#67.
Janku,
przepraszam, że tak długo to trwało. Ostatnio strasznie dużo się u nas dzieje i staramy się mieć kontrolę nad zadaniami, żeby nie zgubić niczego ważnego i nie zwariować przez brak ludzi. Godzimy czynności, które kiedyś nie wymagały godzenia. Reorganizujemy się, a parę dni temu ściągnęło wsparcie z Yalkell, ale nawet ono nie załatwiło sprawy, więc tak naprawdę wciąż czekamy.
Strasznie długo schodzi im z procedurami i czasem dopada mnie myśl, że inne Południowe Garnizony zwalają wszystko na ledwo żywą pocztę, bo nikomu nie chce się do nas ruszyć. W końcu listy chodzą normalnie. Pamiętam, jak było w Orvud, kiedy w czasie mobilizacji nikt tam nie wiedział, w co włożyć ręce, bo nigdy nie mieli potrzeby się bronić. Pewnie teraz wszyscy sobie myślą, że u nas trzeba bronić się na okrągło; zresztą, na pewno wiesz, o co chodzi. To całe gadanie o pograniczu, ta cholerna nowomowa robiąca z nas jakiś ostatni bastion i walącą się twierdzę, która zaraz całkiem padnie, choć nikt z nas nie pozwala jej paść od sześciu lat. Zaczyna mnie to męczyć i denerwować, ale wolę gniew trzymać w sobie i po prostu zacisnąć zęby. Mam za dużo na głowie, choć niewykluczone, że trzymany gniew może się do czegoś przydać. Nigdy nie wiadomo, kto albo co stanie nam na drodze...
Przez ostatnie parę dni szukałam ojcu i bratu jakiegoś lokalu w Troście (swoją drogą nie wiem, dlaczego ojciec zabrał ze sobą młodego, ani kiedy młody wystrzelił w górę, ale gada, że będzie żołnierzem — jesienią przecież czeka go pobór...), bo jakoś nie wyobrażałam sobie ich obu w barakach Garnizonu ani w Kwaterze Głównej, która w zasadzie dopiero staje na nogi. Jeszcze coś dobudowują, ale może za jakiś czas skrzydło wreszcie „wróci" całkowicie. Zaczęli wstawiać nowe okna, ale to piętro wciąż wygląda jak jeden wielki cmentarz mebli pełen kurzu i szklanego miału. Dziwne, jeszcze kilka miesięcy i minie równy rok od ataku, ale chyba nie potrafię znaleźć tylu słów, żeby umieć o nim pisać, a nie chcę krzywdzić ani Ciebie, ani siebie, ani tamtych wydarzeń, o których i tak ciągle przypomina głaz w bramie i nasze miejsce, chociaż go na dobrą sprawę już nie ma. Budowanie nowego. Szkielet pod projekty, nowe szyny...
Też staram się jakoś wpasować w ten rytm. Ostatnio sporo robię przy inżynierii. Czas się przekwalifikować, choć kiedyś uważałam te zajęcia za śmieszne. Zawsze jakoś spychaliśmy Pion Konserwacji i Pion Inżynierii, a teraz mi głupio.
Ojciec się cieszy. Cholera, tak strasznie bałam się tego spotkania: że będzie dziwne, nienaturalne, drewniane i że nie znajdziemy wspólnego języka, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Zawsze fascynowały mnie te jego... Na razie ogląda Trost jak turysta i mówi, jak wiele rzeczy różni to miasto od takiego Ehrmich, a młody fachowo kiwa głową i wielkodusznie przyznaje mu rację, jakby sam gotował się do pójścia do jakiegoś Pionu Naukowego. Ojciec chodzi po koszarach i Murze, mierzy, liczy, oznacza i strasznie dużo przesiaduje z Pyxisem. Bo Pyxis, w obliczu sztabowej nerwicy, przestał wyjeżdżać za Sinę. Widocznie po przewrocie kontakty z niektórymi szlachcicami padły, ale, jak widać, zostały inne. Chodzą słuchy, że to Pyxis nagonił Smithowi Rothschilda. Nie wiem, czy na szczęście, czy na... nieszczęście. I jeśli na nieszczęście, to dla kogo.
Wczoraj z kolei przyszło pismo od Smitha, że przerzuci nam Pion za kilka tygodni, ale nie wiem, czy powinnam liczyć na to, że...
Zresztą... O czym ja w ogóle myślę w takim momencie? Nie wiem, czy nie zaczynam histeryzować, ale staram się tłumaczyć to nerwami, bo my tutaj w zasadzie nie wiemy nic o „prętach", a jeśli ktoś z góry wie, to nas o tym nie informuje. Wiem tylko tyle, ile mi napisałeś i...
Może zabrzmi banalnie, ale proszę, żebyś był ostrożny. Bardzo ostrożny. W końcu przezorność wynika chyba z pewnej... nieufności? Czuję, że temu nie ufasz i po prostu godzisz się, bo nie masz wyboru, a najgorsze jest to, że ja nie naprawdę nie wiem, jak powinnam sobie tę broń wyobrażać. Po Mitras wiem jeszcze tyle, że jest oparta o mechanizm działania sprzętu przeciwpiechotnego używanego wcześniej przez szuje spod komendy Sanesa, ale ta ilość wiedzy jest jeszcze bardziej stresująca. Nie powinnam tego mówić, bo wiem, jak jest, jaki Ty jesteś, ale uważaj, Jean... Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle wolno nam o tym wszystkim pisać, bo mówimy sobie coś, czego pewnie nie wiedzą nasi przełożeni, a przynajmniej... nie tak do końca.
Wiem, odbiegłam od tematu „śmieszności" i serdecznego „pocenia się". Mogę pewnie tylko zaśmiać się z zażenowaniem na romansowe brednie i cieszyć, że wreszcie wróciliście z tego raju ludzi oderwanych od rzeczywistości i, hipotetycznych, upudrowanych idiotek, którym ewidentnie przydałyby się koszary i trochę dyscypliny wybijającej z głowy ten cały... ohydnie wzdychający porządek. Próbowałam to jakoś trawić, tak jak próbowałam trawić tę lekturę, ale obawiam się, że tym razem to ja mogłabym napisać coś, czego nie powinieneś czytać.
To nie tak. Nie jestem o nic zazdrosna, ale... Po prostu nie wydaje mi się, by na jednym razie jakichś dziwnych podchodów stanęło. Miałam nieprzyjemność obcowania z takimi ludźmi i tym bardziej się cieszę, że już po wszystkim, choć tacy i ich ego potrafią wleźć wszędzie. To nie tak, że od razu nimi gardzę, bo nie wszystko jest takie, jak mogłoby się zdawać, ale niesmak pozostaje, choć czasem chce się zamarzyć, by pozostał jedynie niesmakiem, ale tego nigdy nie wiemy. Muszę to przełknąć i chyba tłumaczyć sobie, że w tej chwili to coś w rodzaju ryzyka wkalkulowanego w służbę. Z dwojga złego — już wolę głupie panny niż „Zamurze" z całym jego ładunkiem. Przecież nie będę Ci robić jakichś absurdalnych wyrzutów o coś, co najwyraźniej nie zależało od Ciebie. Poza tym ja nie muszę domalowywać kwiatków, koników i krzaczków do czegoś, co uważam wyjątkowe z samego powodu, że... jest. Już dawno Ci to mówiłam.
Pewnie spodziewałeś się czegoś o żalu z powodu przepustki, ale nie. Nie mówiłbyś mi czegoś takiego, gdyby chodziło o zwykłe machnięcie ręką na świat i zrobienie czegoś ku uciesze, a to, co jest dla Ciebie ważne, jest ważne dla mnie. Już wcześniej widziałam, że Wasz oddział nie jest „zwyczajnym" oddziałem. Ufam Twoim decyzjom i jeśli taką właśnie podjąłeś, na pewno zrobiłeś to, co powinieneś zrobić. Nikt nie powiedział, że mamy wykonywać jedynie rozkazy dowództwa, bo mamy też własne — sumienia. Sam to napisałeś, a nadal tyle razy przywołujesz wątpienie w to, czy „wiesz, co powinieneś". Za każdym, gdy to czytam, mam ochotę uśmiechnąć się do siebie, bo jestem pewna odpowiedzi. Czasem zdaje mi się, że wszyscy to wiedzą przed Tobą, Jean. Po prostu poznam Marco nieco później, nawet jeśli ciągle czuję, jakby coś mnie w Tobie omijało i momentami oddalało się do „nie wiadomo". Ale teraz wszyscy jesteśmy w pewnym sensie „niewiadomi", bo czekamy na nowe rozkazy, a ze starych ani na chwilę nie jesteśmy zwalniani. Mamy też te, które wydajemy sobie sami. I one, w przeciwieństwie do empirycznego sprawdzenia mitycznych „pocałunków wolności", nie będą na nas czekać.
Sama mogę wziąć wolne, ale czuję, że nie powinnam. Nie chcę zostawiać tego, w co się ostatnio zaangażowałam, bo wojsko to chyba nie porządek, w którym powinno się cokolwiek „rzucać na gwałt", choćby się bardzo chciało. Jesteśmy przecież odpowiedzialni za innych. Wiesz, od paru dni prowadzimy z Katią zajęcia z samoobrony dla kobiet z cywila i chociaż wracamy padnięte, w tym zmęczeniu jest coś pozytywnego, chociaż to tylko kropla w jeziorze. Dobrze widzieć, że coś się zmienia na lepsze. Cokolwiek.
Czasem marzę o tym, że kiedy już się zobaczymy, zrobimy to w innym, choć o milimetr naprawionym świecie. To pewnie niepoprawny romantyzm. Nie śmiej się tylko, bo momentami lubię o tym pomyśleć właśnie w ten sposób. Od czasu do czasu wolno chyba każdemu, byle nie tworzyć monolitów. Nasze rozmowy naprawdę dużo mi dają, choć mogłoby się zdawać, że to tylko papier, ale i mimo to, tęsknię za Tobą, ratując się obrazami „z kiedyś". Trzymaj się i bądź ostrożny.
Całuję
H.
PS „Kontratak" rozszedł się tak, że nie można go dostać. Słyszę tylko, co o tym mówią, ale nie mam jak skonfrontować ze źródłem tej granicy niepokoju i podziwu. Jeśli coś Wam zostało, prześlesz mi jeden egzemplarz? Masz rację, trzeba trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, czego można się spodziewać. Teraz albo później.
♡
Wiesz,
też nie wiem, czy powinniśmy o tym wszystkim rozmawiać, ale mnie to nie robi żadnej różnicy. Mam prawo do własnego życia i, pewnie, nie mówiłbym tego komu popadnie, a nawet jeśli bym już miał komuś powiedzieć, to w pierwszej kolejności Tobie właśnie. Na razie myślę o tym, że istnieją jeszcze przestrzenie, do których te macki „wielkich celów" nie mają dostępu, bo gdyby miały, pewnie uznałyby to za bluźnierstwo, prywatę i dbanie o własny interes.
Myślę trochę inaczej niż Ty, ale jeszcze nie wiem, czy to źle. Zawsze miałem problem z tym mechanicznym wykonywaniem rozkazów rzuconych w abstrakcję w chwili, kiedy jeszcze nic nikomu bezpośrednio nie zagrażało, i z zabawą cudzym życiem tylko dlatego, że miało się jakieś „marzenia". Bo sprawa „marzeń Erwina Smitha" to sprawa, mętna i, jak dla mnie — nieetyczna. Czasem chciałbym rzec: łajdactwo, ale pewnie jeszcze mi nie wolno. To wciąż za ostre określenie.
Nie wiem, czy słusznie nazywam to „sprawą marzeń", ale coraz silniej odnoszę wrażenie, że to nie tylko człowiek zwyczajnie mi obcy w dodatku uprawniony do grzebania mi w życiu serią formułek i przepisów, ale i ktoś, kto dawno oczyścił sobie drogę i zrobił z nas środki do celu. Kiedyś nie czuło się tego aż tak bardzo (mimo że mnie nie podobało się to od 57. Wyprawy, bo chyba pechowo mam nosa do takich ludzi), ale od powrotu z Mitras Smith wygląda, jakby już całkiem się oderwał i wyprał z życia, choć życie — jak lubią powtarzać „dziarscy" — toczy się podobno dzięki niemu.
W stolicy, gdy mnie wezwał, powiedział parę niepokojących rzeczy, jakby straszył mnie tym, że „niewykluczone, iż sam będę zmuszony kiedyś podejmować decyzję z perspektywy takiej jak ta jego" czy jakoś tak, ale ja nie uważam wszystkiego, co się dzieje, za jakąś konieczność powtarzania jego metody. Nawet jeśli ktoś chciałby mnie wrzucić w jakieś śliskie bagno „dowodzenia" oddziałem czy coś, to mam nadzieję, że będę już zdolny wypracować sobie własną drogę i przejść przez to bagno suchą nogą razem z ludźmi, za których będę odpowiedzialny. I nigdy nie przedłożę własnego celu nad życie innych i własne, nie zamaskuję tego „koniecznością" ani nie powiem, że rozumienie z celu na środki ma jakąś znaczącą wartość. Ale może to po prostu wina słabości, która nadal we mnie jest? Czasem zdaje mi się, że byłbym lepszym kimkolwiek innym niż żołnierzem.
Nie wiemy jeszcze, jak struktura oddziału i planowania będzie wyglądać na wyprawie. Pewnie i tak wszystko, jak zwykle zresztą, wygnie się pod sytuację na polu walki. W każdym razie — teraz pewny jest jedynie przydział Marlo, co mnie akurat cieszy; zawsze to jedna osoba dalej od pierwszej linii i tego draństwa, które się rozegra. Bo rozegra się i wiemy to już teraz, po kilku dniach testów. Jeśli nie oni zmiotą nas z powierzchni ziemi, to nadal jest spora szansa, że sami się zmieciemy. Mamy jeden priorytet: ćwiczyć, szlifować, pozbyć się ostrożności badacza, wyrobić odruch bitewny...
Saszka jest w szpitalu. Zamienia, jak my wszyscy ostatnio — przerażające w głupie, bo mówi, że warto poleżeć dla lepszych racji i dłuższego spania. Od początku nie szło jej za dobrze. W końcu to bezszelestny typ łowcy i strzelec wyborowy stworzony do zupełnie innej walki (jeśli w ogóle można powiedzieć, że „ktoś jest stworzony do walki"...) i trudno jej przywyknąć. Chyba najtrudniej z nas wszystkich, bo tu nie ma intuicji, wyczuwania i przymierzenia się. Jest za to impet i brak czasu na myślenie po aktywowaniu spustu. Jest spust i błyskawiczny odskok, a rezultat widzi się dopiero później, po eksplozji. Wiem, że sobie poradzi, ale pytanie — za jaką cenę?
Drugiego dnia pokaleczyła się odłamkami. To na szczęście nic szczególnie groźnego, choć wyglądało groźnie. Parę rozcięć na przegubach i na dekolcie, jedne płytsze, ale i parę głębszych, draśnięcie na brodzie. Byliśmy przerażeni, bo wszędzie było pełno krwi i w pierwszej chwili trudno było w ogóle powiedzieć, co to są za rany. Udało nam się szybko zareagować, zanim wszystkie ładunki się aktywowały, ale na początku byliśmy dalecy od racjonalności. Zresztą sami z Connym trochę dostaliśmy, ale na to zwyczajnie szkoda bandaża. Zejdzie, zarośnie skórą i tyle. Może zostanie jakaś kreska na ręku jak po skaleczeniu zbitą butelką.
Nie denerwuj się. Byłem ostrożny, chociaż ostrożność badacza chcą w nas zabić od dnia, w którym Rothschildowie przywieźli to cholerstwo. Już wtedy miałem wrażenie, że coś się skończyło, kiedy tylko wyładowali to w zaopatrzeniu, a przed samą wyprawą przyjedzie więcej... Mam nadzieję, że bez rewelacji, o których lepiej żebym Ci opowiedział, niż napisał.
Nie jestem najlepszy w dobieraniu słów, a nie chciałbym, by ten list przecedził treść tak, że będziesz zdenerwowana, choć niby pisze się „po prostu" czy „wprost", ale chyba „wprost" można tylko powiedzieć. A ja nie chcę z powodu tej dziewczyny żadnych nieporozumień, żadnych napięć. Nie sądzę, by celowo chciała je wywoływać, bo pewnej szczerości intencji i naiwnego uroku nie można jej odmówić, ale to wciąż rzeczy przytłaczające, obce i dziwne. Włócznie w tle czynią te obrazy jeszcze bardziej absurdalnymi. Nie myśl tylko, że to, co przesłałem w paczce, poza egzemplarzem „Kontrataku", to jakieś przekupstwo albo "odkupienie win", choć pewnie tak wygląda. Tak czy inaczej — nie czuję, bym musiał coś z siebie zmywać ani coś wynagradzać. Chyba że moją nieobecność. Najzwyczajniej... Chciałem, żebyś miała coś ode mnie, tak jak ja mam od Ciebie, choć nie jestem pewien, czy trafiłem w gust. Kierowałem się... sobą? Sam bym chciał coś takiego mieć i w ciągu ostatnich dni z treningami nad głową czułem, że to rzecz napawająca mnie optymizmem.
Tak... Zaraz przeskoczę do czegoś innego, bo w głowie plącze mi się to, że „dziarscy" mówią, że Opancerzony nie ma szans (naprawdę nie umiem tego wyrzucić...), a ja... Ja nie wiem, co myślę. Może to, że nasze prawo wojenne jest nieadekwatne do sytuacji? Nie umiem tego przekalkulować ani ocenić i wiem, że to brzmi jak zdrada, ale nie jestem w stanie nic zrobić z tym, że nadal nie potrafię, a raczej nie chcę, uwierzyć w winę Reinera. To chyba się czuje...? Mogę z nim walczyć, mogę go nienawidzić, mogę zawzinać się w sobie, ale nawet to nie jest w stanie zmusić mnie do tego, by pomyśleć, że Reiner z kadeckich baraków to nie była prawdziwa osoba. Nic bardziej nie bije po oczach niż poczucie sztuczności, a monstrualna prawdziwość tamtej sceny nadal sprawia, że cały się trzęsę... A właściwie, że trzęsiemy się wszyscy. Wykonuję rozkaz, ale to wcale nie oznacza zgody. To imperatyw narzucony z góry, z którym nie wiem jeszcze, co zrobić. Oczywiście, że pewne rzeczy są nie do wybaczenia i ja wcale nie zamierzam mu ich wybaczać...
Naprawdę byłbym beznadziejnym dowódcą, a jednak nie umiem opędzić się od wrażenia, że każdy z góry ma wobec mnie jakiś związany z tym „plan". Nie wiem, czy na teraz, czy na przyszłość, i nie chcę brzmieć zuchwale, bo tu nie chodzi o miłość własną czy dumę. Nie umiem Ci tego wyjaśnić, jakoś intuicyjnie wyczuwam — i tyle...
Słyszałem o przerzuceniu, ale o nim mówiło się już od dawna i, jeśli mogę to tak nazwać, „pracuję nad tym", bo nie sądzę, żeby to było takie proste, a jak się okazuje, znacznie więcej można ugrać, kiedy się pociąga za sznurki. Marlo ostatnio przekonał się o tym na własnej skórze. Żeby coś załatwić, trzeba wiedzieć, gdzie i do kogo pójść, i nie widzę problemu w tym, by to zrobić, skoro widzę, że wszyscy to robią. Będę w „przerzuconych". To na razie nadzieja, ale tego się trzymam. Rozmawiam z Hanji i z Arminem, deklaruję przydatność, ale zdaję sobie sprawę, że raczej wiedzą, o co mi chodzi. Trudno. Nie zamierzam po prostu oddać bez walki tego, że będziemy mieli wreszcie okazję dłużej pobyć razem, bez Rothschildówny w tle, bez Schillera na ogonie...
Zresztą, ostatnio mam wrażenie, że dowództwo, to bliskie, bezpośrednie, jak kapitan czy jedna i druga pułkownik to coś innego niż taki Smith. Z pułkownik Schneider zawsze potrafiłem się porozumieć (długa historia, choć w istocie strasznie banalna, prostolinijna, może nieco wstydliwa...), ale zakładałem przy tym, że z Levim okaże się to niemożliwe. To było dawno. Pamiętam, że kiedyś nie umiałem kapitana nie tylko zrozumieć, nie umiałem też zaakceptować tego jego... Początkowo myślałem, że to w Inez wstąpił duch kapitana, ale najwyraźniej jest... „odwrotnie". W każdym razie teraz, nawet jeśli wiem, że nas i ich dzieli cała drabina stopni, to to nie jest po prostu wydawanie i wykonywanie rozkazów. Wszyscy jesteśmy kompletnie innymi ludźmi, ale cieszę się, że nie wszystko jest tak obce jak Smith i „sprawa jego marzenia". To straszne, ile rzeczy może podporządkować się jednemu człowiekowi z takim charakterem. Może tacy są... „ludzie z charakterami" właśnie? Zostawiam to w formie pytania, bo nadal nie znalazłem satysfakcjonującej odpowiedzi.
Intrygujące, co napisałaś o kobietach z cywila, bo chociaż nie wiem, czy potrafię to sobie wyobrazić tak, jak wyobrażam sobie walkę w zwarciu, której ćwiczenia z reguły ignorowałem na szkoleniu (nie pytaj, bo wciąż nie rozumiem nie tylko siebie z „teraz", ale też siebie z jakiejś tam „minionej epoki"), zdaje mi się, że to jest coś w rodzaju odpowiedzi na sprawy powodujące, że w niektórych momentach stawaliśmy się zacięci w sobie i źli. U nas na co dzień nieszczególnie odczuwa się różnicę między nami i dziewczynami i wcale nie przylepia się im łatek rzekomej „słabości".
Nikt zdrowy na umyśle nie nazwałby „słabą" takiej Mikasy tylko z powodu „dziewczyńskości". Czasem tylko następowały przełamania, kiedy z ukrycia widziało się, że dziewczyny zachowują się w swojej obecności inaczej niż w naszej (jakbyśmy my tego nie robili, ale ten wniosek wyciągnąłem znacznie później...), jakby nas do niczego nie potrzebowały, a czasem granica rysowała się wyraźnie w zaparawanionej rzeczywistości szpitala, kiedy z jednej przestrzeni sanitariuszki zrobiły nagle dwie, jakby koszary pokazały nam coś, na co właściwie wcześniej nie zwracaliśmy większej uwagi (wybacz, jeżeli jesteś teraz zażenowana, ale mówię całkiem szczerze). A jednak to wojsko, porządek inny od cywilnego zmienionego ostatnimi czasy w ludzki łańcuch pokarmowy, w którym to facet ma z reguły „stwarzać", a kobieta wybierać „już gotowe, stworzone".
Pierwszy raz słyszałem to w stołecznym lokalu i powiedział to ktoś z rzekomej „elity", ktoś, kto rozrzutnym gestem zabiegał o to, żebyśmy oskubali go z kasy i pili na jego koszt (czy to wredne, że nie pamiętam nazwiska?). Jakąś resztką trzeźwości uznałem to za niesprawiedliwe, choć wtedy nic nie powiedziałem. Dopiero teraz dochodzę do wniosku, że może powinienem, jako ktoś, kogo wychowała tylko kobieta umiejąca udźwignąć całą rzeczywistość i moją dziecięcą, durną tyranię (wstyd o tym pisać) i jako ktoś, kto w pewnym momencie swojego życia przestał się zgadzać z absurdalnymi zasadami uprzywilejowanych i ignorowanych, bo jego egoistyczne myślenie przeciął atak na Trost.
Dziś inaczej patrzę na matkę, która została sama w mieście i cieszę się, że gdyby coś się działo, ktoś po prostu dałby jej możliwość poradzenia sobie z problemem, choć pewnie akurat ona by na to nie poszła, bo ludzie już ugruntowani bywają pod pewnymi względami naprawdę uparci i jestem pewien, że ona byłaby jedną z tych ludzi właśnie (nie wiem, czy kiedyś powie mi, dlaczego byliśmy całe życie we dwoje).
Nawet Forster roztacza wokół siebie jakąś aurę... Nie wiem czego, ale poszukuje sobie „sekretarki", jakby było to zajęcie przypisane z góry do którejś z atrakcyjniejszych rekrutek trzymanych na dystans, żeby ich skrytą fascynacją i własną męskością robiącymi mu w spodniach pewnie niemały bałagan, łechtać sobie ego. Nie wiem, co one w nim widzą, ale sam uważam to za obrzydliwe i mam nadzieję, że w czasie własnej głupoty nie byłem taki odrażający. Mam też nadzieję, że do nas też dojdzie podobny prąd i któraś da wreszcie po twarzy i jemu, i jego aurze poważnego redaktora wykrzykującego okrzyk rewolucji, który pewnie załamałby samego Smitha.
Jestem dumny z tego, czym się zajęłaś, bo nie „ofiarnej krwi" i „serdecznego potu" ludzkość potrzebuje, tylko... Zresztą — wiesz. Mam wrażenie, że przez ostatnie tygodnie robisz więcej, niż ja zrobiłem przez ostatni rok. Ale nie zapominaj o sobie i nie przepracowuj się. Odpoczynek też jest ważny, a chyba nie chcesz, żebym się o Ciebie martwił?
Przepraszam za te dłużyzny, bo nie chcę Cię zanudzać, ale kiedy już zaczynam pisać, zaczynam też czuć, że mam Ci tyle do opowiedzenia. Przez chwilę po prostu siedzę nad kartkami i zastanawiam się, od czego w ogóle zacząć, żeby jak najmniej nas w sobie — właśnie — omijało. Czasem zazdroszczę Connemu, że ma Saszkę na wyciągnięcie ręki i Marlo, że spotkał się z Hitch i teraz po prostu są... I odliczają czas do „następnego", choć ma się wrażenie, że to dwa inne światy (nie znasz Dreyse, ale znasz, chociaż po części, Marlo, więc po prostu odwróć go do góry nogami i jeszcze wywróć na drugą stronę jak skarpetę). Mimo to, mimo tęsknoty i tej śmiesznej zazdrości, jestem przekonany o byciu w tamtym momencie dokładnie tam, gdzie powinienem być. Czas — mam nadzieję — sam nam to wynagrodzi i może będzie, jak napisałaś, czasem trochę lepszym niż to, co zapamiętaliśmy.
A może te dłużyzny, które musisz znosić, to po prostu moja reakcja na samą „słowność"? W każdym razie zanosi się na to, że „słowność" będzie musiała zostać na dłużej, nawet jak mnie przeniosą. Sądzę, że gdybym raz Cię objął, już bym nie puścił, a pewnych rzeczy nie wypada robić, kiedy pod nosem kręcą się Twój ojciec i brat, choć ukrycie się przed nimi to miło łechcąca wizja jak to, że mogę myśleć o czymś, o czym nie powinni wiedzieć...
Dobra, teraz zasłużyłem na „w łeb", ale nic na to nie poradzę. Może w rekompensacie, zamiast kabury powinienem Ci wysłać jakiś „zielnik Zamurza", i „otwierać błonie duszy" w inny sposób i może wtedy jest szansa na spocenie się „serdecznie" niekoniecznie na wyprawie?
Wybacz, ale trudno mi się oderwać od jasności towarzyszącej takim myślom na pograniczu żartu i prawdy. To pozwala jakoś przetrzymywać kolejne dni treningów i cierpliwie czekać na wieści o przerzuceniu. Tak na serio,to cieszę się, że Wasze kontakty się odnowiły, bo sam częściej tęsknię za matką i to też jeden z powodów, dla których chciałbym być „przerzucony".
Trzeba czekać...
Twój Jean
♡
Janku,
sama nie zawsze wiem, od czego zaczynać, bo dzieje się tyle, a też chciałabym Ci opowiedzieć wszystko. Czasami piszę list parę dni, ale mam nadzieję, że nie odbierasz tego jako „dania ci na wstrzymanie". Codziennie po odebraniu poczty staram się znaleźć dłuższą chwilę, żeby usiąść do biurka, ale nie zawsze jej wystarcza. Czasem z otwarciem listu muszę czekać do rozejścia się po wieczornym apelu, czasem zachodzę do ojca na herbatę. Staram się też zdążyć do momentu, kiedy pisma „wychodzą" z Garnizonu, bo oboje żyjemy teraz w rytmie wytyczonym przez pocztowych gońców: jak dobrze idzie, to pierwszy i czwarty dzień, a potem znowu do pierwszego — nic, jedynie zastanawianie się, co dostaniemy, gdy tylko w kalendarzu zakreślimy kolejny tydzień.
Nie spodziewałam się, że poza „Kontratakiem" znajdę w przesyłce coś jeszcze i (wiem, że na papierze może to brzmieć płasko i służbowo), ale aż nie wiedziałam, jak zareagować. Musiałeś sobie zadać mnóstwo trudu, żeby obejrzeć pistolet i uzgodnić z kaletnikiem szycie i wszystkie szczegóły pozwalające mi nosić coś, co w wielu detalach różni się od zaopatrzeniowych „klasyków", ale nadal spełnia wymogi regulaminu. Szycie jest prześliczne, a wzory delikatne, niegryzące się z samym faktem noszenia broni. Leo i Wolf śmieją się, że zaczęłam się „pindrzyć", ale przyjmuję te żarty z dumą, bo w tej formie mogę je nawet polubić. Zabijasz mi przekonanie o zbędności rzeczy, bez których można się obyć, bo niektóre naprawdę są wyjątkowe, a tę wyjątkową czyni fakt, że jest od Ciebie, chociaż wolałabym nigdy nie musieć jej rozpinać, by wyjąć broń. Cóż, na razie po prostu traktujemy to jako część umundurowania i w mieście nie zdarzyło się nic, co zmuszałoby któryś patrol do choćby ostrzegawczego strzału i oby tak zostało. Jakoś nie umiem sobie wyobrazić...
Nie wiem, co dokładnie czujesz w zderzeniu z włóczniami i Reinerem, mogę się tylko domyślać, bo nigdy nie byłam postawiona przed taką koniecznością, ale dobrze znam czarno-białą, prostolinijną retorykę, której i u nas używa się, by o tym mówić. Kiedy po raz pierwszy o nim napisałeś — przyznaję — byłam przerażona, że w ogóle istnieje taka możliwość, takie wahanie, i nie do końca wiedziałam, jak powinnam je przyjąć, bez zranienia Cię, ponieważ ich nie rozumiałam. Zaskakująco często przeraża nas coś, czego zwyczajnie nie rozumiemy... Pamiętam, jak to było w czasie obrony z Erenem Jaegerem i pamiętam, że mimo niechęci do natychmiastowej egzekucji, byliśmy równie sceptyczni do innych rozwiązań, nie wiedząc, co właściwie należało zrobić, mimo że Pyxis wydał wtedy jasne instrukcje nie tylko liniowym, ale i propagandzie mającej szerzyć informację o „eksperymencie". A przecież nikogo z nas nic z Jaegerem nie łączyło. Wiem, że to porównanie jest nieadekwatne i dalekie, ale to niestety mój jedyny punkt odniesienia, przez co nie wiem nawet, jak powinnam Ci pomóc w uporaniu się z tym, a tak cholernie bym chciała. Wierzę w to, co napisałeś i wspieram Cię, wierzę Twojej intuicji i rozpoznaniu, bo zawsze robisz to bardzo trafnie, ale nie chciałabym też, żebyś się rozczarował i zawiódł... Te włócznie to...
Mam nadzieję, że z Saszką już w porządku, a rany rzeczywiście okazały się niegroźne. Minęło już trochę czasu, odkąd pisałeś „że leży" i cieszy się ze szpitalnych powiększonych racji, ale do listu dorzucam parę puszek z chałwą ze słonecznika i z lnu (oddaj Sashy przynajmniej jedną!). Ojciec przywiózł ze sobą z Ehrmich cały zapas i choć mnie po prostu miło sklejały usta, on mówił, jakie to zdrowe na koncentrację i pamięć, i w ogóle na wszystko. Dla nas to były tylko słodycze, coś, co zawsze było w domu jako luksusowa fanaberia staruszka siedzącego całymi dniami w gabinecie i pijącego mnóstwo herbaty.
Teraz zasadniczo robi coś podobnego, bo poza Murem zaczęła go zajmować komunikacja w mieście i ułatwienie przewożenia ciężkich ładunków i ma niepokojąco dużo pomysłów. Kiedy wozili bale i żelastwo do umocnień, padało. Koła klinowały się w błocie, a drewno szprych pękało. Zaczął coś mówić o poprowadzeniu szyn, takich samych jak prowadnice do armat na szczycie, od magazynu do podnośników, i o wagonie znacznie większym niż te, które pchają zawsze konserwatorzy, ciągnąc kule armatnie. „Na początek krótki odcinek". Nazwał to „pociągiem konnym" i powiedział, że mógłby na raz, przy mniejszej sile, przewieźć albo duży transport, albo z trzydziestu żołnierzy, a potem jeździć po mieście zamiast powozów blokujących ruch, po prostu dla mieszkańców. Umiesz sobie coś podobnego wyobrazić? Trzydziestu ludzi w jednym pojeździe oświetlonym karbidówką po zmroku w dodatku ciągniętym przez dwa konie? Nie wiem, czy zdoła kogokolwiek przekonać, bo dla mnie to czysta abstrakcja.
Brzmi to może i śmiesznie, może ojciec jest szalony, ale to wcale nie oznacza, że jak przyjedziesz, będziesz się zaraz musiał przed nim chować!
Kiedy przeczytałam sobie tamtą część listu, Katia popatrzyła na mnie dziwnie rozbawiona i zapytała mnie „co ty tam wypisujesz za perwersje", które wyłażą z kartki razem z moją miną... A ja wcale nie dałabym Ci „w łeb". Sama czasem łapię się na tym, że pomyślę o czymś niekoniecznie przyzwoitym, ale chyba nasz nowy porządek pisania wzmaga tęsknotę za czymś bardziej namacalnym i rzeczywistym, za czymś takim jak dotyk. Przecież ja nawet w Mitras byłam gotowa, żeby... To nie tak, że na coś narzekam, bo znam sytuację, ale czasem smutno mi, że inni mogą, a my nie możemy, bo mamy życie skrojone pod rozkaz i chyba jednak trzeba będzie jakoś temu „pomóc". Możemy rozmawiać, ale jest też wiele rzeczy, których przez to wszystko nie możemy robić...
I pewnie masz rację, nie o wszystkim możemy też popisać. Nie wiem, co to za „sekret" związany z Rothschild. Nie powiem, że jestem zachwycona. Naprawdę staram się to rozładować śmiechem pojawiającym się na myśl, że ten Twój sznyt to coś, co i mnie wybiło przecież z rytmu Orvud, kiedy byłam zapatrzona jedynie w służby, tabele i raporty, ale to i tak nie zmienia faktu, że nie podoba mi się, że ktoś się do Ciebie przykleił. I to wcale nie z powodu mojego braku zaufania, Jean. Tobie ufam, ale takim jak ona już niekoniecznie. Pewnie brzmię jak hipokrytka, bo sama miałam serdecznie dość Twojego wieszania psów na Leo „tak dla zasady". To nie zazdrość, tylko po prostu... Po prostu jej nie lubię i najchętniej... W każdym razie uważaj na nią i na jej bzdury. Nadal wolę myśleć, że to Twoje lżejsze i głupsze „ryzyko zawodowe". Może to wredne, lecz zdarza mi się czasem uśmiechnąć z satysfakcją na myśl, że to ja miałam tyle szczęścia i tego będę się trzymała, póki to wszystko nie wymknie się spod kontroli.
Daj mi koniecznie znać, czy wiesz coś o „przerzuceniu", to spróbuję załatwić sobie wolne odpowiednio wcześniej, bo przy tej nerwicy w sztabie i na Murach trzeba składać wnioski z przynajmniej dwutygodniowym wyprzedzeniem, a przekleństwa kadrowych słychać na całym holu. Mam teraz trochę więcej zajęć, a w obliczu cywilno-męskiego pomrukiwania, że robimy tu z Wolf jakąś „babską rewolucję", nie chciałabym zostawiać jej z chwilowym bałaganem.
H.
♡
O tym, że i mnie przerzucą, wiem już od wieczora po wysłaniu poprzedniego listu i tak się podekscytowałem, że chciałem na gwałt pisać drugi, po czym przypomniałem sobie o terminarzu „gońcowania". To i tak byłoby na nic, bo musiałbym czekać na kolejne „wyjście". To mówię Ci teraz — to pewne! O samym przerzuceniu wiesz pewnie z innych źródeł, więc powtarzam tylko: będę!
Hanji ma nadzorować prace nad młotem, bo Smithowi też strasznie zależy na możliwie jak najowocniejszym oczyszczeniu terenów „Zamurza", by usprawnić wyprawę, zniwelować straty i zagrożenia do jak najniższego poziomu. To jednocześnie paskudne i takie pragmatyczne, szczególnie w obliczu tego, co przechodziliśmy w czasie przepustki. Ostatnio więcej rzeczy wywołuje we mnie wahanie niż pewność, ale raczej nie jestem w tym sam. W Pionie też wrze i widać, że pułkownik Zoë podjęła tę decyzję z ciężkim sercem, a Berner z ciężkim sercem się z nią zgodził.
Pion od paru dni jest jakiś rozdarty... To uzasadnione, tym bardziej że Hanji była od początku parę kroków przed wszystkimi, którzy po prostu się bali i nie zamierzali specjalnie drążyć tematu. Kiedyś jakoś mi to umykało. Nadal nie umiem do końca powiedzieć, co właściwie myślę, ale z perspektywy czasu widzę, że do pewnych rzeczy należało dorosnąć bojowo (głupie, ale nie wiem, jak to napisać inaczej...). Nawet do tych wyglądających kiedyś na herezję.
Do tego mamy jeszcze pokazać „światu" działanie włóczni. Ochrzcić je czy tam... „symbolicznie zaślubić" (kolejny absurd...) i zostaniemy już raczej do samej wyprawy, po prostu zaopatrzenie ściągnie później, a na treningi będziemy okazyjnie jeździć za Rose, choć Smithowi zależy na tym, żebyśmy trenowali raczej w zamkniętej przestrzeni miasta najbardziej zbliżonej do tego, co zastaniemy w Shinganshinie, ale to pewnie też już wiesz, bo będziecie musieli regularnie blokować ulice. Podobno dyspozycje do Garnizonu poszły w zeszłym tygodniu.
Plan się zmienił. Chcąc skrócić drogę, Smith zrobił korektę. Ponakładał to na siebie jak jakiś artysta mieszający barwy na palecie: budowa, ćwiczenia w mieście, wymarsz skracający drogę... To trzeba draniowi przyznać — jest bezbłędnym strategiem.
Nie ruszymy z Karanesse, jak na początku mówiono, tylko zjedziemy z podnośników w Troście: mniej zmęczymy się nie tylko my, ale i konie, nie będziemy musieli jechać zakusami, a w linii prostej do Shinganshiny. To słodko-gorzka wizja, bo chciałbym jednocześnie ją przyspieszyć i odroczyć „na święte nigdy"... Na razie myślę o tym, co sprawia, że — jak „dziarscy" — emanuję energią, bo czekanie okazuje się mieć jakiś sens... Zostawmy na razie wyprawę, której nie da się zostawić. Ale chociaż spróbujmy. Zostawmy „dziarskich" i „sprawę marzenia Smitha".
Przepraszam, że trzymałem to w sobie ponad tydzień, ale Twoje ostatnie słowa utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że było warto. Czytanie Ciebie uroczo zdenerwowanej i zadziornej to jakiś pozytyw tych wszystkich dni, kiedy schodzi się z pola i ma ochotę „paść", by nigdy nie „powstać" (to zawsze był nasz ulubiony żart z formułek klepanych przez tych gburów jeszcze w czasie szkolenia, kiedy wmawiali nam, że jesteśmy kompletnym zerem). Ale potem myśli się, że jednak jest ważny powód, bo ktoś czeka, denerwuje się i nawet... bywa zazdrosny. Jeszcze dwa tygodnie i będziesz mogła osobiście (z dala od Twojego ojca oczywiście) powiedzieć mi, czego to nie mogliśmy robić przez te parę miesięcy...
To jeden biegun. Drugim jest to, że ostatnio było też strasznie krucho z czasem. Mieliśmy parę zobowiązań wobec kapitana, z których wywiązywaliśmy się w czasie wolnym, więc wszystko się nieco rozlało. Ale nadal masz „regulaminowe dwa tygodnie", żeby załatwić w sztabie dzień lub... tydzień dla mnie. Jeden wieczór i noc musisz przyklepać bezwarunkowo i najlepiej odkopać z szafy galowe ozdoby do munduru.
Ostatnio, po całych dniach orania sobą ziemi i straszenia koni czymś, czego nie znają, w kwaterze zastanawialiśmy się nad czymś tak zwyczajnym jak „bycie razem". Temat wracał i wracał. Rozgryzaliśmy go zagubieni we własnych życiach, a tu nagle, pośród tego zagubienia zwątpienia, pośród tych nieudolnych prób porządkowania prywatnych spraw i „czekaniu następnego", jak to nazywamy z Marlo... ślub.
Jako zaprzeczenie wszystkich pesymistycznych dociekań, jakby na przekór temu, co znamy i z czym walczymy. Tak po prostu. Powiedzieli nam któregoś dnia w kantynie, jakby mówili coś zwyczajnego, branego za sprawę najbardziej oczywistą ze wszystkich spraw, a nam wtedy wydawało się, że wielkie rzeczy giną w zderzeniu z tymi małymi. Byliśmy, psiakrew, strasznie wzruszeni, choć nikt niczego nie krzyknął; chyba ze strachu o „popsucie czegoś". Kapitan po prostu, sucho — po raz pierwszy w naszym i pewnie we własnym życiu — postawił nam kolejkę. Wypiliśmy ją w ciszy, ale wewnątrz dziwnie podekscytowani, jacyś... swoi, ale nieswoi. Nie było dziarskich i ich redaktorskiego zawodzenia. W ogóle nikogo, poza oberem, nie było. Potem każdy poczuł się, że też musi postawić.
Było i nie-było żołniersko, bo przecież niższym stopniem „nie wypada" stawiać...
Siedzieliśmy prawie do rana w jakiejś aurze „dobrej ciszy" i rozmawialiśmy, prawie nie rozmawiając, jakby nigdy nie było między nami żadnych stopni i rozkazów. Ta cisza z nimi uspokajała i wyłagodziła ostatnie dni. Cholera, i nawet wtedy czuło się, że między nimi jest to, o czym tylko sami wiedzą, coś, co rzadko opuszczało przestrzeń, w której znajdowali się tylko we dwoje, a mimo to... Czuło się. Ja czułem, jakoś wiedziałem, chociaż do niedawna nie dali nikomu tego „zobaczyć".
Było coś jeszcze. Jakieś niewypowiedziane przekonanie, że — w tej oszczędności języka — obiecywali nam, że wyjdziemy z tego cało, w jednym kawałku, że nie pozwolą nam zniknąć, rozlać się, po prostu paść, jakby byli kimś, kto zapewnia choć namiastkę poczucia bezpieczeństwa, mimo że nie ciążą żadne wielkie słowa ani żadne deklaracje. W ogóle w tej naszej relacji z nimi nie ciąży prawie nic. Chyba w tamtej chwili właśnie zrozumiałem to, dlaczego z każdego bagna zawsze udawało nam się jakoś wychodzić — bo byli z nami oboje, jako coś, co spaja konstrukcję z obu stron. Kiedyś nie rozumiałem, jak pułkownik ze swoją łagodnością mogła rozumieć szorstkość kapitana, jak to wszystko mogło się w ogóle kleić. A jednak jesteśmy, żyjemy, pijemy. Cholera, wybacz to rozmamłanie, ale taki moment naprawdę nie zdarza się często...
Kiedyś strasznie bałem się skamienienia ducha, ale widocznie wszystko zależy od tego, jak sami przez wszystko przejdziemy i jakimi ludźmi będziemy się otaczać. Niektóre momenty dają nadzieję, że coś po nas zostanie.
Jeśli po ulicach mają jeździć „konne pociągi", a „babska rewolucja" (bardzo podoba mi się nazwa, choć ktoś, kto ją wymyślał, pewnie nie brał tego pod uwagę) dawać możliwości wyboru i przejścia przez życie w zgodzie ze sobą, a nie z „wyborem narzuconego", to może rzeczywiście uda nam się kiedyś — jak pisałaś — „spotkać w lepszym" i to lepsze wcale nie będzie musiało oznaczać zakłamania upiększeniem i rzucaniem zasłony na to, co odpychające. Może właśnie coś powinno nas najpierw odepchnąć, by wywrzeć skutek?
Od paru dni jestem w dziwnym nastroju: wzruszony, podekscytowany, jakiś taki słabo-silny, choć ostatnie to pewnie tylko iluzja. Pamiętam, że ostatnio czułem się podobnie w dniu, w którym na trzaskającym mrozie siedzieliśmy na Murze i ani przez sekundę nie było mi zimno.
Oby te dwa tygodnie minęły szybko. Nie da się zapomnieć, jaka jesteś śliczna, ale jak mówiłaś, są pewne rzeczy, które można zobaczyć na nieznane dotąd sposoby. Jeszcze parę listów i będziemy musieli czytać je w jakichś odosobnionych miejscach, bo ze mnie też zaczynają się śmiać, chociaż Marlo jedzie teraz na tym samym wozie.
Nie dawaj się konserwatystom-egoistom, bo chociaż będziesz mi musiała o „babskiej rewolucji" powiedzieć więcej i pewnie trochę wytłumaczyć, sam chętnie „zbabieję", żeby Cię wesprzeć.
Wiesz, że Twój
Jean
♡
Janeczku,
Ty mnie chyba zaczynasz jakoś po swojemu podpuszczać! Oczywiście, że wiem o przerzuceniu, a pośrednio, przez rozkaz organizacji ruchu w mieście na kolejny miesiąc, wiem też o Waszych treningach, ale dlaczego mi, Cholerniku, nie powiedziałeś od razu, że Ciebie też przerzucą w pierwszym podejściu? Już myślałam, że wszystko znowu się odroczyło o kolejne tygodnie, że reszta Korpusu ściągnie dopiero na ćwiczenia, i chodziłam strasznie struta. Przez moment pomyślałam nawet, że już tak zostanie, a jedyny dotyk, jakiego będę mogła doświadczyć to dotyk listownego papieru, który — chociaż tyle — pachnie tym, czym Ty pachniesz.
Byłam już w sztabie, a kadrowy powiedział, że „postara się coś z tym zrobić". Odłożył papiery na stos. Postawiłam na biurku wino zza Siny, które dostałam od ojca, mówiąc, że dla mnie jest chyba za cierpkie. Przełożył dokumenty na drugą kupkę i postawił pieczątkę z „pilnym". Wyszłam.
Cholera, jeszcze nigdy czegoś takiego nie zrobiłam, na pewno nie w imię prywatnych celów, ale miałeś rację — wszystkiemu czasem trzeba pomóc, jeśli wie się, za który sznurek pociągnąć. Kiedyś musiał być ten pierwszy raz, a bez niego — jak sądzę — moje blankiety utonęłyby przygniecione rosnącą z dnia na dzień papierową wieżą, chociaż od kilku lat nie wykorzystałam do końca żadnego urlopu, a pejotek wzięłam raptem kilka. Niestety przy niedoborach przestało się to liczyć, ale wierzę, że trafiłam na „dobry stos".
Rety, nie spodziewałam się takich wiadomości brzmiących, jakby wszystko działo się w innym świecie i aż przypominam sobie czas, kiedy Pion pracował na „stanowisku numer jeden", a fantazmat o Zwiadowcach zaczynał żyć w Garnizonie swoim własnym życiem: smutnym, szarym, przesyconym trupim jadem, pozbawionym miejsca na szczęście. Nawet bywalcy kantyny mieli tę swoją „aurę", bo rozmawiająca o Was publiczność chyba upodobała sobie same skrajności. Z jednej strony masz „Kochanków" a z drugiej tylko nekropolia za Murem, a to przecież nie tak... Nie trzeba ani „kwiatków Zamurza" ani oddechu śmierci, żeby wywoływać wzruszenie. Zaskoczyło mnie, że napisałeś o „łagodności pułkownik Schneider". Mnie zawsze zdawała się mocna, szorstka właśnie, ciągle jakoś głęboko zamyślona. Jej nazwisko miało ostre, nieprzyjemne brzmienie. Pozory tak bardzo mylą.
Niepokoi mnie, co wyczytuję w „Kontrataku", nie poznając schowanej za tekstem osoby znanej mi kiedyś jako „szeregowy Forster", a teraz jako „kolega naczelny". Może nie powinnam tego pisać, ale pamiętam, jak jeszcze późną jesienią był nieco ciapowaty, przerażony i, w gruncie, bezużyteczny, choć tak strasznie rwał się do pracy. Nigdy nie zdawało mi się, by miał złe intencje: nie chciał siedzieć w miejscu, ale nie wiedział, w co włożyć ręce. Większość z nich taka była. Wymagali niańczenia, cierpliwości i wyrozumiałości, a teraz — aż nie chce się wierzyć — zapewne posłaliby kulę między oczy za „werbalną dezercję" czy „tchórzostwo" i zapewne zrobiliby to z „czystym sumieniem". Przynajmniej to czyta się w ich publicystyce przepełnionej uwielbieniem dla Smitha nazywanego „duchowym ojcem idei" i „człowiekiem, który pokazał światu siłę Ludzkości".
Nie wiem, co myśleć, Jean. Pierwszy numer, ten, który przesłałeś, był może nieco przeradykalizowany, ale dopiero drugi — z końca poprzedniego tygodnia — pokazał, że te kolumny tekstu to w istocie jakaś ideowa rewolucja wsparta na krzyku, na wyższości wojskowego nad cywilną zniewieściałością. Okropne. Nigdy nie nazwałabym cywila „słabym" tylko dlatego, że jest „cywilem". Mogę się śmiać, że Sarze Rothschild przydałaby się dyscyplina, ale to wciąż nie to. Wszyscy myśleliśmy o ich potencjalnym zmężnieniu za Rose, lecz na pewno nie wyobrażaliśmy sobie tego w ten sposób, nawet jeśli Smith zrobił z nimi to, czego przez pół roku nie mógł zrobić Garnizon.
Dziwnie będzie ich znowu zobaczyć, chociaż wolałabym widzieć ich raczej jako szorstki kawałek tła, rysę na powierzchni.
Na jeden krótki moment chciałabym z kolei nie widzieć niczego poza nami, mimo że tak trudno to sobie wyobrazić. Wypisywaliśmy się z siebie tyle czasu, że mimo ekscytacji zaczęłam się trochę denerwować. Wiem — zasługujemy na to. Zawsze mam Ci tyle do napisania, że trudno mi w ogóle od czegoś konkretnego zacząć, ale od jakiegoś czasu zastanawiam się, jakie będzie nasze pierwsze zdanie w zderzeniu ze wszystkimi, które tutaj padły. Czasem wręcz je sobie wymyślam, wyobrażam... Efekty tych wyobrażeń są jakieś nierzeczywiste, dziwne, nieprzystające, jakbym się jeszcze nie obudziła. Myślisz, że inaczej rozmawia się, kiedy każde zdanie napisane jest z poczuciem tęsknoty, z pewnym żalem, że nie można powiedzieć go tak zwyczajnie, wtedy, kiedy się chce?
Pamiętasz Twój pierwszy list i moją pierwszą odpowiedź? Wtedy to było nowe, a poruszanie się po materii kartki sprawiało problemy. Nie chciało się ani przesadzić, ani napisać za dużo. Nie można było pisać za mało, a pewne rzeczy wydawały się zbyt śmiałe, zbyt poufne, zbyt zawstydzające czy zbyt osobiste. Szły skreślenia i nowe kartki. Czasami leżały puste parę wieczorów, jakbyśmy bali się konsekwencji wynikłych z naszych własnych słów, a mimo to potem, przy czytaniu, zawsze zaglądaliśmy w skreślenia ciekawi, co chcieliśmy sobie początkowo powiedzieć, a co zdecydowaliśmy się później, po chwili namysłu, przed sobą ukryć. Wiedzieliśmy, że skreślenie to nie jest wzięcie czegoś w nawias, wiedzieliśmy, że były to słowa do cofnięcia, w gruncie rzeczy nieważne, a przecież...
Dzisiaj, teraz, skreśleń jest o wiele mniej. Zazwyczaj pojawiają się wtedy, gdy któremuś z nas omsknie się litera — pojedyncze, czysto pedantyczne, jakbyśmy poza nieudanym, nieczytelnym znakiem nie mieli już wiele do ukrycia. Czasem, gdy urywa się zdanie, po prostu wie się, że żadne słowa go nie pomieszczą. Kiedyś zdawało mi się, że nie potrafię pisać emocjonalnie, bo listy zawsze kojarzyły mi się z czymś służbowym, sprawozdawczym. Może nadal trochę tak jest, ale wolę myśleć, że nauczyłam się to robić znacznie lepiej.
Nie wiem, skąd ta nagła konstatacja. Po prostu siedzę w pokoju, patrzę na stos listów, na kaburę i nie potrafię powstrzymać uśmiechu, nawet jeśli jestem tym wszystkim trochę zdenerwowana, bo chciałabym, by to pierwsze zdanie wyraziło dokładnie to, co będę czuła, mogąc wreszcie spojrzeć Ci w oczy albo po prostu...
Wiesz, na pewno wiesz. Jeszcze tylko nieco ponad tydzień. Może nie do lepszego świata w ogóle, ale lepszego dla nas.
H.
♡
Przyznaj,
ten „Janeczek" był specjalnie. Dobra, ja też przyznaję się do pewnej prowokacji, ale poczynionej w dobrej wierze, nawet jeśli zasługuję za to na „w łeb". Nie poradzę nic na to, że czasem zdarza mi się pomyśleć o czymś, co mogłoby mnie samego miło połechtać, chociaż kiedyś zapewne wyjdzie mi to bokiem. W zasadzie już wyszło, jeśli brać pod uwagę pewne niezakładane komplikacje, które lepiej byłoby wyrzucić z głowy — koniki, kwiatki, poziomki, wisiorki i inne...
Szykujemy się powoli do wymarszu, a w Centrali ma zostać tylko oddział kompletujący zaopatrzenie i odbierający transporty. Będą nas uzupełniać na bieżąco. Sprawa treningów jest już jasna zupełnie — ćwiczenia w Troście i na pograniczu Trost-Rose na odcinku do samego Ragako i opuszczonych terenów. Będziemy używać Muru jako flanki dowodzenia, a na pograniczu zrobimy roboczy przyczółek z zaopatrzeniem i końmi, żeby pomyśleć, jak je chronić. Jak mówiłem, Smith chce, żebyśmy mieli warunki jak najbliższe temu, co na nas czeka: miasto, Mur, pogranicze i mauzoleum wiosek w obrębie Marii i setki niewiadomych, pozasłanianych punktów.
Bierzemy namioty i będziemy koczować, czasem nawet na obcych koniach, bo tym nowym potrzeba znacznie więcej ruchu. Są zupełnie jak niedoświadczeni rekruci, którymi uzupełniło się braki w rezerwie: objeżdżone lepiej lub gorzej, nieco zagubione i zdziczałe. Ale taka chyba jest wojna — nie tylko nad ludźmi trzeba pracować...
Początkowo wpadliśmy w panikę, bo przez moment wyglądało to tak, jakbyśmy mieli jechać nie na swoich... Nie, nie, oddałbym Buchwalda, choćby mieli mnie za to zapuszkować i obciąć mi wszystko, co da się obciąć: żołd, przepustki, stopień. Mogliby mnie równie dobrze wywalić. Za dużo przeżyć, za dużo spania opartym o jego kark w te wszystkie koszmarne noce, za dużo leżenia na tym karku jak za barykadą. Pamiętam, jak zawsze tulił uszy w galopie, jak przerażonemu zarzucałem opończę na łeb, bo trząsł się po spotkaniu Kobiety-Tytana, a po wszystkim, jakby nieufnie, dotykał mnie chrapami, bo chyba obaj nie wierzyliśmy, że jakoś udało nam się z tego wyjść. Czułbym się tak, jakbym zdradził towarzysza broni, zostawiając go rannego pod ostrzałem wroga.
Cztery dni i naprawdę... padnie „pierwsze zdanie". Myślałem, że ten tydzień już nie minie. W pewnym momencie czas stanął w miejscu. Wszystko się przeciągało i rozleniwiało, a ja czułem się coraz bardziej zmęczony ćwiczeniami, jakby ktoś rozmieniał na drobne każdą minutę i wcale nie chodziło o strach czy niepokój. Z nimi już dawno się pogodziłem. To było coś innego i nie pamiętam, bym kiedyś tak na coś czekał, choć spędziliśmy na czekaniu cały ostatni prawie-rok i sami jesteśmy jak jedna wielka suma skreśleń.
Dopiero teraz przypomniało mi się, że chciałem do Ciebie napisać zaraz po powrocie z Orvud, ale zwyczajnie stchórzyłem. Potem coś tam złożyłem, ale to była męka. Nie wiedziałem, co wypada mi pisać, czego nie, nie wiedziałem, co mogę Ci w ogóle powiedzieć, a teraz wszystko płynie samo, swoim rytmem, przynajmniej do momentu, w którym tusz nie kapnie mi na kartkę, ale chyba już się przyzwyczaiłaś. Pamiętam, że Twoich skreśleń nigdy nie dało się rozczytać. Zawsze brałaś słowa w równe ramki, otaczałaś je, na pewno od linijki, prostokątem, a potem zamalowywałaś tak dokładnie, że nie dało się nic zobaczyć. Zawsze zastanawiało mnie, co było pod tymi kwadratami i intuicyjnie chciałem wierzyć w wątpliwą oględność i bezpruderyjność tego, co przede mną skrywały.
Po tym całym zamieszaniu w stolicy nadal nie daję wiary w swoje własne opanowanie, bo gdyby ten moment miał się wydarzyć jeszcze raz, raczej próżno byłoby oczekiwać po mnie powściągliwości (mimo że czułem jej konieczność, jak konieczność rozkazu), zwłaszcza teraz, gdy wszystko zamiast przygasać zduszone od nieobecności, żywi się nią jeszcze bardziej. Nie wiesz, ile razy wyrzucałem sobie to, że w Troście, wtedy na Murze, byłem takim przestraszonym dzieckiem. Czasem zastanawiam się, czy gdyby tamten wieczór potoczył się inaczej, bylibyśmy teraz szczęśliwsi, choć nie można przecież nazwać nas nieszczęśliwymi.
Cztery dni...
Wiem, będą się ciągnąć w nieskończoność, tym bardziej że codziennie mamy teraz cholernie długie zebrania, a ręka „duchowego ojca idei" biegnie po mapie ze wskazówką i „dowodzi". Czasem zdarza mi się zawiesić wzrok na pustym rękawie jego munduru. To czysta abstrakcja, absurd, chciałoby się rzec, ale mimo wszystko czuć jakiś respekt, kiedy tak sunie po „Zamurzu" dłonią uzbrojoną w czerwoną świecową kredkę i kreśli granice „swojego marzenia" zamkniętego w szkielecie formacji i rozlokowania liniowych. Patrzę czasem na kapitana i zdaje mi się, że zaciska zęby, choć może to tylko wrażenie. A jednak, póki mogę i na ile mogę, zostawiam to za sobą, bo chcę wejść w świat, jeśli nie lepszy dla Ludzkości, to chociaż trochę lepszy dla nas.
Czekaj na mnie
"Janeczek"
♡
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top