#68.
Trost
Znowu byli w mieście-palimpseście, w którym nowe nakładało się na stare, a kurz obecnych dni opadał na opadnięty już kurz minionych. Warstwy Trostu nie konserwowały się jednak jak owady znajdowane w bardzo rzadkich kawałkach stwardniałej żywicy, wyławianych przez wiejskich lub rybaków z jezior pozostałych po dawnym biegu rzeki.
Trost w niczym nie przypominał skrawka rzeczywistości zamkniętego raz na zawsze w pomarańczowych i brunatnych bryłkach niewiadomego pochodzenia nazywanych potocznie „kamieniami, które się palą" świadczących o tym, iż sama historia — rzekomo stuletnia — nieustannie odsłaniała jakieś swoje starsze oblicze.
Dystrykt Pogranicza był miastem bardzo ruchomym, bo jego elementy zdawały się nie mieć stałego położenia: pokazywały się od czasu do czasu, potem chowały, po czym znów ujawniały, jakby cały Trost stanowił ogrodzoną murem przestrzeń gubienia, zapamiętywania, tworzenia i niszczenia — szczególnie tam, gdzie, idąc ulicą, napotykało się na ślad.
Nie chodziło tylko o wyblakłe napisy prześwitujące spod nowych napisów lokali zmieniających swoje przeznaczenie, nie chodziło o dawne zdobienia uboższych dzielnic świadczące o jakiejś dawnej świetności zapadłej pod ciężarem dziedzińcowych wysypisk.
Teraz, kiedy po deszczu niedawno bulgoczącym o bruk jak pieniące się mydliny, ze smugami wody, ze ścian kamienic, z domów i z dachów spłynęła najświeższa, najbardziej ruchoma warstwa miejskiej sadzy, wszystko zaczęło wyglądać inaczej.
Obecny powrót wcale nie przypominał tego pierwszego, po latach; tego letniego, kiedy ranna leżała na Murze i właściwie bez świadomości poddała się pacyfikacji Stacjonarnych; nie przypominał też drugiego, tego po przywróceniu do służby: Trost stał bez przestrzelin, bez głazu w bramie i bez porozpruwanych budynków.
Ostatnio była tu wczesną zimą. Miasto wydawało się wówczas przysłonięte woalem pogody, zaparowane (zakonspirowane?) mrozem i dymem z kominów. Niebo ciemniało niedługo po dzwonie obwieszczającym styk popołudnia i wieczoru, a po szybach i mokrym od roztopu bruku przepływały brudnożółte, rozłażące się refleksy gazówek. Osad rozmywał się w szarościach dnia i optycznie nikł w pozbawionym kolorów otoczeniu, jakby ktoś zarzucił na cały Dystrykt maskującą siatkę.
Zimowe powietrze zdawało się ciężkie niby przepełnione drażniącą gęstością ognia i ulatującej z kominów spalenizny; każdy oddech prowokował wrażenie zaciągnięcia się zdradliwym papierosem, do którego — w trakcie skręcania — w nitkowaty miał tytoniu nieproszenie wkradł się włos lub inna drobina czegoś niepożądanego, czego nieprzyjemny smak zostawał na języku jeszcze długo po rozszarpaniu bibułki w popielniczce.
Teraz wyraźnie widziała ciemniejące przestrzeliny albo szachulce i framugi szarpnięte odłamkiem lub pociskiem, w których dostrzegało się białawą, nitkowatą pleśń; dysonansowały nienaturalną jasnością, tworząc wyrwę w porowatym tle niszczejącego lakieru i łuszczącej się smoły. Nieodbudowane domy nadal były zakopcone jak zgliszcza po pożarze.
Zawahała się, aż w końcu zamknęła otwartą papierośnicę, jakby i teraz, mimo wczesnego lata, coś zawiązało jej na końcu języka ten szorstki impuls wymuszający dreszcz ciała niebezpiecznym zaostrzeniem bodźców; zimą, zza łagodnej kulisty tworzonej przez samo otoczenie nie dało się tego ani dostrzec, ani poczuć.
Nie było to obrzydzenie ani pierwotna, elementarna forma, jaką zawsze widziała w jadłowstręcie. Nie przyspieszało jej serce, a do oczu nie napływały łzy, żołądek nie zawiązał się na supeł, wargi nie zacisnęły z obrzydzenia jak przed wypiciem mleka albo na samą myśl o ugryzieniu i przeżuciu mięsa, które, mimo przyrośniętego do niego mitu bogactwa, od powrotu zza Muru tak rzadko odważała się zjeść i zmuszała się tylko wtedy, gdy nie miała innego wyboru niż przydziałowa konserwa albo po prostu... osłabiający ciało głód zabijany zazwyczaj bobem na oleju lub odwróconą wirtuozerią strączkowo-zbożowej papki serwowanej przez kucharza w Centrali.
A jednak nie zapaliła.
To było coś innego — złagodzonego nieco przez dystans, a zarazem równie wymownego, choć Inez nie nazwałaby tego wstrętem, raczej... oporem. Przebiegła wzrokiem po niedostrzeżonych zimą przestrzelinach. Wtedy też wiedziała, że są, lecz bezpośredniość kontaktu miała porażającą władzę nad jego zapośredniczeniem.
Nie chciała wywoływać w sobie nie tyle reminiscencji zadymionej opałami zimy, ile reminiscencji ostatniej akcji w Troście, kiedy osad prochu i flarowych smug cierpko zagęszczał się na języku, kiedy z suchych warg zlizywało się pył osolony cieknącym z twarzy potem, a wdychane powietrze należało wręcz przeżuć. Chcąc nabrać oddechu, ożywiało się najmniejsze koniuszki nerwów, a po akcji, w wypełnionej spirytusową wonią lazaretu stodole nazywanej „bazą tymczasową", walczyło się z kaszlem, bo smak tamtego dnia zamieniał wilgotne płuca w zwoje zasuszonych szmat; z katarem wydmuchiwało się drobiny popiołu albo flarowego barwnika. Wtedy wszystko od nowa szło przez język i gardło. Pamiętała, że gdy szyła ranę Leviego, z nosa, jako stanowczy sprzeciw organizmu przed kolejnym wypluciem się ze zmęczenia, poleciała jej krew.
Wcisnęła papierośnicę do kieszeni munduru, zastanawiając się, czy warstwy Trostu i przywołane przez nie smaki były jedynym tego powodem.
Levi spojrzał na nią, jakby coś było na rzeczy. Złapała konia za uzdę, ignorując wieszające się na nich urzeczone spojrzenia cywilów.
— Zima nieźle przykrywa. Jakoś wtedy nie było okazji, żeby pomyśleć, co? — zapytał, wbiwszy wzrok w jedną ze ścian, na której straszyły ślady po pociskach sprzętu przeciwpiechotnego.
To była ta sama przecznica, którą uciekali przed oddziałem Kennego, przecznica, na której Cage padł z przestrzelonym karkiem, a zza budynków łomotały kolejne serie.
Wieczór przed tym wszystkim pocałowała go po raz pierwszy; pamiętała, że Levi był następnego dnia zamknięty, szorstki i nieufny, a ona, jeszcze przed samym wymarszem, poczuła się przez niego boleśnie odtrącona, jakby to, co zdarzyło się wtedy w podziemiach Garnizonu, nic dla niego nie znaczyło, jakby było wypadkiem przy pracy albo jakąś chwilą nieuwagi skutkującą atmosferą wszechobecnego zdenerwowania, w której oboje nie wiedzieli, jak powinni się wobec siebie zachowywać, a raczej — bardziej nie wiedziała tego ona sama, bo zdawało jej się, że Levi, swoim oddaleniem, postawił sytuację bardzo jasno.
Jeszcze wtedy nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak ogromne pęknięcie odcisnęło się na jego skorupie dystansu zakładającego samotność dla siły; nie wiedziała, że wszystko, czego zaczynał doświadczać, znaczyło się estetyką przełomów, że była prawdopodobnie pierwszą osobą, którą w ogóle wpuścił do nietkniętej nigdy strefy.
To zrozumiała dopiero później, kiedy ambalaż munduru po raz pierwszy zsunął się na podłogę, a Levi obchodził się z Inez niby zdjęty strachem i przekonany o możliwości rozkruszenia jej palcem, najwyraźniej obawiając się, iż jednym dotknięciem zrobi jej krzywdę albo wystraszy poruszeniem przestrzeni pozostającej między nią a nim niczym niewidoczna osłona pary lub mgły, czego ona przecież nie obawiała się ani przez moment. Dostrzegała, że każdy kolejny raz był inny nie tylko w ich własnym wymawianym z pewną oszczędnością języku, ale też dlatego, że Levi, mimo że bardzo powściągliwie i powoli, wciąż oswajał jej skórę z własną ręką, wargami i ciałem, przekonując się do pewnej śmiałości.
Inez nigdy nie znajdowała w jego gestach niczego, co świadczyłoby, iż kocha się z nią z tępej, brutalnej chęci fizycznego posiadania, jakby coś podobnego w ogóle nie grało dla niego roli, jakby, dręczony jakąś zaszłą zadrą, sam uważał to za wulgarne, brudne i odrzucające. Wiedziała i czuła, że nie zamierzał wżerać jej się w skórę natężeniem sił dla własnej satysfakcji, a po prostu chciał otulać jej brzegi tak, by ona i on, pokaleczeni przez cielesność, czuli się bezpiecznie, mogąc dać sobie coś niewysłowionego.
Gdy byli tu zimą, a on zgodził się pójść z nią do ojca, karciła się za krótką i ulotną myśl, że mogliby... Wtedy czuła tę odrobinę kobiecego wstydu, że jej wysnute, efemeryczne wizje były zbyt śmiałe i zbyt zuchwałe, a ona sama, wbrew próbom wewnętrznej dyscypliny, zaczynała marzyć o życiu, które nigdy nie nadejdzie; ta drobna sugestia serca była jednak znacznie silniejsza od tego, czego wymowa nakazywała przestać, bo Inez mimo to, z zawziętym uporem, nie chciała się zgodzić z taką rzeczywistością przestawania.
Miała nadzieję.
— Za każdym razem, jak tu wracam, czuję się, jakbym wracała w jakimś innym życiu. Tak samo jest, jak wyjeżdżam albo jak... uciekam i nawet jak o niektórych rzeczach wolałabym zapomnieć, to wiem, że Trost niczego nie zapomina — odparła.
Spojrzała na niego, nie mogąc określić, czy nostalgicznie, smutno, czy pokrzepiająco. W twarzy Leviego było coś, co zdradzało, że sam się nad czymś zastanawiał.
— Dla mnie też trochę się tu zaczęło — powiedział po nieco dłuższej chwili.
Nie do końca wiedziała, które ze wspomnianych zaczęć zajęło go na dłużej: wręczenie jej ojcu zawiadomienia o śmierci, podziemia Garnizonu, Kenny, dobrowolne wejście do jej świata, czy to, że za jego Mury mieli wyjechać jako mąż i żona, bez pewności, czy dożyją powrotu, pozwalającego się sobą nacieszyć, nacieszyć się tym, co zdołali sobie wywalczyć, choć tyle razy obiecywali sobie, że tak. Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę szarpniętej framugi.
— Chodź — odezwała się łagodnie. — Nie stójmy tak. — Wskazała brodą przed siebie, niemal przenikając wzrokiem budynki zasłaniające widok na dom.
Uśmiechnęła się do siebie na myśl o spotkaniu z ojcem. Oczami wyobraźni widziała leżące na kuchennym stole egzemplarze „Kontrataku", gdzie Josef Schneider zapewne pozakreślał ołówkiem te najmocniejsze zwroty, które szczególnie mu się nie podobały. Pamiętała, że gdy widzieli się ostatnio, nie podobała mu się „młodzież opancerzona" i „młodzież z żelaza", lecz był to żargon dziennikarskich rozrachunków, a nie bezpośrednia nowomowa młodych radykałów, o co zapewne nie omieszkał jej przekornie zapytać — zapytać choćby dla zasady pielęgnującej pozostałość po ich dawnych, napiętych rozmowach o Korpusie i idei.
Zastanawiała się, czy powiedzieć mu o Amalie Adler i o Ignazu. Czuła konieczność szczerości, a świadomość zaniedbania jej po czterdziestym trzecim, kiedy zamiast przyznać mu rację, szła w zaparte, nie dopuszczając do siebie moralnej porażki. W końcu tyle razy słyszała od ojca ostrzeżenia, których tak bardzo nie lubiła słuchać, zażarcie broniąc się przed atakiem zarzutami o znieczulicę. Teraz miała wrażenie, że to wszystko naprawdę wydarzyło się w jakimś innym życiu, chociaż te wspomnienia, kiedyś okropne i kłopotliwe, były zabarwione niezwykle ciepło, jakby Inez dopiero po czasie doceniła wagę czegoś, co przed laty pozornie jej wadziło. Gdy o tym myślała, czuła się jak dziecko, a przecież — paradoksalnie — szła do domu, by powiedzieć ojcu o kolejnej, dorosłej decyzji.
Tym razem zaśmiała się zupełnie jawnie, pamiętając, jak niczym Żandarm rejestrowała w domu ojca poszlaki wskazujące na zmianę w jego życiu, choć w zasadzie wiedziała już wcześniej, bo pierwszą znalazła jeszcze w sierpniu, kiedy po latach po raz pierwszy weszła do swojego dawnego pokoju. Wtedy leżały w nim nieznane jej dziecięce zabawki. Ojciec mówił, że po ataku mieszkała u niego kobieta z małą córką, którym pomagał przy odbudowie zniszczonego domu. Potem, zimą, widywała zostawione w różnych miejscach przypadkowe, drobne przedmioty: damską apaszkę, szczotkę do włosów, staroświecką spinkę z kościaną główką, a w kuchni przewieszony przez uchwyt szafki, płócienny fartuch, który mógłby prędzej opasać ojcu jedną nogę, nie tułów.
Wymienili się z tatą paroma żartobliwymi podejrzeniami wobec własnych zmian i, choć nie mówili sobie niczego wprost, zrozumieli się bez słów: ojciec wiedział o Levim, a ona wiedziała o kobiecie z dzieckiem.
Odsunęła z głowy rozładunek na przedpolach Trostu i konteksty, którymi był przeładowany; odprawa była zaplanowana dopiero na rano, a rozmowami z Garnizonem Smith zajął się osobiście. Levi powiedział jej, że nie musiał nawet prosić go o oficerskie przepustki, bo adiutant Smitha wsunął mu je pod drzwi po wieczornym apelu poprzedzającym poranny wymarsz. Nie umiała wyobrazić sobie przebiegu rozmowy Leviego z generałem, którą sam Levi skomentował krótkim: „nie ma niczego do opowiadania, poza tym...".
Jego wyraz twarzy wzbudził w Inez dziwny niepokój; nie umiała jednoznacznie określić, co dokładnie wywołało to uczucie. Dopiero gdy powiedział, żeby otworzyła metalową tubę i rozwinęła włożony do niej dokument anulujący rozkaz bezwzględnego podporządkowania administracji Korpusu i nadający Leviemu obywatelstwo Powierzchni, zrozumiała jego niejednoznaczne spojrzenie zdradzające coś pomiędzy rozbiciem, niepokojem a zarazem... ulgą.
Poczuła coś podobnego, lecz podejrzewała, że w przeciwieństwie do Leviego, była dodatkowo spętana wrażeniem absurdu. Nie dowierzała. W jej głowie plątała się seria pytań, o czas, o rzeczywistość i o to, z czym po cichu walczyła w Mitras, kiedy dowiedziała się, że Levi, ze względu na brak wojskowego wykształcenia, nie może awansować wyżej niż na kapitana. Wiedziała o jego poprzednim życiu tylko tyle, ile sam jej powiedział, czyli nadal niewiele, poza kilkoma odpryskami zdań, że ta historia nie istnieje, że nie ma rdzenia, nie ma zarysu, a jedynie pewne obszary, punkty, każące jemu samemu nieustannie się czegoś domyślać.
Miała ochotę zaśmiać się gorzko na informacje świadczące, że ktoś, kogo imieniem tak łatwo i chętnie szafowało się dla podkreślenia zwycięstw i siły Ludzkości, kogo stawiało się między Ludzkością a tytanami niczym tarczę, na przestrzeni tych wszystkich lat nie dostał niczego poza pustym respektem używanym według własnej wygody. Była zszokowana. Nie chodziło już o to, czy mieli z Levim jakieś życiowe plany, bo oboje wiedzieli, że snucie ich w tak napiętym okresie jest nie tylko nieodpowiedzialne, ale i pozbawione sensu; wyniesienie się z koszar, póki służyli, nie wchodziło w grę ani dla niej, ani dla niego. Nie podejrzewała jednak, że Levi, do czasu otrzymania tego dokumentu, był wręcz przykuty do Centrali. Bo choć wolno mu było oddalić od niej na przepustkę, to jego mieszkanie, jego dom, po prostu jego miejsce, gdziekolwiek na powierzchni nadal pozostawały czymś poza zasięgiem, wręcz nielegalnym. Nie dostał za zasługi nawet czegoś tak elementarnego, czegoś decydującego o zakorzenieniu się w świecie. To uświadamiało jej, jak wiele musiała kosztować go decyzja o ślubie, nawet jeśli mieli zostać po nim w Centrali tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Fakt, że Smith dał mu to teraz, wydawał się Inez dziwnie symboliczny i sądziła, że właśnie to było powodem nie do końca jednoznacznego rozbicia Leviego.
„Jakby z czegoś mnie zwolnił..." — powiedział to na tyle cicho, że nie była pewna, czy aby dobrze usłyszała, ale nie musiała słyszeć, by wiedzieć, iż Levi wcale nie czuł się z niczego zwolniony, bo decydująca rozmowa o dowodzeniu wciąż wisiała w powietrzu, czekając na moment, w którym plan będzie dopięty i zacznie się odliczanie do wymarszu.
To właśnie plan miał przekonać Smitha do tego, że wszystko będzie pod kontrolą również wtedy, gdy jego samego zabraknie na polu walki. Nie powiedziała tego głośno, ale domyślała się, że Levi ma wrażenie, jakby nić łącząca go z generałem została tym obywatelstwem definitywnie, lecz milcząco, przecięta, jakby Smith komunikował mu coś podprogowego, coś, z czym Levi wcale nie chciał się tak po prostu zgodzić.
Zaraz po tym otworzył szkatułkę, w której na welurowym obiciu spoczywały dwa ślubne akselbanty z szarych nici oksydowanych na stare srebro, dwa znaki „gotowości do wykonania rozkazu razem". Nad ich ślubem w mundurze została nadpisana kolejna, oczywista sankcja, ukryta w pięknie przedmiotów, które być może miały przydać się kiedyś samemu Smithowi, ale zostały przez niego odepchnięte tam, gdzie nie przeleżą ukryte przed całym światem, jako coś, co miało nigdy się nie wydarzyć. Do sznurów, za metalowe zakończenia przyczepione były pióra o złoconych stalówkach; ich pierwszą próbą miały być podpisy złożone na metryce ślubu, każdą kolejną... rozkazy.
Zdmuchnęła wtedy świecę i podeszła do otwartego na oścież okna, a Levi stanął za nią i ułożył dłonie na jej biodrach. Miała wrażenie, że jego ręce znieruchomiały, ale zaraz potem delikatnie przesunął je na brzuch. Zamknął Inez w ramionach. Stali tak dłuższą chwilę: milczący, objęci i — właśnie — nieruchomi. Ona patrzyła za czarny krajobraz rozmywający nieśmiertelne topole, a on ogrzewał jej kark spokojnym, miarowym oddechem.
✦
W pierwszej chwili nie poznała domu, bo poza tym samym kształtem L, obok którego stała teraz przybudówka, korytarz i kuchnia zupełnie się zmieniły. Były dziwnie robocze i zaciemnione, zagracone i wąskie, że bardziej niż pomieszczenie domu przypominały raczej służbówkę lub kantorek, przez który przechodziło się przelotnie, by nacisnąć klamkę i niby-konspiracyjnie wejść do niewielkiej sali, gdzie stał wąski bar i parę stolików dla wtajemniczonych przychodzących z pierwszą zapłatą polegającą na wrzuceniu czegoś do psiej miski lub przywitaniu się z właścicielem rzuceniem hasła. Josef Schneider podawał je tylko starym znajomym ze Stacjonarki, którzy albo zachowywali je w tajemnicy, albo dzielili się nim z młodszymi kolegami.
Kuchnia i jadalnia przeniosły się do pomieszczenia nieużywanego od czasów, kiedy Amalie Adler po raz ostatni zostawiła w nim swój pożegnalny zapach, a potem położyła rękę na rączce parasolki i zniknęła, by wieść prawdziwe życie w Mitras z mężem Żandarmem, który dał jej syna cywila-rewolucjonistę.
Gdy tam wchodzili, przez głowę przeszła jej absurdalna myśl, że Ignaz z pewnością czyta teraz każdy egzemplarz „Kontrataku" po kilka razy, lgnąc ze wzruszeniem do akapitów skreślonych na brudno bojowym piórem — jak lubili mówić „dziarscy" — „kolegi naczelnego", które potem, gnijąc do bladego świtu w Biurze Technicznym, odbijały na powielaczu rekrutki, „sekretarki redakcji" urzeczone Forsterem i jego ostrym, militarnie myślącym umysłem tak niesamowicie oziębłym wobec nieistotnych spraw związanych z kobietami.
Przebiegła wzrokiem po tym słonecznym niegdyś-pokoju-teraz-kuchni; kiedyś, kiedy była dzieckiem, wydawał jej się okropnie wielki, ale teraz, gdy widziała, jak mieszkała Amalie Adler z nową rodziną, nie miała wątpliwości, że był dla niej zbyt ciasny, choć światło znacznie go powiększało, wpadając zza okna w dokładnie ten sam sposób, który małej Inez jawił się wręcz magicznie, i tą magią słonecznych smug widywaną zawsze zza szczeliny wiecznie zamykanych drzwi wzmagał chęć dowiedzenia się, co jest wewnątrz, mimo że już wtedy coś powstrzymywało ją przez tym, by odważyć się wejść. Wszystko, co było w środku, skrywało w tamtym czasie jakąś niezgłębioną tajemnicę.
Pamiętała, że zawsze obchodziła dom bardzo wolno, a czasem, gdy bawiła się na dworze, podstawiwszy sobie coś pod nogi, przytykała czoło do szyby, bo zajrzeć tam choć z drugiej strony i zrozumieć, co takiego skrywa Amalie Adler, że nie chce ani jej widywać, ani nawet tam wpuścić, niby mając w pokoju jakiś skarb, bo Inez po prostu zrobiła coś złego, przekreślającego szansę na obejrzenie go osobiście, na dotknięcie. Jako dziewczynka nigdy nie mogła tego zrozumieć. Pamiętała też, że widok z drugiej strony wcale nie był niczym niezwykłym, wręcz rozczarował zwyczajnym szarym światłem i gęstwiną znanych kształtów.
Dopiero kiedyś, kiedy naprawdę zrobiła coś złego i weszła tam bez pozwolenia, ze zwyczajności wyłamywały się tajemnicze puzderka i parę przedmiotów z królewskim sznytem niepasujących do niczego, co było w domu, jakby Amalie była księżniczką w przebraniu, którą król i królowa ukryli przed złą wiedźmą, obiecawszy, że wróci do pałacu w dniu szesnastych urodzin. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego to się nie wydarzyło, bo kiedy pytała ojca, ile lat ma mama, coś nie zgadzało się w jej dziecięcych rachunkach, sprawiwszy, że poznała pierwszy smak dysonansu.
Kiedy za sprawą miejsca przez głowę przesypywało jej się wspomnienie, o którego istnieniu zapomniała, przypomniała sobie też pierwsze uczucie strachu w chwili przyłapania. Amalie patrzyła na nią jak na intruza dotykającego chowanych przed światem magicznych przedmiotów, lecz jej rysy, zamiast się wyostrzyć, niespodziewanie złagodniały, a na ustach pojawił się niewinny, naprawdę miły uśmiech.
Inez nadal nie wiedziała, czy to ona była jego powodem, czy może to, że Amalie rozbawił fakt, iż takie dziecko nie wiedziało, co zrobić z kompletem wytwornej bielizny, a srebrną broszkę, próbowało wcisnąć sobie we włosy. Pamiętała, że trzasnęły drzwi, bo ojciec wrócił z bazaru. W jej uszach znowu zadźwięczał miękki, a zarazem konspiracyjny głos matki, która chyba po raz pierwszy pogładziła ją po włosach.
To będzie nasza mała, kobieca tajemnica, dobrze skarbie?
Oczywiście, że wtedy, jako mała dziewczynka, chciała mieć z tą kobietą wspólne tajemnice, chociaż nie potrafiła ich zrozumieć; tamta wywołała przecież ogromną radość i obudziła nadzieję, że między dwoma brzegami rzeki ktoś położył kładkę, że w końcu połączyło je coś wspólnego, a świat, do którego Inez nie miała wcześniej dostępu, odsunął swoją kulisę. Nie zamierzała łamać przysięgi i czuła na sobie powinność pielęgnowania sekretu, który — długo nie wiedziała dlaczego — miał pozostać sekretem. Przynajmniej do dnia, kiedy pierwsza tajemnica okazała się ostatnią, a pożegnalny zapach Amalie rozmył się w korytarzu jak ślad po zabranym za Sinę puzderku.
Przypomniała sobie Mitras i wejście Ignaza. Obie te sceny — przeżyta i wykopana z pamięci — nałożyły się na siebie, zdradzając jakieś poukrywane analogie. Może gdyby nie pierwsza, druga w ogóle nie obudziłaby się w pamięci? Może gdyby nie druga, nie byłoby wcale tej pierwszej?
Zostawiła te efemeryczne pytania. Nie zamierzała się dłużej zastanawiać ani zadręczać czymś, co właściwie nie miało już żadnego znaczenia; sądziła wręcz, że to lepiej, iż tak właśnie się stało, co tylko potwierdzał widok ojca: przystojnie postarzałego, ze starannie przystrzyżonym zarostem, szczęśliwego.
Josef Schneider miotał się przy samowarze, ale co rusz zawieszał wzrok na kawałku ściany, na której widniały pogmatwane linie dziecięcych rysunków kończących się przy samym belkowaniu: słońce, drzewo, pies...
— Znowu zamierzacie uciec tak jak ostatnio, bo „służba nie drużba"? — Zaczepnie spojrzał na Inez zza ramienia. — Stacjonarni gadają, że Smith zamierza zadomowić się tu na dłużej. Eva z małą już dawno nie mogły się ciebie doczekać, a jak już jesteś, to one błąkają się za sprawami. Bo wy zawsze tak wracacie nie wiadomo kiedy, że nawet nie mogłem jej niczego obiecać. — Spojrzał na jej mundur i naramienniki. — Pewnie w cholerę roboty, jak się jest pułkownikiem. No, no... Wrze tam u was, nie? Przynajmniej kiedy czyta się te reakcyjne pisemka... — odchrząknął. — Kapitan mocną, prawda? — Nalał herbaty i wyjrzał za okno. Chodniki dopiero zaczynały schnąć w słońcu. — Pewnie deszcz je gdzieś złapał. Mówiłem, że będzie padać, a ona jak zawsze, „że nie z cukru". Czekajcie, dam wam coś do przegryzienia, tylko zejdę na dół, nie będziecie tak siedzieć przecież, bo wiadomo, że koszary śmierdzą malizną. Świat się niby zmienia, a tam dalej psina*.
Uśmiechnęła się pod nosem, dziwnie wzruszona faktem, że ktoś, kogo nie znała ani nie widziała, „nie mógł się jej doczekać", choć początkowo, mimo radości ze szczęścia ojca, nie do końca umiała sobie wyobrazić, jak to będzie, czując jakąś cichą obawę.
Fakt, że dla nieświadomego niczego ojca Levi wciąż był „kapitanem", wręcz dziecinnie ją rozbawił, mimo że już zimą Josef Schneider nie krył, że czegoś się domyśla. Wtedy, w kilkuzdaniowej rozmowie o życiu, powiedzieli sobie przecież coś w rodzaju „nawzajem". Ojciec miał Evę i bar, a ona Leviego i oddział, ale i mimo to nie czuła żadnej granicy, żadnej ściany dzielącej obie te rzeczywistości.
Spojrzała na „kapitana", by nawiązać z nim kontakt wzrokowy, czym utwierdziła się w przekonaniu, że skoro kogoś brakuje, powinni poczekać z zaproszeniem. Początkowo była nieco niepewna, czy Levi nie stanie się przez wzgląd na sytuację po swojemu zamknięty, ale teraz dochodziła do wniosku, że jeśli ktoś z nich obojga emocjonował się bardziej, to ona. Nie czuła, by jej swoboda została jakkolwiek spętana czy przytłumiona i sama właściwie nie umiała określić, co tu przeważa — stres, radość, a może jakaś specyficzna ekscytacja towarzysząca powiedzeniu ojcu czegoś... szczęśliwego?
— Nie będę otwierał budy, żeby nikt się tu nie plątał, chyba że weźmiecie wieczorem jakichś swoich. Zakąsek porobionych jak dla wygłodniałej kompanii, nóżki, wczoraj gorące, pewnie już stanęły w ziemiance, trochę wędzonej płoci i ze dwie beczki ogórków kiszonych, ale ledwo kiszonych. Dopiero wczoraj liznęły soli, a nie liznęłyby, gdyby Eva się nie wytargowała z Reevesem. Sól, cholera, droższa od kryształu, a podobno gdzieś za murem pływa słona woda. Tak mówią, ale aż się wierzyć nie chce, że to, co u nas jest takie cenne, może gdzieś leżeć i czekać na odkrycie. Ostatnio mnie zdarł, ale wyrównałem. Na drugi dzień nawet sok kupował ten gwiazdozbiór**, co debatował do zamknięcia. Zamknę budę, a wy siedźcie jak najdłużej.
Rysy Leviego zmieniły się na jeszcze łagodniejsze, a jej przypomniała się jego wypowiedź z Mitras o tym, że Eren zobaczy kiedyś „cholerne morze".
— Tato, ty sam wreszcie usiądź — rozkazała prawie stanowczo, lecz z pewnym rozbawieniem. — Interes kwitnie, co? — zapytała, omiótłszy wzrokiem suszące się kotły zdolne pomieścić tyle wywaru, co powgniatane skorupy w Centrali.
— Idzie, idzie. Zimą jeszcze nie wiedziałem jak to będzie, dlatego tak tajemniczo, że niby kto wie, wchodzi, ale prawda taka, że wie prawie cały Garnizon... — potarł kark. — Pyxis załatwił korzystne kontrakty, potem Eva sprzedała dom po odbudowie, to i pieniądze na początek się znalazły. Krótko po otwarciu musieliśmy już zatrudnić dziewczynę do pomocy, bo to nie do pomyślenia, żeby Eva cały dzień pracowała. Może mówi co innego, ale ja wiem swoje. Nie sprowadziła się przecież, żeby mi tu robić za barmankę. — Potarł się po karku i usiadł przy stole, a Inez miała wrażenie, że od ostatniego spotkania zrobił się wesoło-gadatliwy. Zawsze dużo mówił, ale zdawało jej się, że teraz miał zupełnie inną manierę.
— Lepiej uważaj, bo to się może komuś nie spodobać. — Nieco nieufnie zmarszczyła brwi. Pamiętała, że od czasu politycznego tygla zrobił się wręcz brawurowy: bawił się w golenie włosów i konspiracyjne pseudonimy. — Nie masz przez to żadnych...? — zapytała w obawie, że swoim szybkim sukcesem mógł zaleźć komuś za skórę, choć na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazywało.
Levi spojrzał na nią wymownie i dopiero po tym Inez skarciła się za panikowanie; zawsze szybciej oceniał sytuację, a teraz zapewne doszedł do wniosku, że skoro ojciec jest zbratany ze Stacjonarką, to nawet gdyby działo się coś złego, pozostanie chroniony, bo dla Garnizonu już dawno był „swój".
— Coś tam było, ale szybko ucichło. Ktoś sprzedawał samogon i podrabiał moje etykiety, raz dostałem po gębie na ulicy, ale Stacjonarni szybko poskładali kto i co — powiedział, po czym machnął ręką. — Było, minęło. Mam niezłe plecy. Jak te cholery, co lubią dobrze wypić i dobrze zjeść, się zawezmą, to nikomu nie dadzą cię ruszyć, a ja już dawno z nimi dobrze żyję i nawet lubię tych drani. Szkoda, że nie pamiętasz piwnicy, schodów i Hannesa, to były czasy, to były czasy... — westchnął, a w jego ton wkradła się nuta nostalgii. — Ale to nie to, co u was, w świecie wielkiej polityki... Słyszałem o Mitras. O powieszeniu Sanesa trąbiły wszystkie gazety. Świątynia w Troście też poszła pod zagospodarowanie. Teraz zrobili tam magazyny. Podobno Smith popodpisywał jakieś kontrakty z Rothschildami. Nie dają wam usiedzieć w miejscu, kiedy duch walki rwie się za Mur, co? Co to są w ogóle za chłopcy? „Kolega naczelny" i ten cały ruch ideowy? Bo ja tylko słyszę, że jakieś zakochane w generale dzieciaki, co kiedyś były w Garnizonie i nie wiedziały, w co wkładać ręce.
Wiedziała, że mówił o „Kontrataku". Zbyt dobrze go znała, by łudzić się, iż temat przejdzie bez echa i podejrzewała, że gdyby ojciec o to nie zapytał, poczułaby się nieco zawiedziona.
— Zostaniemy już do końca, chociaż to pewnie też już wiesz. Plan się zmienił i zamiast kluczyć od Karanesse, zjedziemy z podnośników, żeby skrócić drogę. Zaopatrzenie ma ściągać cyklicznie i chyba właśnie w dawnej świątyni zrobią nam tymczasowy magazyn. Nie wiem, czy to tak po prostu rwanie się. My po prostu mamy wrażenie, że musimy coś zakończyć, żeby potem... — zawahała się, nie wiedząc, co tak naprawdę chciała powiedzieć, choć i tak wyprzedziła już pewne fakty. Ojciec wbił w nią spojrzenie, dając do zrozumienia, że czegoś się domyślił, chociaż Inez nie dokończyła. — Nastroje w Korpusie są różne, ale radykalne odchylenie młodych to...
— Większościowa mniejszość — Levi wyręczył ją w nazwaniu tego, czego nie umiała nazwać. — Są może liczniejszą grupą niż starzy Zwiadowcy ze względu na świeży pobór, ale za Rose raczej nikt nie traktuje frakcji „Kontrataku" jako dominującej siły, nawet jeśli może ona okazać się potrzebna tak, jak okazuje się teraz wulgarna. Mimo wszystko... — Zamilkł na chwilę, robiąc przerwę na łyk herbaty. — Nie zamierzamy wypuszczać ich z rąk, choćby bardzo tego chcieli. Robią tyle, ile im wolno, sądząc, że to znacznie więcej niż w rzeczywistości. Przynajmniej taki jest plan.
— Najwyraźniej wiecie, co robicie, kapitanie — odparł ze zrozumieniem ojciec. — Mam nadzieję, że nie skończy się to tym, czym zaczęły się pewne systemy, ale tu nigdy nie będzie pewności. Przeżyłem już Trost opieszałego Garnizonu, Trost Reevsa, Trost Kościoła, Trost Tytanów i Trost Centralnych... A wcale nie mam wrażenia, by minęło jakoś dużo czasu. Rok? Może dwa? To płynie jak schowany pod powierzchnią nurt wylewający się raz z jednej, raz z drugiej strony, ale w imię tych samych zasad, które gdzie indziej mają swój najcięższy punkt. Może trochę inną metodę... — Westchnął, dając im do zrozumienia, że pewnych rzeczy po prostu nie da się przewidzieć i chyba chciał dodać coś jeszcze, lecz cisnące mu się na usta zdanie przerwał dźwięk otwieranych drzwi.
Inez spięła się na moment, jakby właśnie zbliżało się coś nieuchronnego, mimo że świat dookoła mówił jej, że przecież nie powinna się niczego bać. Wróciło pytanie o akceptację, o to, jak będzie, i czy ktoś, kto czekał na to, by ją poznać, nie wyjdzie z tego poznania rozczarowany, co przecież mogło odbić się na ojcu. To było dla niej zupełnie nowe, bo już od małego przywykła do domu, w którym mieszkali tylko we dwoje, radząc sobie z widmem o obecnym nazwisku Adler, a ona nie przypuszczała, że kiedykolwiek zjawi się w nim inna kobieta, która być może da jej coś, czego Inez nigdy nie miała.
Nie wiedziała, czy to wzruszenie, czy obawa, że może po raz kolejny okaże się niegodna czegoś, czego już właściwie nie potrzebowała, choć chwilę wcześniej, gdy Eva tkwiła jeszcze gdzieś w potencjale, gdy była gdzieś „w mieście", Schneider wręcz utwierdziła się w szczęśliwym przekonaniu brzmiącym: będzie dobrze, lecz przekonanie to, z sekundy na sekundę, chyba traciło swoją stabilność.
Splotła ręce pod stołem, z trudem powstrzymując chęć wyłamywania palców. Nie chciała, żeby ojciec zauważył, nie chciała, żeby sam zaczął się stresować wrzuceniem jej w kłopotliwą sytuację, chociaż kłopotliwość ta wynikała jedynie z niepewności Inez i tego, że mimo pogodzenia się ze wszystkim w Mitras, w głowie Schneider nadal tkwiła myśl o Amalie, która po prostu jej nie kochała, być może wręcz nie akceptowała, skoro tak rzadko przebywała z nią w jednym pokoju, łaskawie obdarzywszy ją wcześniej tą dozą wielkodusznej ambiwalencji pozwalającej się w ogóle urodzić.
I choć zadra znacznie złagodniała, Inez w pewnych kwestiach dalej nie czuła się do końca pewnie. Czasem nadal zastanawiała się nad tym, jaką sama byłaby matką i czy potrafiłaby przyjąć odpowiedzialność za nowe życie. Wciąż wyraźnie śledziła metamorfozy i cykl własnego ciała, by niczego nie przeoczyć już na samym początku i wiedzieć, które tąpnięcie w dole brzucha stanowi znak, że jeśli są pozbawieni arogancji, powinni uważać, a które objawem, że jednak? To nie była niechęć czy fobia, raczej niewycięte kłącze jakiegoś pierwotnego strachu o to, że nawet gdyby, to jedyny przykład, jaki w tej materii miała, był przykładem tego, czego nie należało robić. Czasem zdawało jej się, że Levi ją o coś podejrzewa, kiedy po mocniejszym treningu po prostu czuła się słabiej ze zmęczenia, a on stawał się dziwnie zdenerwowany, choć zawzięcie to przed nią ukrywał. Pamiętała też chwile, kiedy nakrochmalona pościel przyjmowała ich ciała łagodnym chłodem, a on głaskał ją po brzuchu. Wtedy, wbrew strachowi, w jej głowie pojawiała się myśl, że chciałaby, by kiedyś było właśnie tak, mimo że przez Centralę co rusz przetaczał się huk Włóczni Piorunów, niemal roztrzaskujący te wizje na takie same trociny, na jakie po raz pierwszy roztrzaskał kilkusetletnie drzewo na wielkich polach Rothschildów.
Ojciec na moment zniknął, powiedziawszy coś o sprawunkach. Levi zaś spojrzał na nią pytająco. Tak, teraz wiedziała, że albo był znacznie mniej zdenerwowany od niej, albo dobrze to maskował.
— To chyba pierwszy raz, kiedy czuję się jak jakiś dzieciak — skomentował oszczędnie niby na potwierdzenie tego, co pomyślała. — Niby gadamy o polityce, a zaraz...
— Skoro tata ma kobietę... — zawiesiła się. — Lepiej było poczekać.
— Nie cieszysz się z tego? — zapytał zdziwiony. Z głębi domu dobiegły jakieś strzępki rozmowy; ojca o dźwiganiu, Evy o przesadzaniu, a całość przecięta podekscytowanym dziecięcym krzykiem o przywiązanych do płotu koniach. Było słychać zupełnie inne życie niż to znaczone wcześniejszym pijacko-przyjacielskim gawędzeniem Stacjonarnych.
— Bardzo się cieszę — odparła zdecydowanie, po czym ściszyła ton: — na tyle bardzo, że nie chciałabym mu niczego zepsuć... — Westchnęła, kładąc z powrotem dłonie na stole.
Levi zmarszczył brwi, co w oczach Inez wyglądało na dziwnie przekorne.
— Myślałem, że „Schneider" jest od cięcia, nie od... — niespodziewanie zamilkł, po czym, dyskretnie wskazał brodą w stronę drzwi.
Inez automatycznie obejrzała się za siebie i zobaczyła uczepioną rękami o futrynę dziewczynkę o jasnej cerze i długich brązowych włosach; ostrożnie i nieśmiało zaglądała do kuchni schowana za framugą, ale gdy jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Inez, zawstydzona spłoszyła się i zniknęła gdzieś za ścianą, zza której dobiegło tylko głośne tupanie świadczące o tym, że prawdopodobnie przebiegła przez cały dom.
Poczuła w mostku specyficzny ścisk; to było zdenerwowanie pomieszane z czymś, co zdarzało jej się czuć, gdy nieświadomy jej myśli Levi po prostu gładził ją po skórze, a ona, na czas tej pieszczoty, głuchła na rozpruwające powietrze huki włóczni.
Patrzyła w tę framugę do momentu, kiedy pole widzenia ponownie przecięła sylwetka ojca. Zaraz za nim weszła Eva i od razu było widać, że ta mała, schowana teraz za jej prostą spódnicą jak w najbezpieczniejszym schronie, wygląda jak zdarta z niej skóra obleczona w dziecięcy kostium. Zza bioder kobiety wystawał tylko kawałek drobnej twarzy i niteczki rozwichrzonych biegiem włosów.
— Inez, wreszcie...!
Eva miała przyjemnie niski, lecz bardzo kobiecy głos. Była naturalnie ładna, choć nieco podniszczona śladami zamierzchłego zmęczenia sprzed miesięcy czy lat, które z jakiegoś powodu musiało się zatrzymać: jakby we wczesnym momencie jej życia stało się nagle bardzo późno, co musiało nieco powiększyć jej oczy, podkreślić usta i zniszczyć nieco materię twarzy, a potem nagle wygasnąć, choć cofnięcie zmian stało się niemożliwe.
Czy owo zatrzymanie było zasługą ojca? Czy Inez także zatrzymała się w swoim niszczeniu? W ciągu tych kilku sekund snuły jej się po głowie same absurdalne myśli, ale Eva patrzyła na nią wyrozumiale, a w jej tonie było coś, co prowokowało iluzję, jakby znała ją od dawna. Pytała ojca? Sam jej mówił?
Inez uśmiechnęła się zupełnie szczerze, choć miała wrażenie, że nadal nerwowo.
— Ciebie też miło wreszcie poznać — wydusiła po chwili z większą naturalnością, a gdy wyciągnęła dłoń na powitanie, została niespodziewanie objęta i trzykrotnie pocałowana w policzek, doświadczając tym samym czegoś, czego nie doświadczyła nigdy od Amalie Adler.
Poczuła ścisk w gardle, zdając sobie sprawę, że dokładnie tak samo musiał poczuć się Levi, kiedy pod drzewem-pomnikiem powiedziała mu coś, czego nie powiedział zapewne nikt nigdy. Rozmyła się obcość munduru, rozmyło się wszystko. Była w domu.
Coś dodało jej odwagi, by przykucnąć, ale dziewczynka znowu uciekła, tym razem za ojca.
— Hedwig, no co ty? — Eva spojrzała na dziecko z rozbawieniem. — Jak zobaczyła konie przed domem, bardzo się podekscytowała. Josef opowiadał jej, że twój jest srokaty, a kapitan Levi jeździ na karej. Od razu rozpoznała. Zawsze tyle pytałaś o Inez, a teraz co? — Pokręciła głową, po czym machnęła ręką. — A, nie przejmujcie się, przejdzie jej zaraz. Za dużo atrakcji na jeden dzień: na ulicy Zwiadowcy, u Fischerowej kociaki, pod domem konie, a w domu ty i kapitan... — spojrzała na Leviego, skłoniła się ostrożnie i z gracją zdradzającą, że była obyta w kontaktach z oficerami, choć przy Inez, targnięta ciepłymi emocjami, nie siliła się na etykietę.
Levi pocałował Evę w dłoń, co chyba ją zawstydziło; Inez widziała ten gest w jego wykonaniu tylko jeden raz, w trakcie koronacji, kiedy — klęcząc — składali przysięgę Historii. Wtedy, gdy patrzyła na tę jego powściągliwość z boku, pomyślała, że we wszystkim, co robi, jest szalenie atrakcyjny, jakby w tamtej chwili odkryła go na nowo: jego profil, wolne opuszczenie powiek, oszczędność ruchu.
Od początku, odkąd go poznała, dziwnie ją pociągał, lecz miała wrażenie, że w zupełnie inny sposób, w ogóle niezłączony z tym, co jeszcze rok temu nazywała zmanierowaniem. Rzadko przyznawała się przed sobą do tego, że poza głęboko wrośniętymi emocjami, czuje się Levim wręcz konwencjonalnie zauroczona; jeszcze do niedawna hamowała myśli, które być może można było przeczytać na kartach romansowo-modelowego opiewania oczu, włosów, gestów i, ogólnie, opakowania, ale wtedy, w sali tronowej, sama się zapytała: a niby dlaczego nie? Przecież kochała go, więc to naturalne, że chciała się nim cieszyć w każdy możliwy sposób, bo właśnie tak czuła się wolna.
W tej doniosłej chwili, gdy Levi całował dłoń królowej, Inez myślała o tym, że chciałaby kiedyś stać się astralnym obserwatorem i móc zobaczyć z boku moment, gdy są sami w pokoju, gdy stojąca na biurku świeca migocze chybotliwym płomieniem, on rozpina jej koszulę, oplata ją ramionami, kładzie na przyjmującą skórę przyjemnym chłodem pościel, a jej własne ciało rozchyla się przed nim jak płatki stulistnej róży. Chciała zobaczyć z boku ułamek sekundy, w którym czerwień wlewającej się do jam ciała krwi czuje się bez widzenia, bo dreszcz spina mięśnie tak, że wzrok staje się niepotrzebny, a ona nie jest wtedy ani pułkownikiem, ani Zwiadowcą, ani nawet żołnierzem.
Teraz zaś patrzyła na wyglądającą zza ojca Hedwig i, jako taka właśnie obserwująca wszystko z boku dusza astralna, widziała w tym dziecku samą siebie, mimo że dziewczynka miała jasne włosy, niebieskie oczy i w ogóle nie przypominała jej w niczym, mimo że Inez także miała kiedyś te — na oko — sześć lat.
Obróciła głowę, a jej wzrok spoczął na popisanym fragmencie ściany. Może to był kolejny pogłos enigmatycznej myśli nazywanej po cichu jako... „właśnie tak"?
✦
Eva była wdową po Stacjonarnym, który sześć lat temu zginął w Shinganshinie; mieszkali w Troście, a Hedwig urodziła się krótko przed przeniesieniem mężczyzny do dystryktu ówczesnego Pogranicza. To choć po części tłumaczyło ślady dawnego zmęczenia widoczne na jej ładnej twarzy. W okresie największego przeludnienia i braków żywności po upadku Marii opiekowała się malutkim dzieckiem. Gdy poczuła, że jej życie się ustabilizowało, Kolos zniszczył bramę Trostu, a Garnizon, ostrzałem z Muru, praktycznie zrównał z ziemią jej dom. W czasie ewakuacji poznała ojca; zatrzymała się u niego do czasu oczyszczenia południowych dzielnic, a potem zaczęła odbudowę miejsca, w którym bała się już mieszkać. Zabawki widziane przez Inez w trakcie pierwszych odwiedzin rzeczywiście należały do Hedwig.
Spojrzała ze wzruszeniem na ojca związanego z kobietą, której dziecko traktował jak własne, podczas gdy matka nawet własne miała za obce, za gorsze od tego ukochanego; Josef Schneider zasługiwał wreszcie na szczęście i Inez, choć bardzo się o niego martwiła, zauważyła, że Eva z małą stały się dobrymi duchami pustego niegdyś domu. Zrezygnowała z rozmowy o Amalie Adler, nie chcąc, by po raz kolejny zniszczyła mu życie, bo zapewne mogła to zrobić także nieobecna. Tym razem to Inez zdecydowała się narzucić sekret , a zaraz po nim wymazać Amalie ze swojej biografii.
Hedwig, rozpalona z ekscytacji na twarzy, nieco zmęczona, już dawno uciekła do pokoju. Na stole stało kilka zakąsek i kilka butelek do degustowania. Ojciec mówił coś o modernizacjach na Murze pod wyprawę i tym, że inżynier Hanemann zaczął budować przy magazynach szyny, a po mieście do przyszłego roku będzie jeździł „konny pociąg".
— Tylko o tej wyprawie, budowie i rolnikach — westchnęła Eva, dokładając pieczywa. — Wszyscy chcą zobaczyć bogactwa i mieć co jeść, ale żeby was tam znowu nie naginęło przez puste brzuchy i przeludnienie... — Postawiła chleb na stole, po czym poprawiła obluzowującą się na włosach chustę i, gdy wreszcie usiadła, wygładziła fartuch.
— Jesteśmy dobrej myśli. — Inez uśmiechnęła się pokrzepiająco, choć sama nie do końca wiedziała, czy jest w stanie sobie uwierzyć. — Poza tym, przed wyprawą...
Nie dokończyła, po prostu położyła swoją dłoń na dłoni Leviego; nie chciała niczego patetycznie obwieszczać i pragnęła, by wszystko pozostało takie, jakie od zawsze było.
Ojciec zaczął napełniać kieliszki. Drżała mu przy tym ręka; parę kropel alkoholu spadło na stół i utonęło w blacie. Eva czule złapała go za nadgarstek. Josef Schneider wyglądał prawie tak samo, jak w chwili, w której martwa od pięciu lat Inez, stanęła w korytarzu, a upuszczone naczynie rozbryznęło się na podłodze na dziesiątki odłamków.
Wziął głęboki oddech.
— Kiedy byliście tu ostatnio... — przerwał, a Levi poruszył się nieznacznie, jakby nie wiedział, czego powinien się spodziewać. — Miałem nadzieję, że jesteś szczęśliwa z kimś, kogo... — załamał mu się głos. — Kogo będę mógł nazwać synem. Bałem się, że tak źle o sobie myślisz, że zamykasz się na ludzi... — Napił się.
Wychylili kieliszki. Do kuchni niespodziewanie wbiegła Hedwig z kartką w ręku. Położyła ją Evie na kolana, a po jej ustach błąkał się tajemniczo zadowolony uśmiech. Przed wzrokiem Inez schowała się za rogiem stołu, ale gdy zachwycona Eva położyła na blacie rysunek przedstawiający chyba-Inez na srokatym koniu, mała poczerwieniała i po raz kolejny wypadła na korytarz.
Inez zaś wpatrywała się w dziecięcy rysunek o nieco poszarpanym konturze, którego linie budowały najdokładniejszy kształt ze wszystkich, na jakie zapewne było stać takie małe ręce, zdolne w jakiś niewyjaśniony sposób ją odnowić. Miała wrażenie, że jej serce stoi teraz bezgłośnie zatrzymane tchnieniem dziwnie szczęśliwego strachu, a ona patrzy na papier ze wzruszeniem wywołanym natężeniem gzygzaków i kolorów. Ten drobny przedmiot wywołał w Inez coś, co zdawało jej się jednocześnie niezrozumiałe, ale i w pełni... naturalne.
— Pójdę do niej — Eva uśmiechnęła się z zakłopotaniem. — Nie wiem, dlaczego się tak wstydzi, a tu trzeba się cieszyć. Potem będzie płakała, że nie zdążyła cię o nic zapytać i mi nie zaśnie.
— Czy w takim razie... — Inez zawahała się, ale mimo to posłała kobiecie pytające spojrzenie. — Ja mogę do niej pójść? Niedługo będziemy musieli jechać i nie wiemy, czy damy radę wrócić wieczorem. Pewnie rozładunek jeszcze się nie skończył.
— Nawet się nie pytaj. Ona naprawdę nie mogła się ciebie doczekać.
— Nie chciałabym jej...
— Nie przestraszysz przecież!
— Mogę ją zabrać na konia? Będę bardzo ostrożna.
__________________________
*psina — żargonowo: konserwa o długim terminie ważności.
** gwiazdozbiór — żargonowo: oficerowie
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top