pamiętała, jak próbował to robić Leo: brał nóż, dociskał do paznokcia i pociągał ostrzem, ale zawsze kończył nie tyle pedantyczny, ile pokaleczony...
Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się tej bezsensownej, desperackiej myśli o czymś przyziemnym wirującej wśród eksplozji abstrakcyjnych pierwszych zdań i sprzecznych impulsów. Wyrwane z kontekstu wyimki z listów przesypywały się przez głowę, a Helga chłonęła całą gamę unoszących się w powietrzu zapachów. Była tak rozedrgana, że nie wiedziała, kiedy stają się mocniejsze, a kiedy rozrzedzają.
Nie miała pojęcia, jak ubrać swoje pragnienia w słowa i wydawało jej się, że Jean — mimo szerokiego uśmiechu na ustach przywodzącego na myśl jakiś specyficzny rezon — również tego nie wiedział; w jego wyrazie twarzy było coś, co zdradzało, iż każdą z pomyślanych rzeczy uważał za nieprzekonywującą. To było dla niego takie charakterystyczne: ta nieufność do słów, szczególnie tych większych, donioślejszych, emocjonalnych, jakby w każdym widział pułapkę zapraszającą do ironizowania, jakby każde potrzebował uściślić, poprawić i upewnić się, że nie niesie za sobą niczego przewrotnego. Kiedyś dużo skreślał i mazał; dopiero potem zaczynał, jak lubiła to nazywać, żreć się ze słowami, tak, jak żarł się z tym, co można było umieścić pod ogólnymi nazwami „wojska" i „idei".
Sama teraz deliberowała ze wszystkimi możliwymi romantyzmami; czuła się tysiąckrotnie zaplątana w każdej biegnącej przez głowę myśli: o młocie, ojcu, Rothschildach, o Jaegerze, listach, spalonej twarzy, o piegach, o tym, że nie wyglądała, tak, jak w takiej chwili chciałaby wyglądać, i że już od czterech dni tak długo zasypiała, czekając na to, co wydawało się nie do wyczekania. Nie musiała wcale czytać odcinkowych powieści, by wyobraźnią widzieć sceny, które chciała zobaczyć, i nie musiała szukać sobie usprawiedliwień dla myśli dopadających każdego, co próbowano wybić z głów takim Sarom Rothschild, choć pewnie i tak nie słuchały, a cała ta farsa o skromności, powściągliwości i unikaniu perwersji traciła znaczenie, gdy zamykały drzwi swoich izdebek i zostawały same ze sobą albo z odcinkiem Kochanków wolności.
Bo niby dlaczego mężczyźni mogli rozmawiać o tym głośno nie tylko w baraku, ale w kantynie, a nawet na służbie? Nie chciała się oczywiście z takimi myślami obnosić, lecz im więcej czasu spędzała z Jeanem w listach, im więcej rozmawiała z innymi kobietami, tylko utwierdzała się w przekonaniu, że wcale nie musi usztywniać i uskromniać się na siłę, nie musi się karcić za anomalię łamiącą niepisany nakaz kobiecej czystości umysłu. Nie zamierzała się tego ani wstydzić, ani wypierać.
Niby dlaczego miała przekonywać samą siebie i wszystkich dookoła, że nie chce Jeana, że wcale nie wyobraża sobie łóżka, zamachu jego bioder, tej chwili, w której zaczyna się krwawić, i dlaczego zawsze próbowano wmówić dziewczętom konieczność samoukarania się za rzekomą rozwiązłość, skoro w kantynie tyle razy dostała dowód na to, jak niewielu żołnierzy w ogóle dręczyły z tego powodu skrupuły, a słuchający tłum tylko im przyklaskiwał? Czy tylko zasiedziały najbliżej cywila Garnizon był pod tym względem tak wypaczony?
Patrzyli na siebie, jakby czas stanął i ruszył na nowo dopiero w chwili, w której Jean złapał ją za oba policzki, wcale nie zastanawiając się, gdzie mogliby się pocałować. Po prostu to zrobił, pokazując pustoszejącemu korytarzowi gorąco-chłodną doskonałość ich pierwszego zdania, jakby w utajeniu ustalili, że żadne słowo nie ma sensu, kiedy w grę wchodzi każda zabrana sztabom i rozkazom minuta.
Najpierw trochę trzęsły jej się nogi. Potem zaś, wyprostowała się i wojowniczo wręcz wspięła na palce, a Jean zsunął dłonie, zamykając ją w objęciu na tyle bliskim, że wyczuwała lekkie drżenie jego ramion. Wargą zaś czuła kształt jego ust; naprawdę były wąskie.
Nie wiedziała, czy trwało to długo, czy krótko; zdawało jej się za to, że ten moment, ze strony Jeana, przepełniało zacięcie i jakaś specyficzna perwersyjna ciekawość, że był dokładnie taki, jak jego spojrzenie, spojrzenie kogoś, kto uwodził tym, iż zawsze wiedział, co robić, choć paradoksalnie nigdy nie był tego pewien, i nienawidził rozkazywać. Miał bardzo uparte oczy.
Chciała go o tyle zapytać, o to jak się czuje, czy zadanie przy budowie było trudne, czy jest zmęczony, czy opowie coś o Marco, jak długo może zostać, chciała przecież tyle powiedzieć, ale dopiero później, po pierwszym zdaniu, które — myślała o tym od dawna — miało nigdy nie paść. Garnizon wydał jej się nagle duszny, godziny krótkie; czas do wyprawy kurczył się nieubłaganie i było go ciągle za mało, by Helga mogła stwierdzić, że zdążą nadrobić to, co tracili każdym upływającym dniem.
✦
Nie umiała scalić wydarzeń sprzed chwili w żaden logiczny ciąg, bo — miała wrażenie — ten cały moment wymykał się logice od samego początku. Nie wiedziała, dlaczego zamiast zaplanowanych pytań, zamiast poskładanych w głowie zdań dotykających każdej dziejącej się w tle sprawy, po prostu pociągnęła go za rękę i powiedziała krótkie: „chodźmy do mnie", jakby bała się, że zaraz znowu stanie się coś, co brutalnie przekreśli szansę na to, by mogli spędzić ze sobą trochę czasu tak, jak mogli go spędzać będący w ich wieku cywile niezważający na żaden alarmowy gwizdek. Tutaj wszystko było na rozkaz — jedzenie, spanie, wstawanie, nawet toaleta, a Helga nie chciała znowu czuć, jak świat wymyka jej się z rąk, zostawiając po sobie jedynie pieczęć oficera któregoś z Korpusów i kolejne dni frustracji.
Nadal nie powiedzieli ani słowa o żadnym rozkazie, o regulaminie, o budowie, o wyprawie...
Po tym, co się zdarzyło, po tym wyczekanym, nie miała wątpliwości, że Jean jest jej, nie miała wątpliwości, że dzięki niemu, nie bała się już siebie i swoich pragnień, choć nadal, z pewną obawą, zastanawiała się, czy za pierwszym razem naprawdę jest tak, jak mówiła Wolf — jakby ktoś wkładał na dłoń zbyt ciasną rękawiczkę.
Chciała leżeć z Jeanem naga, zanurzywszy się w niezbadane jak jeszcze nigdy, chciała oczekiwać głębszych pocałunków i sądziła, że akceptuje i bierze na siebie każdą, nawet najintymniejszą obawę.
Myśl o kochaniu się z nim pojawiła się już dawno; Helga miała wrażenie, że lekko się maskując i celowo przedłużając zawieszoną na granicy słowną powściągliwość, pisali o tym ze sobą w każdym liście. A jednak wciąż, mimo pozornych akceptacji, była spięta brakiem doświadczenia i czymś, co na świadomości odcisnął Garnizon. W jej głowie kołatały się nie tylko resztki specyficznego, dziewiczego strachu, ale i pytanie, czy po wszystkim, co widziała, potrafi wykrzesać z siebie to, co już tyle razy skrycie sobie wyobrażała.
Teraz, im to wyczekane stawało się bliższe i bardziej dotykalne, a kolejna część munduru lądowała na ziemi, krześle albo szkielecie pryczy, im pocałunki Jeana były bardziej prowokujące, gorętsze i zachłanne, a on pokazywał jej różne formy splotów siły i miękkości, perwersji i powściągu, traciła okazjonalny spontaniczny rezon skutecznie zabijany myślą, że — folgując szaleństwu — wyrzuciła z głowy parę istotnych spraw, większość obaw, może nawet sporą część ostrożności i rozsądku.
Dopiero teraz poczuła atakujące ją skrępowanie i świadomość, iż jest kompletnie nieprzygotowana do czegoś, czego — paradoksalnie — pragnęła już dawno temu. Nie umiała powiedzieć, czy to, że Jean wydawał się doskonale wiedzieć, co robi, bardziej napełnia ją pożądliwą chęcią sprawdzenia, co jeszcze mogą jej dać jego wargi, a ona im, czy może potęguje stres, iż nie jest jak wyrafinowane, doświadczone kobiety, bo nie wie, czego chcą mężczyźni, ba, nie wie, czego chce ona sama. Na pewno już teraz zachowywała się tak, że nietrudno było poznać, że nikt nigdy nie całował i nie dotykał jej w ten sposób. Była prawie naga, co dotarło do niej jakby z opóźnieniem, kiedy spojrzała na prześwitujący biały podkoszulek z zaopatrzenia, który w zasadzie niczego nie zasłaniał.
Może właśnie to było największym problemem? Że jeśli tylko zrzucała służbowy chłód i wypuszczała na wolność zwyczajne emocje, one zamieniały się w coś podobnego do ładunku wybuchowego, tak jak wtedy, w Mitras, kiedy po prostu rozpłakała się bez żadnego konkretnego powodu, a raczej z pewnego... nadmiaru?
Jej nogi, wbrew woli, zaczęły lekko dygotać; dokładnie tak samo, jak na szkoleniu, kiedy po raz pierwszy, jako niedoświadczony kadet, na rozkaz wsiadła na konia, a stopą trzymała strzemię, nie mając zielonego pojęcia o jeździe; tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy zakładała sprzęt do manewrów albo oddała ćwiczebny strzał z pistoletu. To nie była panika, raczej, właśnie, ów nadmiar emocji wzmagany przez poczucie, że uchylały się przed nią drzwi, za którymi znajdowało się coś zupełnie nowego, czego nie dało się pogodzić z zapośredniczoną rzeczywistością znaną ze służbowej autopsji i estetyki widzianego. Przez głowę przesypały jej się słowa Wolf wypowiedziane w chwili, w której po spędzonym z Jeanem wieczorze wróciła do kwatery.
To urocze, że po trzech latach w tym miejscu potrafisz jeszcze zapłonić się jak jakaś dziewica, choć służba porozdziewiczała nas, jeszcze zanim zdążył to zrobić ktoś inny. Moja mała dziewczynka wróciła do punktu wyjścia?
— Jean... — Złączyła kolana i postawiła całe stopy na ziemi, by opanować syndromy stresu.
Poprawiła zsunięte ramiączko podkoszulka.
— Zrobiłem coś nie tak? — zapytał bardzo łagodnie, ale jego ton jednoznacznie zdradzał powagę pomieszaną ze zmartwieniem. Może Jean wypadł z rytmu? Chwilę wcześniej, gdy była jeszcze oszołomiona jego obecnością, tuż przed tym, nim zatamował ją własny wstyd, wydawał się pobudzony, gotowy przełamać każdą zaporę i nie wierzyła, że coś mogłoby wyrwać go z tego stanu, tymczasem... — Przepraszam, jeśli... — chyba miał problem z dokończeniem zdania. Założył jej włosy za ucho i wyraźnie, z niewyjaśnioną obawą obserwował profil.
— Nie... — ściszyła ton, jakby bała się, że ktoś poza Jeanem ją usłyszy.
Czuła się, tak, jakby zdradzała mu swój największy sekret, w zderzeniu z którym jej listowne aluzje i śmiałe wypowiedzi z Orvud, gdy dopiero się poznali, wypadały zapewne śmiesznie. Przecież w ani jednej kwestii nie zasugerowała mu czegoś, co zdradzałoby brak doświadczenia. Gdy zaczęła się nad tym zastanawiać, doszła do wniosku, że mogła wręcz podsunąć Jeanowi myśl zupełnie odwrotną. W końcu na początku znajomości potrafiła zdobyć się na zadziorność, potrafiła zaczepić go jako pierwsza i postępować w imię garnizonowej retoryki komunikującej, że żaden szowinistyczny żart nie jest w stanie jej dotknąć, a ona, powierzchownie przyzwyczajona od dawna, ma nad wszystkim kontrolę i wcale się nie płoni, ale teraz najwyraźniej zapomniała o skutkach takiego myślenia. A może Jean sam tak uważał, skoro była od niego starsza o równowartość statystycznych lat życia Zwiadowcy w Korpusie?
— Co się stało? — Ciągle był przejęty, może trochę przerażony. — Przecież nie musimy tutaj i teraz... — dodał miękko, choć czuła, że przyczyna tej rozmowy nie dawała mu spokoju. Wydawał jej się niepewny, jeśli nie zagubiony, przez co miała wrażenie, że coś popsuła.
Przepraszająco złapała go za rękę, ale nie wykonała żadnego innego ruchu.
— Po prostu ja jeszcze nigdy...
Sama się zawiesiła i — czując, że pąsowieje albo z zawstydzenia, albo ze stresu — spuściła wzrok i przez moment patrzyła we własne kolana. Najbanalniejsze dokończenie polegające na dodaniu „tego nie robiłam" brzmiało jej okropnie, żałośnie i wręcz przedmiotowo, a z drugiej strony nie chciała przestraszyć Jeana czymś, co w kantynowo-lupanarowym obiegu wyraźnie sugerowało Heldze, że „nie ma nic gorszego niż pójście do łóżka z zatwardziałą dziewicą, która nie wie, co zrobić z rękami".
Nie chciała go rozczarować; wolała, żeby wiedział.
Kątem oka widziała, jak Jean z zakłopotaniem zmierzwił włosy. Myślał nad czymś przez chwilę, po jego ustach błąkał się dziwny uśmiech, a policzki — naprawdę dawno tego nie widziała — zrobiły się niewinnie różowe, jakby Helga pociągnęła tą wypowiedzią za jakąś wstydliwą nić nie własnej, ale jego tożsamości. Odniosła wrażenie, że kierował w swoją stronę coś w rodzaju wyrzutu rozładowanego autoironią, ale nie była w stanie odgadnąć, o co chodziło. Może o stolicę?
Odgarnął jej włosy z karku, który delikatnie pogładził palcami i ostrożnie odwrócił jej twarz w swoją stronę. Dawno nie widziała jego oczu w świetle dnia; były jak rzut wyraźnego, jaskrawego koloru na rozmyte i jednakowe tło kwatery.
— Nie zrobię niczego, czego nie będziesz chciała. — Delikatnie, bez żadnego pośpiechu, wręcz uspokajająco, pocałował ją w czoło. — Ani niczego, co mogłoby cię zranić. Nie chcę, żebyś czuła się zagrożona, albo... Nie bój się powiedzieć. Jedyna rzecz, której teraz chcę to to, żeby było ci dobrze. — Uśmiechnął się szerzej, odrobinę zadziornie i prowokacyjnie, a jednocześnie nieco nerwowo. — Tyle obiecywałem, że wszystko ci wynagrodzę, ale to ty wybierzesz, w jaki sposób.
Rozemocjonowana, wzruszona i nadal rozedrgana, dokładnie tak jak w Mitras, poczuła nagłą potrzebę ostatecznej bliskości Jeana, jakby to, że siedział tuż obok, a ciepło jego ciała sączyło jej się przez każdy koniuszek nerwu, wydawało się niewystarczające. Położył kciuk na jej podbródku i lekko odchylił głowę Helgi do tyłu; chyba chciał zobaczyć, jak włosy spływają po plecach i kołyszą się, nim wrócą do położenia równowagi. Teraz wydawał się jedyną stałą w świecie wirującym od najsprzeczniejszych i tysiąckrotnie rozmnożonych impulsów i myśli. W każdym jego geście było coś na tyle ostrożnego, eleganckiego i powściągliwego, że — mimo spięcia — wywoływało w niej niewypowiedzianą prośbę o więcej, jakby dopiero dotarło do niej, iż moment, na który tak czekała, miała na wyciągnięcie ręki.
Przecież to Jean; jej Jean. Mogli cieszyć się sobą bez sztabów, bez wymyślonych sobie samym kar, bez widma wyprawy, do której było jeszcze względnie daleko.
Zamaszyście, chyba niepewna, czy zaraz nie stchórzy, ściągnęła z siebie podkoszulek. Nie chciała marnować więcej czasu na wahanie. To ona musiała pokazać, że tego chce, nawet jeśli z tyłu głowy kołatał się absurdalny, niezrozumiały strach; chciała, żeby całował ją bez końca, żeby wreszcie się na nią rzucił, ale Jean wydawał się w tej chwili wręcz spowolniony; położył się, odpłynął na bezpieczną odległość i pogłaskał ją po brzuchu.
— Nie chcę, żebyś czegoś żałowała. — Zbliżył dłoń do jej ręki, ich palce się splotły. Oddech Jeana był nierówny, a jego wzrok, jakby mimowolnie, badał ciało schowane wcześniej za kulisą podkoszulka. Oparła mu głowę na piersiach i słyszała, że jego serce tłucze jak oszalałe. — Nie chcesz wiedzieć, co dzieje się w mojej głowie i... — urwał zapewne przez grzeczność zmieszaną ze specyficzną, żartobliwą nieśmiałością. Dotarło do niej, że tylko ona jest prawie zupełnie naga, co chyba nieco go rozbawiło, bo rozczytawszy się zawiłym kodzie niewerbalnej mowy, przysunął się bliżej, jakby w końcu odważył się na pierwsze dotknięcie mające wypuścić na wolność szereg złożonych reakcji.
Za moment nie miała na sobie już nic, a Jean, kopnięciem na oślep, strącał z łóżka swój pasek, spodnie i zmiętą bieliznę, pozwalając Heldze poczuć, jak to jest, gdy uchyla się szczelina dotąd nieznanego, czegoś, co wcześniej wydawało się niemożliwe, a co miało w sobie pierwiastek jakiejś podskórnej płochliwości.
Ręka, którą wcześniej gładził jej szyję i ramię, i palce sunące po brązowych plamkach piegów wpadły drobne drżenie. Raz dotykał ciała, raz muskał powietrze tuż nad skórą, choć zapewne nie był tego świadomy; w końcu sam starał się chyba Helgę rozluźnić, sprawić, żeby była mniej spięta i pozbyła się niezrozumiałego dla siebie strachu. Czasami miała wrażenie, że denerwował się bardziej od niej, choć to drżenie rąk zauważyła zupełnym przypadkiem, gdy ułożyła głowę na boku.
Jego stres działał na nią paradoksalnie kojąco, chociaż za nic nie potrafiła wyjaśnić dlaczego; ta specyficzna, lękliwa nieśmiałość jakoś intuicyjnie wzmagała jej zaufanie i przekonanie o wyjątkowości chwili, w której łączy ich nie tylko prozaiczna, fizyczna przygoda, a coś naprawdę emocjonalnego, coś, przez co przechodzili razem bardzo podobnie, nawet jeśli on rzeczywiście miał więcej doświadczenia, czego, gdyby nie parę miejsc na ciele, z których wrażliwości doskonale zdawał sobie sprawę, wiedząc, jak ich dotykać, nie byłaby już wcale taka pewna.
Po tym, co słyszała w koszarach z ust bezpruderyjnych żołnierzy, po tym, co widywała na służbie, takie momenty wydawały jej się wcześniej raczej druzgocące, może wręcz przerażające i ponure, chociaż ta cała nadbudowa zwulgaryzowanych kantynowych narracji była w dużym stopniu podkolorowana i nagięta pod uznanie samczego tłumu lubującego się w afiszowaniu męskością i dominacją.
Dla Helgi te słowa nie były wcale synonimami. Istniała jeszcze cywilna proza życia małego pogranicznego miasta niejednokrotnie pokazująca znacznie więcej, niż chciało się zobaczyć. W czasie interwencji nie spotykało się przecież przykładnych, szanujących się małżeństw, tylko anomalie. To budowało w połączeniu okropny, obrzydliwy obraz zginanego posłusznie karku, poddaństwa i zwyczajnego... używania ciał kobiet, które nie miały nic do powiedzenia, bo albo — jak prostytutki — przyjmowały zapłatę, więc musiały zgadzać się na wszystko, nieistotne, czy tego chciały, czy nie, albo — jak żony wypaczonych mężów — miały wpojony obowiązek zaspokajania potrzeb, nieistotne, że potem, kompletnie wykończone i obolałe, leżały w łóżkach pochlipując nad losem dzieci, których wcale nie chciały już rodzić albo nad tym, że — wbrew ich odczuciom — w małżeństwie nie istnieje coś takiego jak gwałt, a jedynie, jak mawiali nie tylko mężowie, ale i zwarholeni żołnierze, „wymyślające baby".
Naprawdę miała szczęście.
Stonowana stanowczość Jeana zmieszana z delikatnością i niewyjaśnionym strachem były czymś, czego naprawdę potrzebowała po tych wszystkich zetknięciach z życiem i hipotetyczną przyszłością. Już dawno miała pewność, że to on sprowokował w niej pewne zmiany, chociaż Leo zaczął się o nie starać jeszcze długo przed tym, nim Jean się w ogóle pojawił. Już wtedy uważała, że Schiller zanadto się pospieszył, bo zabiegał o uczucie jeszcze nim sam, jako porucznik, wyrósł z własnej, okazjonalnej niewybredności, czym — zapewne bezwiednie i niezamierzenie, bez cienia złej woli — również przyczynił się do jej purytańskiego podejścia, chociaż Helga nigdy nie miała nic wspólnego z naukami o czystości wygłaszanymi przez kaznodziejów z byłego Kościoła Murów.
Teraz, przy zdenerwowanym Jeanie, nie czuła się nieswojo z powodu jego i własnej nagości. Nabrała odwagi, by nieco dać się ponieść: zmysłowo przeciągnąć, wygiąć, zobaczyć go całego i spróbować dotknąć tak samo, jak on dotykał jej.
Znowu się pochylił, przybliżając głowę do gorsu i ostrożnie rozgarnął włosy, by odsłonić schowane pod nimi piersi. Przez moment uspokajająco głaskał Helgę tylko oddechem, próbując chyba uspokoić tym też samego siebie, bo gdy musnęła jego kark, poczuła tętniący niespokojnie puls.
Pieścił skórę wargami, może nawet językiem, tego nie wiedziała. Lewą nogę po raz kolejny obsypała gęsia skórka. Wspiął się wyżej i sięgnął ust — najpierw bardzo powściągliwie, potem intensywniej, jakby poprzednie pocałunki były jedynie zapowiedzią tych, które naprawdę chciał dać Heldze już dawno temu. Może wtedy, w Mitras? Dłoń Jeana delikatnie wsunęła się między jej uda.
Wcale nie myślała o tym, jako o czymś nieprzyzwoitym czy opresyjnym; przedsmak smagał ją falą czegoś przyjemnego, choć jeszcze nie do końca zrozumiałego. Jean całował przy tym wszystko, co tylko można było całować.
Na początku ledwie muskał ją opuszkami po wrażliwej skórze, niby badając grunt i przyzwyczajając ją do swojego dotyku. Dopiero gdy odchyliła głowę, pozwolił sobie na nieco więcej, ale wciąż zachowywał zadziwiającą delikatność kogoś, kto, kiedyś narzuciwszy sobie karę, mimo trzęsących się nóg i szalejącego pożądania, potrafił się powstrzymać, kiedy czuł, że, wbrew jej — jak wtedy dość lekkomyślnie sądziła — gotowości, tak trzeba. Może właśnie dlatego, przez ten jeden gest, tak bardzo ufała mu w sprawach, w których prawdopodobnie nie zaufałaby nikomu innemu i w których — zapewne — Jean sam sobie nie do końca ufał, skoro wtedy uważał, że i jeden pocałunek to by było za dużo?
Przyciągnęła go do siebie, sprawiając, że ułożył biodra między nogami. Przykrył ją swoim ciałem bardzo powoli, może wręcz przesadnie ostrożnie, jakby wciąż sam czegoś się bał. Instynktownie zwarła dłonie w oczekiwaniu na serię nieznanych bodźców pulsujących w każdej fibrze. Zupełnie bezsensownie zastanawiała się, czy powinna zamknąć oczy i nie wiedziała, kiedy właściwie to zrobiła. Percepcję przywrócił jej moment, w którym Jean napotkał opór. Wtedy znowu, wbrew zamierzeniom, spięła się w sobie i zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć niczego, co mogłoby go przestraszyć, że wywołał jakiś niezamierzony, przykry ból, ale Jean i tak znieruchomiał, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że teraz powinien szczególnie uważać. Dopiero wtedy zrozumiała, że jeszcze nie zatopił się w niej tak głęboko, jak mógł, tylko czekał, aż pierwsza niezręczność minie, a ona sama mu na to pozwoli.
Już teraz czuła się tak, jakby była wokół niego, dosłownie, zaciśnięta. Myśl o tym wytłumiła nieco dziewiczą płochliwość i stres, co wywołało krótki skurcz przejmujący ją bolesno-niebolesnym, miłym dreszczem, w którym otuliła go sobą jeszcze ciaśniej, nie wiedząc, co takiego zrobiła, a właściwie, co samo zrobiło jej ciało. Wszystko było nowe.
Nie miała wątpliwości, że Jean wyraźnie to poczuł, bo na ułamek sekundy znów zamarł; mięśnie jego brzucha i ramion naprężyły się, a on, na wydechu, wciąż nieruchomy, wypowiedział coś na kształt imienia, po czym, z lekkim zawstydzeniem, odrzuciwszy głowę na bok, uśmiechnął się trochę bezradnie, trochę karcąco i trochę żartobliwie, komunikując, jak bardzo jest w tej chwili wrażliwy na każdy, nawet bezwiedny, skurcz jej mięśni, na każdy najmniejszy ruch.
Uniosła lekko biodra, a on poruszył się bardzo wolno, stopniowo nachylając się, by ją pocałować. Miała wrażenie, że Jean przeżywa coś jednocześnie strasznego i wspaniałego; jego oddech był szybki, gorący i nierówny, choć oddychał zapewne najciszej, jak tylko potrafił. Zdawało jej się, iż oboje grają w grę, w której dopiero wyczuwają się nawzajem, w grę, w której jedno nie chce przestraszyć drugiego. To było dla niej bardzo ważne — czuć, że przeżywają to razem, rozmawiając językiem mającym stać się kiedyś zrozumiałym tylko dla nich dwojga, chociaż, odkąd się spotkali, padło zaskakująco mało zdań. Jean nie narzucał jej niczego, nawet jeśli nie miała złudzeń, że to, co wydarzyło się do tej pory, zdołało zaspokoić jego pragnienia; sama odczuwała to samo — rozbudzony, zmysłowy głód czegoś niepoddającego się definicji zmieszanego z niepokojem, że przez brak doświadczenia mogłaby zrobić coś źle.
Potem, choć trwało to tylko chwilę, miała wrażenie, jakby cały świat rozpadł się na tysiące migocących, nieznanych dotąd impulsów, spalających każdą drobinę bólu; spływały kaskadami po skórze, a ona, przez tę wielość, nie umiała powiedzieć, skąd właściwie biło ich źródło. Nie czuła, żeby bolało, choć pewnie nadal tak było. Jean poruszał się powolnym, miarowym ruchem; gdy na moment się oddalał i lekko prostował, napięte mięśnie jego brzucha rysowały się wyraźnie, a spod skóry na przegubie przebijała wyraźna wypukłość żyły.
Nadal był trochę spięty, choć ona, z każdą wolno sączącą się sekundą, stawała się coraz bardziej rozluźniona, coraz pewniejsza. Powoli i ostrożnie nabierała przekonania, że fakt, iż doświadczenia w męskich ramionach miała w zasadzie równe zeru, tracił na znaczeniu w zderzeniu ze szczęściem i poczuciem bezpieczeństwa. Jean musiał to jakoś odgadnąć, bo dłonie położone na biodrach Helgi, pod wpływem niewypowiedzianego przyzwolenia, lekko się zacisnęły. Zamknęła oczy. Cały jej umysł zawibrował od dziwnego zawrotu głowy i dopiero, pod wpływem uczucia gorąca, zupełnie bezsensownie i nieadekwatnie, dotarło do niej, że przecież mogła szerzej otworzyć okno.
O czym ja w ogóle myślę?
Nie wiedziała, czy spodziewała się teraz czegoś w rodzaju swoistej kody, czy tego, że wszystkie impulsy staną się za moment tysiąckrotnie rozwarstwione, a ona zapomni o całym świecie, ale zamiast tego, wrażenia mające — jak zakładała — przybrać na sile, dziwnie złagodniały, aż wreszcie zanikły.
Rozchyliła powieki; Jean zamarł, wręcz zastygł wpół ruchu, jakby stało się coś nieoczekiwanego, coś, na co kompletnie nie był przygotowany. Zdawało jej się, że cała barwa odpłynęła mu z twarzy, bo wyraźnie zbladł. W jego błyszczących przed chwilą źrenicach dojrzała jakiś pierwiastek paniki.
— Krew... — powiedział z autentycznym przerażeniem i wzrokiem zabłąkanym gdzieś w wygniecionej pościeli.
Domyśliła się, o co chodzi, ale nie do końca wiedziała, jak powinna zareagować. Mimo niezręczności poczuła cień rozbawienia myślą, że to, co dla niej było zwyczajnym, cywilnym widokiem oglądanym praktycznie co miesiąc, dla Jeana, żołnierza z pierwszej linii wrzuconego w wątpliwą estetykę frontów, mimo swojej prozaiczności, stanowiło coś w rodzaju makabrycznej tajemnicy przywodzącej na myśl jedynie coś bolesnego i potwornego, sugerującego, że niezamierzenie postąpił niewłaściwie albo wyrządził jej krzywdę. To zawsze ją bawiło — koszarowi wyjadacze uciekający ze szpitala na widok igły i kropelki krwi, którą w ciągu ostatnich pięciu lat widzieli nie kroplami, a kałużami.
Uśmiechnęła się, rozbrojona jego chłopięcą niewinnością, ścierającą na proch wcześniejsze wyobrażenia o mnogości doświadczeń i błędnych założeń, że ktoś taki jak Jean już dawno miał coś takiego za sobą.
— Czasem tak bywa... To naprawdę nic złego. — Wyciągnęła rękę i uspokajająco pogłaskała go po udzie, a on odrzucił głowę na bok i, znowu onieśmielony, zaśmiał się pod nosem. Włosy kleiły mu się do czoła, a końcówki pozlepiały się, nie zostawiwszy nawet śladu po fali, którą zawsze nosił.
Westchnął ewidentnie zażenowany sobą, po czym położył się obok niej i otulił ją ramieniem. Gdy zadarła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy, drocząc się z nią i manifestując zawstydzenie, narzucił sobie na twarz poduszkę.
— Naprawdę jesteś uroczy, kochanku wolności — śmiała się, podjąwszy próbę zdecydowanego wciśnięcia się w szczelinę między Jeana a poduszkę, ale on nadal udawał obrażonego. Przerzucił się na bok, narzucił kocem i teatralnie, ze skrzyżowanymi rękami odwrócił do Helgi tyłem. — No, nie wygłupiaj się! — Przejechała dłonią wzdłuż jego pleców, ale nie zareagował, zapewne testując jej cierpliwość w domaganiu się pieszczot.
Wsunęła rękę pod koc. Gdy zbliżała się do szczególnie wrażliwych miejsc, odwrócił się gwałtownie i z niespodziewaną stanowczością, oparty o łóżko rękami zawisł nad nią, a biodra ułożył między jej nogami.
— Kogo nazwałaś, kochankiem wolności? — powiedział Heldze w usta, i uśmiechnął się uśmiechem wręcz zmuszającym do tego, by naprawdę zacząć prosić o więcej.
✦
___________________________
*złamane życie i gwiazdka nadziei = żargonowo o stopniu podoficera, od krokiewki i gwiazdki na pagonie.
*podofiara = jw. podoficer
PS Wiem, w końcu to zrobiłam i napisałam obiecane XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top