#65.
Garnizon Trost
Wreszcie wróciliśmy. Jeszcze bardziej opieszali i rozleniwieni niż wyjeżdżaliśmy, jeszcze bardziej zmięci i wyrzuceni z rytmu, który uważaliśmy kiedyś za absolutną podstawę, za rutynę pozwalającą jakoś się odnajdywać. Nigdy nie mieliśmy okazji siedzieć w arystokrackim domu jak na urlopie w cywilu, kiedy i tak, dla aparycji, trzeba było nosić mundur ku uciesze zakochanych w wojsku ludzi i irytujących szlachcianek zaczytanych w „Kochanków Wolności".
Nie byliśmy do takich sytuacji szczególnie dopasowani, ale zawsze myślało się, że taka estyma jest pociągająca. Coś o tym wiem. Wiedziałem. Przynajmniej do momentu, w którym Sara Rothschild nie zaczęła mi siedzieć na ogonie, wygadywać branych za pewnik romansowych bzdur, jakby za wszelką cenę chciała zrobić ze mnie kogoś, kto... Jak będziesz mieć okazję, koniecznie zajrzyj do nowego odcinka, bo nie do końca wiem, co powinienem tu napisać poza tym, że pocimy się „serdecznie", że gorąco kochamy, świetnie całujemy i romantycznie cierpimy „zamknięci w klatce zwanej Murem", a z Zamurza, z wypraw, przywozimy kwiatki poziomki i inne pierdoły. Po prostu śmiech przez gorycz i łzy, chociaż parę rzeczy zostawiłbym Tobie pod ocenę, może nie wszystko okazałoby się farmazonem, jak te pocałunki — na przykład.
Salonowo-herbaciany absurd zwieńczony. Pierwszy test włóczni za nami, a produkcja zaczęta. Padło ostatnie słowo Smitha. Konwój ściągnie niedługo. Okropność. Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zarażam myśleniem innych. Nie chcę tego tak samo, jak nie chcę przekonać się o skuteczności tych cholernych prętów, których użycie samo w sobie jest przerażające. Duża siła rażenia, eksplozja. Można stracić rękę albo podziurawić się odłamkami jak sito. Drzewa łamią się jak zapałki, w ziemi zostaje krater po wybuchu. To nie jest broń przeciw nikomu, to powinno być zakazane, zabronione jakąś konwencją. Wybacz, piszę jak defetysta-pacyfista, ale nie potrafię inaczej. W jednostce staram się na ten temat milczeć... To znaczy postaram się tak długo, ile tylko zdołam wytrzymać. Może do chwili, w której będę zmuszony pacyfizm porzucić i dać takiemu Forsterowi po gębie, bo inaczej nie dotrze. Na razie jestem spokojny, taką mam nadzieję. Na razie... Słucham po cichu, by znać zagrożenie. To pewnie kolejne kiepsko dobrane słowo.
Sprawy w Centrali niepokojąco mętnieją. Za dużo epatowania, za dużo pięści, ostrości i siły, za dużo mówienia o tym w tak drański, ohydny sposób. Czytałaś w ogóle ten cały retoryczny odpad „Biura Technicznego" nazwany „Kontratak"? Parę egzemplarzy wala się na stołach w kantynie, ale na razie się tego boję. Wiem, że to wykolejona rzeczywistość, którą i tak trzeba poznać, bo poznanie jej daje jaśniejszy obraz sytuacji, daje jakieś punkty zaczepienia, tropy... A jeśli nie, to przynajmniej straszy i podpowiada, czego się bać. Tylko idioci się nie boją.
Siedzę w swetrze. To moja ulubiona rzecz w tym całym życiu — odrywająca, miła, bliska w zderzeniu z tym, jak dalekie zdaje mi się wszystko inne, choć w pierwszej chwili nie wiedziałem, co zrobić, jak zareagować. Najchętniej pewnie bym się zerwał i odpokutował to później w dawnym mieszkaniu Erena w podziemiach albo gdzieś. Kiedyś tak strasznie uwielbiałem nową kurtkę od munduru, ale mam wrażenie, że mi spowszedniała. Brak jej czegoś, co mają takie przedmioty — ważne dla nas i niezwykłe, emanujące czymś, co kochamy. Jak mój zgięty as wetknięty za obwolutę książeczki, jedyny ślad po tym, poza rozmowami, że miałem w życiu kogoś takiego jak Marco. Będę Ci musiał o nim opowiedzieć, bo pisanie o tym wzmaga wrażenie pustki w głowie, a on nigdy nie będzie dla mnie nieistnieniem, wyrwą, czymś, czego już nie ma. Bo jest. Musi być.
Przebąkuje się coś o przepustkach, za trzy dni ma się zacząć wypisywanie, ale niestety, mimo chęci, mimo frustracji... Nie mogę... Mam obietnicę do spełnienia, choć nie powinienem nikomu zdradzać, o co dokładnie chodzi. Gdy ją składałem, byłem tego pewien. Czasem trzeba po prostu zacisnąć zęby i jakoś przejść przez to, przez co nie chcielibyśmy przechodzić, na pewno nie sami. Wiesz, na pewno rozumiesz.
Nie umiem powiedzieć, ile bym dał, by móc beztrosko wyjechać do Trostu i się z Tobą zobaczyć, objąć cię i dotknąć, ale będziemy musieli zaczekać pewnie do rozpoczęcia budowy młota na Murze. Wtedy Ci wyjaśnię, obiecuję. Na razie pielęgnuję myśl, że nie jestem tu sam i nie mogę zachowywać się tak, jakbym był. Mamy wiele zadań — to się teraz u nas ciągle powtarza: bezmyślnie, bezsensownie, na pokaz. I ja też mam ich wiele. Pozamilitarnych, ale nadal uczepionych gdzieś tego całego chaosu, bo od niego nie da się już oderwać. Nigdy. A ja nie mogę pozwolić na to, by moi przyjaciele... Nie, to nie są już przyjaciele, a ktoś zupełnie inny. Wiesz, zawsze myślałem, że życie jedynaka to najlepsza rzecz na świecie, ale nie jestem nim już dawno. Zdaję sobie sprawę z obowiązku i odpowiedzialności. Chcę się z tego wywiązywać, nawet jeśli boli. Chcę i muszę.
Tęsknię
Twój Jean
Helga siedziała przez moment, wpatrując się w kartkę. Nie wiedziała, czy powinna czuć zmartwienie, czy raczej ulgę i dumę, bo Jean się nie daje, mimo że idące z Centrali wieści — przy założeniu, że nie wyolbrzymiał, jak czasem lubił to robić — były dość niepokojące. Wszystko nakładało się na siebie: broń, nagła radykalizacja stanowiska rekrutów, ten cały wewnętrzny podział, a całość spięta sinusoidą nieustannych spowolnień, nagłych mobilizacji i tajnych obietnic, z których, żywiła nadzieję, nie miało wyniknąć nic złego, nic niebezpiecznego.
Z powodu kolejnego odroczenia spotkania było jej smutno, lecz zdawała sobie sprawę, iż nie jest pępkiem świata i, skoro Jean ma wobec przyjaciół jakieś kosztujące go zapewne bardzo wiele zobowiązania, ona nie ma prawa mu tego utrudniać. Sama znała powagę rozkazu, obietnicy, czy po prostu tego, co czasem nazywało się sprawą honoru albo raczej — sumienia. Gdyby chodziło o coś nieistotnego, bardziej przyziemnego, z pewnością by jej o tym powiedział, ale jego list sugerował wyraźnie, że sam się tego bał.
To i tak nie był najlepszy moment na zrywanie się ze służby. Praca z panią Radke szła jej zaskakująco dobrze, nawet jeśli Helga odczuwała już ogromne zmęczenie całą tą sytuacją ciągnącą się po sztabie w zasadzie miesiącami, ale po przejęciu sprawy i uzyskaniu od Wolf wyłączności do niej, widziała wyraźny postęp zachęcający do zrobienia kolejnego malutkiego kroku zdolnego wreszcie rozerwać ten toksyczny łańcuch na dobre. Radke siedział w pace od dwóch tygodni, a ona skutecznie, nie bez pewnej manipulacji w dobrej wierze, dzień w dzień odwodziła kobietę od zapłacenia kaucji.
Potrafiła autentycznie ucieszyć się widokiem lepiej ubranych, bardziej zadbanych dzieci a także tego, iż po odizolowaniu agresywnego pijaka sytuacja w tym domu wreszcie nieco się poprawiła: pani Radke sprzątnęła dziedziniec przed kamienicą i zaczęła robić na drutach; wystarczyło je jej po prostu zanieść. Może Helga nie powinna tego robić służbowo, ale uważała, że jak najbardziej ma prawo zrobić to prywatnie. Próbowała też dowiedzieć się, ilu cywilnych pracowników będzie trzeba ściągnąć do Garnizonu na czas budowy młota, lecz wciąż czekała na wykaz z góry.
Obowiązki i zobowiązania piętrzyły się, ale i w takiej sytuacji Helga miała wiele pomysłów, które chciała wcielić w życie; pomysłów, z których nie zamierzała rezygnować, czując, że wreszcie może naprawdę coś zrobić.
Była świadoma nikłości jednego dnia, który zamiast zaspokoić tęsknotę za jej Jeanem, mógłby jedynie ją wzmocnić, bo wszystko skończyłoby się zbyt szybko. Jakiś czas temu dostała odpowiedź od ojca, że przyjmuje ofertę Korpusu, więc od paru dni wypełniała podania o kwaterunek w Garnizonie, by wysłać odpowiedź, czy wojsko zapewni mu mieszkanie, czy będzie musiał poszukać sobie jakiegoś pokoju na wynajem w kamienicy. Gdy o tym myślała, kompletnie nie wyobrażała sobie inżyniera Hanemanna i jego pracowni w koszarowych barakach, w których miałby rozłożyć książki, sztalugi, rysunki techniczne i, w kiepskim świetle zdezelowanych świec, kreślić w nich coś na rozlatującym się, rozchybotanym stole z powtykanymi pod nogi śmieciami mającymi zapewnić rzekomą stabilność blatu.
W domu była bardzo dawno temu, ale dobrze pamiętała, że gabinet ojca zawsze jawił jej się jako uporządkowany chaos pełen tajemniczych bibelotów i książek zamieszkujących naprawdę dużą przestrzeń, w której każdy przedmiot miał swoje miejsce tak oczywiste i tak jedyne, że nie można było niczego ruszyć.
Martho, jesteś naprawdę świetna, ale nie sprzątaj więcej mojej pracowni! — pamiętała, jak ojciec zawsze zwracał się z uśmiechem do doglądającej domu gospodyni.
Wyobrażenie gabinetu w koszarach mogło konkurować z opisanym przez Jeana obrazem „poziomek z Zamurza". W głowie Helgi momentalnie pojawiła się irytacja wywołana krótkim, lecz wymownym uszczypnięciem zazdrości miętej i odpychanej w imię zasady, iż jest wiele znacznie ważniejszych spraw, a jednak...
Nie przypuszczała, że Smith podpisał kontrakt akurat z nimi.
Sara...
Pamiętała Rothschildównę z dzieciństwa. Gdy jako dziecko mieszkała w Ehrmich, Hanemannowie byli częstymi gośćmi na salonach winiarzy; jeszcze nie tak dawno, przed atakiem na Trost ojciec pisał, że unowocześniał im system nawadniający tak, że spadająca deszczówka, za sprawą wykopanego spadku spływała prosto na uprawy, zamiast marnować się staniem na polu.
Ostatni raz widziały się przelotnie zaraz po tym, jak Helga wybrała dywizję, ale to nie były już wspólne zabawy, które zresztą kleiły się tylko na początku, bo im dziewczęta stawały się starsze, tym bardziej zaczynały się od siebie oddalać. Helga nadal nie potrafiła sobie odpowiedzieć dlaczego, ale też niespecjalnie głowiła się nad powodem, przekonana, iż nie ma czego żałować. Może poróżnił je sam fakt, że kiedy Rothschildówna wyobrażała sobie wojsko tylko w zabawach i rozmowach o przystojnych żołnierzach, Helga już całkiem poważnie myślała o tym, by do niego wstąpić i to wcale nie ze względu na atrakcyjność wynikającą z połączenia mężczyzny i munduru. Jedynym, co łączyło je w tamtym czasie, była chyba pewna słabość do Zwiadowców, mimo że jej formy znacznie się od siebie różniły.
Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej wydawało jej się, że to, co pisał Jean, było istnym żywiołem Sary Rothschild.
Zmarszczyła brwi i skrzywiła się, wręcz użądlona świadomością, że Rothschildówna może i była zbyt uskrzydlona albo wyprana z życia, by nie powiedzieć głupia, ale jej wyglądu z pewnością nie dało się zapomnieć i sama wiedza o tym, że ktoś taki chciał opleść Jeana tymi swoimi poetycko-ponętnymi mackami wiecznego zranienia, wzmagała w Heldze frustrację.
Nie trzeba było mieć szczególnej słabości do kobiet, żeby się kimś takim, niekoniecznie ze względu na charakter, zainteresować, więc co miał powiedzieć oddział złożony z niewinnych żołnierzy, z których żaden zapewne nie miał nigdy kobiety. Taka Sara Rothschild, perłowa zarówno na twarzy i włosach, ubrana od małego zawsze pod oczy, na niebiesko, na tle skoszarowanych przyszarzałych wojskiem dziewcząt traktowanych jak mężczyźni, była zapewne niczym spełnienie chłopięcych fantazji.
Zacisnęła rękę na piórze, zapomniawszy, co właściwie miała zrobić; czuła też, że zapędza się w zbyt daleko idących myślach. To, iż w nawale obowiązków zapychała sobie głowę takimi głupstwami, rozdrażniło ją jeszcze bardziej.
Niechęć Jeana do Leo wydała się Heldze jakby bliższa, bardziej zrozumiała.
Uspokoiła się, dopiero gdy ponownie przeczytała zawarte w liście przytyki pobłażania, co z kolei wywołało w niej cień jakiejś absurdalnej satysfakcji spotęgowanej przez słowo teoretycznie pozwalające wyrzucić z głowy Sarę i jej poetyckie brednie.
Twój Jean...
Jean nie był kimś, kogo mogła uwodzić durna retoryka i powierzchowne, przeromantyzowane wzruszenia. Jeśli, jakimś cudem, na początku rzeczywiście by oszalał, bardzo szybko nabrałby do Rothschildówny obrzydzenia.
A przynajmniej taką miała nadzieję.
Przez jej głowę przetoczył się fragment jakiejś rozmowy z zamierzchłych czasów, kiedy miała ochotę zabić marzenia Sary opisaniem aury Garnizonu, ale ostatecznie zrezygnowała z wdawania się z nią w dyskusje.
Co za zmiana! Zrobiłaś się strasznie szorstka, Helgo. To przecież nie do pomyślenia! Nieludzkie. Ja... Ja takich ludzi nie uznaję.
Skuszona chęcią odtworzenia widzenia Sary spojrzała na leżącą na łóżku Wolf pomiętą gazetę sprzed dwóch tygodni, którą kapitan przekładała jedynie z miejsca na miejsce. Od czasu do czasu używała jej też jako podkładki do kręcenia papierosów. Teraz zaś, drzemiąc, zadawała papierowi kolejne brutalne zgniecenia.
— A ty co tak siedzisz? — Katia lekko otworzyła jedno oko. Na jej twarz wkradło się coś pomiędzy grymasem a uśmiechem. — Co taka naburmuszona? Nie znalazłaś kwatery dla swojego staruszka?
— Nadal czekam — odpowiedziała, po czym głośno wypuściła powietrze, nie odrywając wzroku od gazety. — Dasz mi przeczytać?
Wolf leniwie potarła oczy. Chyba dopiero składała sens tej wypowiedzi.
— Co niby? Ach, ten szmatławiec? Nic ciekawego w nim nie było.
— Czytałaś kiedyś Kochanków wolności?
Katia popatrzyła na nią dziwnie. Mało subtelnym gestem podniosła czasopismo i przerzuciła je przez niemal całą szerokość izby.
— Może ty weź jednak parę dni wolnego czy coś, bo chyba zaczyna ci się przestawiać.
— Ze mną akurat jest w porządku — żachnęła się i ostentacyjnie odepchnęła od siebie gazetę. Zamiast niej wzięła kolejny raport do wypełniania. Wolf westchnęła ciężko i przewróciła się na drugi bok. Tkwiły przez chwilę w ciszy, a Helga patrzyła w puste rubryki blankietów. — Kat... — wymamrotała, na co kapitan odpowiedziała jej niewyraźnym przytłumionym pomrukiem: „Mmm?" — Jak bardzo nie przystoi mi myśleć, że mam ochotę wytargać kogoś za durny, upudrowany łeb?
— Ktoś ci się przyssał do tego twojego cud chłopca z idealnie wystylizowanym zarostem? Pewnie nie pierwsza i nie ostatnia.
— Za to jedyna w swoim rodzaju — rzuciła z ironią Helga, ale Wolf tylko roześmiała się całkiem szczerze.
— Mniemam, że to jakaś strasznie istotna informacja. Nie świruj. W końcu to ty dostajesz listy częściej niż Pyxis, a biedny chłopak pewnie nie może usiedzieć w Centrali. Jesteście czasem tak słodcy, że idzie się wyrzygać, ale przynajmniej jest weselej.
— Nieważne. Masz rację. Olać. — Wzruszyła ramionami. — Ale i tak to przeczytam.
— Skręciłabyś mi lepiej jakiegoś papierosa, zamiast czytać coś, przez co wycackane idiotki o mało nie popuszczą pod kołdrą.
— Byle pod własną — odparowała, wyciągając rękę po puszkę z tytoniem. — Nieważne — powtórzyła dla wzmocnienia rzekomej ignorancji. — Właściwie miałam cię zapytać o coś innego.
— Wal.
— Co ty na to, żeby zorganizować w świetlicy zajęcia z samoobrony dla kobiet z cywila? Wiesz... jakieś podstawowe chwyty walki w zwarciu, jak na szkoleniu. Już dawno chodziło mi to po głowie i...
— I wreszcie mówisz do rzeczy. — Kapitan energicznie podniosła się z łóżka. — Moja krew!
— Oby się żadna niebawem nie polała, ale tego nigdy nie można być pewnym.
— Cholera, ciebie naprawdę wzięło jak nikogo!
— Najwyraźniej.
✦
Mur Rose, Centrala Zwiadowców
Levi wślizgnął się przez otwarte na oścież drzwi gabinetu Inez.
— Na co tak patrzysz? — zapytał.
Widział, że od dłuższego czasu wygląda przez okno, obserwując dziedziniec, na którym nic się nie działo, podczas gdy papiery narastały na jej biurku, domagając się uwagi.
Od powrotu zza Siny, od kolejnej fali zluzowania i czekania, nie ukrywała, że zwyczajnie nie chce jej się tego robić; siadała do dokumentów dopiero wieczorem, niby zmuszając się do zjedzenia czegoś ohydnego, co — rozgrzebane widelcem — żałośnie leżało na talerzu, trącane z przymusu od czasu do czasu. Zachowywała się tak, jakby sprawy formalne nie miały dla niej aż takiego znaczenia jak to, w czym Inez ewidentnie parła naprzód, chcąc najwyraźniej zakrzyczeć coś innego.
Gdy wychodzili na trening, zmieniała się nie do poznania. Wtedy wracały w nią cała energia, siła i cały upór pakowane w zdolności i sprawność, a on nie potrafił jednoznacznie określić, czy to aż tak dobrze, choć odnotowany w jej umiejętnościach bojowych postęp wydawał mu się wręcz szalony. W zderzeniu z dekadencją i spowolnieniem, które dopadały Inez przy dokumentacji, trenowanie i po prostu życie momentami jawiły się Leviemu kompulsywnie, może nawet radykalnie.
Cieszył się, gdy widział, że naprawdę jest szczęśliwa. To sprawiało, że sam potrafił dostrzec pewne uroki świata niedomagającego się nerwicowego porządkowania, ale i mimo to nie mógł wyzbyć się wrażenia, iż ostatnie miesiące wyzwoliły z Inez jakiś niebezpieczny instynkt dopadający każdego neofitę. Gdy tak zawzięcie trenowała, wydawało mu się, że dostrzegał w niej coś, co przypominało mu, jak sam zachowywał się zaraz po tym, gdy Kenny po raz pierwszy powiedział, że nauczy go, jak przeżyć.
Teraz zaś czekał na drobne zdarzenia — gesty, rozmowy — niejako odrywające ją od tej zażartości w odrzucaniu, w twardnieniu; była silna nawet, a może i szczególnie, bez nich.
Kiedyś uważał obie te wartości za jedyną słuszną drogę, lecz dziś nie wyobrażał sobie jak wyglądałby jego świat, gdyby Inez stała się nagle kimś, kim on już dawno przestał być, bo sama go tego oduczyła.
Samotność...
Sztuka przeżycia...
Sama miała w tej materii mnóstwo doświadczenia, którego — jak na złość — zdawała się nie dostrzegać, a przecież te ostatnie szlify w umiejętnościach nie wymagały od niego wcale tak dużo pracy; nauczył ją swojego chwytu na rękojeściach, nauczył ufania precyzji zmysłów, co sprawiło, że znacznie szybciej reagowała na bodźce. Była o wiele silniejsza fizycznie niż przed kilkoma miesiącami; więcej jadła, a jej ciało wyzbyło się ostatnich resztek anemicznej cherlawości; była też twardsza z charakteru, ostrzejsza i na pewno bardziej zdecydowana, co ostatecznie zmięło jego niegdysiejsze — brane w zasadzie za pewnik — przypuszczenie o niemożności zrobienia z niej idealnego, według dawnych standardów, żołnierza.
Czuł, iż coś mu się wymyka. Wprawdzie dobrowolnie godził się na ten iluzoryczny układ niezmieszanych żyć, ale wiedział jedno — one już dawno się stopiły. To był oddech z niewidoczną inskrypcją zgody na przyduszenie w momentach, w których kapitan zaczynał zastanawiać się, jak to wszystko pogodzić, dokąd pójść i jak w ogóle podejść do pewności związanej z tym, że po raz kolejny miał rodzinę, że w jego życiu był ktoś żywy, ktoś, kto sprawił, że Levi przyznał się sam przed sobą do pokochania drugiej osoby; osoby, którą mógł pocałować, dotknąć, osoby niestanowiącej jedynie szarpiącego się wspomnienia z zamierzchłej przeszłości, a nawet...
Czasem zastanawiał się, czy nie powinien zacząć podejrzewać jej o ciążę, bo Inez nagle, z dnia na dzień, przestała pić, choć jeszcze nie tak dawno w zasadzie nie potrafiła zasnąć bez znieczulenia się choćby symbolicznym kieliszkiem. Dbała o siebie znacznie bardziej niż kiedyś, ale sprawiała przy tym wrażenie dziwnie rozchybotanej emocjonalnie.
Chciał ją o to zapytać jeszcze u Rothschildów, ale — mimo chwilowej uległości kompletnie zmiękczającej go wizji, w której ktoś taki jak on mógłby zostać czyimś ojcem i pozwolić komuś doświadczyć tego, czego Levi sam nigdy nie miał — zmiął tę myśl w lakoniczną, bezsensowną uwagę o paleniu, bo zwyczajnie nie potrafił jej wyrazić i, w efekcie, potem nie powiedział już nic. To było zbyt trudne, zbyt absurdalne w obliczu nadchodzącej wyprawy. Nigdy o tym nie rozmawiali, chociaż oboje znali ryzyko wynikające z takiego życia. Jego myśli krążące wokół rodziny, niczym wieczyste piętno Ackermanów, wracały, jeszcze silniej prowokując go do chęci nadania im konkretnego kierunku. To przecież nie był czas ani miejsce na takie dylematy, choć sama ich obecność sprawiała, że rozszczepiały się, namnażając znaki i odgałęzienia. Nie był pewien, czy Inez kiedykolwiek się nad tym zastanawiała, czy pojawiła się w niej choćby zawiązka związana z tak abstrakcyjnym porządkiem uderzającym w przeszłość zasychającą jak szypułka zerwanego owocu, w którym nadal był sok i miękki miąższ.
Na niezadane pytanie, zapewne przypadkowo, odpowiedziała mu sama przy okazji zwykłej, codziennej rozmowy — odstawiła alkohol, by efektywniej trenować, ale powierzchownie efemeryczna wizja rodziny wracała do Leviego znacznie częściej, niż mógł się tego spodziewać; chyba, wbrew imperatywowi, w jego charakterze narósł kolejny, bardzo czuły punkt, co w zderzeniu z wiszącą na nim odpowiedzialnością za serum podsycało to tajemnicze rozdwojenie, poruszanie się w myślach po materii tak delikatnej, że odczuwał jakiś niezrozumiały strach przed naruszeniem otaczających ją przestrzeni powietrza. Wszystko dookoła mówiło mu, iż skazanie kogoś nieistniejącego na bycie Ackermanem, to obarczenie go tym, czym Ackermanowie byli obarczeni zapewne od pierwszego krzyku do ostatniego tchnienia: dziadek, Kenny, matka, Mikasa...
— Sama nie wiem, na co konkretnie patrzę — westchnęła, przytknąwszy nos do szyby. Uśmiechnęła się lekko, po czym odeszła od parapetu i zbliżyła się do biurka. Sprzątnęła nieestetycznie rozrzucone kartki w jeden stos, po czym, zamiast zacząć wypełniać pstrzące się na nich rubryki, wrzuciła papiery do szuflady. Wróciła do okna, szarpnęła klamkę, by otworzyć je na całą szerokość. — Jakieś dziwne przeczucie.
— Przeczucie? — Stanął obok niej, by widzieć jej oczy rozświetlone nieco światłem dnia. Gdy było widno, traciły swoją iluzoryczną ciemność zlewającą tęczówkę ze źrenicą; stawały się jaśniejsze i Levi dostrzegał wówczas żyłki brązu i czerni biegnące nachyleniami impulsów o różnym natężeniu koloru.
Miała na twarzy dokładnie te same emocje, jak w dniu, w którym oddział rąbał stare ławy i stoły stojące tu od paru dekad. Pamiętał, że wtedy zbiegła na dół, jakby sama chciała je pożegnać. Popatrzyła chwilę na rozłażący się blat, na widniejące na nim zatarte czasem napisy, a za moment zdecydowanie kazała Jeanowi ciąć.
Domyślił się, że w tym wysypie koślawych serc, inicjałów i wydrapań były jakieś ślady z jej młodości i poprzedniego życia, o którym prawie nigdy nie mówiła, tak jak on prawie nie mówił o Podziemiu, a to traktowała jako najwymowniejszy sygnał do odcięcia się, choć jej stara, niemal poszarpana w szmaty kurtka z ledwo widoczną naszywką wciąż wisiała na nierówno wbitym gwoździu niczym jakiś znak minionej epoki; znak, że nie zapomniała, nawet jeśli chciała, żeby tak sądził, nawet jeśli sama to sobie wmawiała.
Z pewnością robiła to wszystko właśnie dlatego, że Tytan-Bestia, wciąż czaił się gdzieś tam, za Murem, a ona zdecydowała się stanąć do walki, ale Levi nie był do końca przekonany, czy to coś, z czym można poradzić sobie po prostu odrzuceniem. Kiedyś, kiedy nie mieli czasu na żadne przemyślenia, przychodziło ono zapewne naturalnie, lecz ostatnie scywilnienia powodowały, że sam myślał o czymś, co niegdyś wydawało się umieszczone poza jego zasięgiem — oderwane, niedostępne.
Mimowolnie spojrzał na kurtkę. Nie chciał poruszać tematu w imię tego, co Inez powtarzała od powrotu z Mitras. To był dziwny, przejściowy czas, nie tylko dla niej. Szczególnie teraz, gdy po oddziale została jedynie wyrwa. Nieistotne, iż była ona tak krótkotrwała. Wiedział, że Inez chciała go jakoś odciążyć, ale nie potrafił tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.
— Mówisz o Marlo i dokumencie dla Hitch Dreyse? — zapytał, zmusiwszy własne myśli do czegoś w rodzaju „spocznij".
— Nie tylko — dodała bardziej podejrzliwie niż zazwyczaj. — A raczej... nie to.
Do tej pory miał wrażenie, że, jak on, Inez szukała za tym oknem żołnierzy, którzy rzekomo rozjechali się po apelu po dystryktach, domach, wioskach i kasynach.
Sprawa Hitch Dreyse i jemu zdawała się śliska, ale Freudenberg nie poprosił go o nic nieregulaminowego. Jedynie o poświadczenie faktu mogącego pomóc tej dziewczynie wyplątać się z jakichś absurdów Żandarmerii, ale to nie to nie dawało mu spokoju. A jednak milczał, sądząc, że jest przewrażliwiony.
Stanął obok niej i sam wyjrzał na pusty dziedziniec.
Od wypisania przepustek w Centrali pełnej ludzi zrobiło się jakby pusto i nawet on odczuwał różnicę, mimo że Oddział Specjalny brał blankiety do wypełnienia dopiero po wieczornym apelu; po porannym zaś, kiedy mieli się rozproszyć, towarzyszyło mu groteskowe wrażenie, jakby wszystko, już wystarczająco zretardowane czekaniem, na moment zwolniło jeszcze intensywniej.
Nowy stół w jadalni, za sprawą wolnych miejsc, z każdą upływającą minutą, wydawał się większy i większy, rozrastając się iluzorycznie do niemożliwych rozmiarów. Piła ciszy wrzynała się w blat, osłabiając Leviemu apetyt, a wpadające zza szyb światło chłodnego słońca budowało wokół tego braku jakąś pretensjonalną aureolę. Od wybrakowanego śniadania nie minęła jeszcze godzina, a on już czuł się dziwnie... dziwnie niespokojnie.
Wcześniej, gdy żyli ze sobą od niemal roku, ta ciągła obecność oddziału wydawała się Leviemu nie tylko w pewien sposób męcząca i uciążliwa, ale też na tyle praktyczna, wymuszona, na tyle oczywista, że w ogóle niewarta jakichkolwiek analiz. Nie zdawał sobie wówczas sprawy, iż tą nikłością niepostrzeżenie prześlizgiwała się przez niego i niemo rytualizowała w czasie, w którym on, jeszcze niewiarygodnie uparcie, odmawiał wagi tym istniejącym drobiazgom, tym pieczętowanym przez rozkazy i operacje banalizmom wymuszającym życie, w którym hałasowanie młodych żołnierzy wykolejało go myślowo i taktycznie, a on błagał jakąś nadprzyrodzoną siłę o chwilę świętego spokoju i samotności.
Samotności...
— Nie miałem zamiaru grzebać nikomu w życiu, bo to nie moja sprawa, ale... — zaczął nie do końca przekonany, czy w ogóle powinni drążyć ten temat, ale słowa Inez tylko utwierdziły go w przekonaniu o słuszności podejrzeń, iż nie chodziło o upicie się na umór w najbliższym dystrykcie ani o wizytę w lupanarze. Nie wiedział, która z tych opcji wydawała mu się śmieszniejsza i głupsza, lecz coś podpowiadało mu, że żadna z nich nie była prawdziwa. — Jak durne mogło być to, co strzeliło im do głowy? Nie licz Marlo, oczywiście. W końcu chciał, żebym zaadresował poświadczenie do dowództwa posterunku w Stohess, więc... Myślisz, że reszta w ogóle pojechała do miasta?
— Nie. Znam Jeana i widziałam, jak wyglądał, gdy się wymeldowywali. To nie był jego... — zaśmiała się z lekkim zakłopotaniem przeciążonym jakąś niejasną obawą. — Wyjściowy styl. Coś zupełnie odwrotnego.
— Nie zdali sprzętu. Nie kazałem im tego robić, bo... — zawahał się. — Nigdy nic nie wiadomo. Nie pozwoliłbym im się włóczyć samopas bez żadnej broni, choćby miał nią być nóż wojskowy do otwierania puszek. Po wyjściu od Erwina sprawdziłem ich u dyżurnego, żeby wiedzieć, co wpisać do archiwum. Jean i Conny złożyli przepustki pierwsi, zaraz po Marlo. Cała reszta niedługo później. Luft powiedział, że rzucili się za nimi jak do jakiegoś pościgu, co chyba go bawiło, w końcu... „młodzież" — przywołał beztroskie słowa porucznika z lekkim niesmakiem. Im dłużej ich obserwował, tym bardziej do nich nie pasowało, nawet jeśli byli w tym samym wieku co Zwiadowcy z pokoronacyjnego poboru.
— Myślałam, że posądzisz mnie o dramatyzowanie, bo przecież... — Skrzyżowała ręce na piersiach. Ciężko wypuściła powietrze, ale ostatecznie nie dokończyła.
— Nie — zaprzeczył stanowczo. — To szafowanie przepustkami było złym pomysłem. Erwin nie powinien tego robić. Nie teraz. Niebawem przywiozą włócznie. Nie uważam, żeby kolejne dni cywilnego rozbestwienia miały sprawić, że to wszystko stanie się łatwiejsze. Wręcz przeciwnie. — Levi cofnął się w głąb pomieszczenia, a za chwilę sam założył ręce na piersi. — Ale Erwina najwyraźniej to nie obchodzi. Ma silnych, powierzchownie opancerzonych ludzi, z którymi każdy musi się teraz liczyć, ma plan i marzenie. Jest tak, jak chciał; nieistotne, że każdy z tych ludzi jedynie stara się doświadczyć pełni w pustce i żre się z czymś, czego nie może wytrzymać. To nigdy nie kończy się dobrze, zwłaszcza w momentach, w których tak mocno reaguje się życiem. — Schylił się i zebrał z podłogi goniony przepływem powietrza kłak kurzu, który zaraz wyrzucił przez okno. — Czasem wystarczy coś drobnego, by odczuć niepokój, żeby zacząć się dusić, denerwować. Wtedy na oścież otwierasz okna albo... — Odprowadził lecącego kota wzrokiem. — No właśnie.
— Nie tłumacz mi tego, Levi. Jestem kimś, kto przed każdą wyprawą po czterdziestym trzecim miał zamiar stąd zwiać, żeby jakoś ułożyć to, co zostało z życia. — Sięgnęła po papierosa.
Skrzywił się po raz kolejny tknięty tym impulsem, ale zmiął telepiącą się w głowie myśl tak, jakby chciał ją wcisnąć do jakiejś szuflady z podwójnym dnem. Inez dmuchnęła przez okno, ale on i tak machnął ręką, żeby rozgonić dym.
— Gdyby wyszli tak, jak zrobili to w stolicy, nie miałbym żadnych wątpliwości. To nie był nastrój... Tego. Widziałaś kiedyś żołnierza przerażonego przepustką?
— Widziałam. — Wskazała na ścianę. — Nawet w tym lustrze. Zaraz potem przyszła ulga, że wróciłam z niej szybciej.
— I czego się wtedy bałaś? — zapytał, choć znał odpowiedź. Chciał ją po prostu usłyszeć.
— Chyba zderzenia z życiem, które za sobą zostawiłam, a które i tak do mnie wracało. Też jestem zdenerwowana. Ufam ich sumieniu, ale uważam, że powinniśmy... Jesteśmy za nich odpowiedzialni. Po wymeldowaniu także, może nieformalnie, ale gdyby coś...
— Ta, sumieniu. Też mu ufam. Może aż za bardzo — odparł pobudzony jakąś nagłą myślą wywołaną przez słowo, które w połączeniu z odpowiedzialnością przesączało mu się przez wszystkie błony umysłu. Inez na pewno myślała o tym samym; zawsze była od niego lepsza w deliberacjach, we włażeniu w skórę drugiej osoby, ale fakt, że to Conny pierwszy przyniósł mu papier, stał się nagle wyraźny, dotykalny i oczywisty. Naprawdę znał ich lepiej, niż do tej pory sądził. — Gaś to. Zbieramy się — powiedział ostro, po czym dodał na wszelki wypadek: — Nie pytaj. Przeczucie.
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zauważył, że pet dogasał w popielniczce na parapecie.
Inez właśnie narzucała na siebie opończę.
— O tym, co z nimi zrobimy, pomyślimy później — skończyła za niego, biorąc z biurka, chyba na wszelki wypadek, pułkownikowskie bolo.
Jej ostrość nadal była nieco dysonansowa, ale pojawiło się w niej coś dawnego, coś, za czym... zaczynał tęsknić.
✦
Zachodnia część Muru Rose
Świeże ślady kopyt ciągnęły się na zachód od Centrali już od stajni.
Nadal nie wiedziała, co powinna myśleć o tym, co zrobił oddział, ale poza niepokojem o to, czy nic się nikomu nie stało, nie umiała — mimo chęci — być wściekła jak Levi, choć i jego wściekłość wydawała jej się inna niż zazwyczaj, jakby kierował ją bardziej ku sobie niż ku nim. Przez całą drogę gryzła się z rozważaniami o wyciąganiu konsekwencji, ale przekonanie o ich jałowości wydawało się Inez znacznie silniejsze. Mimo że oddział zachował się nieodpowiedzialnie, nie była w stanie tego tak do końca potępić, wbrew narzuconym sobie nowym, bardziej zasadniczym normom.
Ile taki gest znaczył dla samego Connego, mogła sobie tylko wyobrażać. W końcu temat wioski Ragako i jej mieszkańców funkcjonował za Murami jako niepisane tabu; nikt o tym nie mówił, za to wszyscy odsuwali się jak najdalej od terenu naznaczonego piętnem koszmaru, który stawał się, jak Utopia czy jezioro Hegel, nie-miejscem, wykluczoną z kraju enklawą owianą czarną legendą. Wejście w tę rzeczywistość, stanięcie z nią twarzą w twarz z pewnością nie przychodziło nikomu łatwo. Inez sama miała problem z tym, by jakoś uporządkować mącące się myśli, ale zaraz obok tego pojawiał się cień wzruszenia, jakiejś szarej dumy wyłaniającej się jako wynik kalkulacji, jak bardzo musiało im na sobie zależeć.
To było dobrowolne skazanie się na przeżywanie czegoś okropnego w czasie, w którym można było przecież uciec do miasta, do dziewczyny, o czym Jean tyle mówił w czasie drogi za Mur Sina. Inez uważała, że są gesty znacznie cenniejsze, niż wojskowy regulamin, chociaż tak dobitnie zdawała sobie sprawę z konieczności reagowania i wybicia im z głów czegoś, co w sztabie zapewne podciągnięto by pod samosąd. Nienawidziła absurdów dowodzenia i nadal nie znalazła żadnego satysfakcjonującego rozwiązania; po zaciętej minie Leviego widziała, że on także.
Sami nie dali popisu regulaminowości — ona zeszła z dyżuru, bezpardonowo korzystając z mocy własnego stopnia, a on wymeldował się pod przykrywką wyjazdu służbowego, świadomy, że zgodnie z legendą, jaką obudował go Korpus, nikt tego nie sprawdzi. To, iż Najsilniejszy Żołnierz jeździł jedynie zabijać wrogów i na patrole było przecież największym pokątnie powtarzanym truizmem.
Cwałem minęli las. Wjechali w jasny prześwit między drzewami widziany wcześniej niby na końcu drogi dzielącej ich od... Tamtąd.
Południowo-zachodni obszar Muru Rose wciąż wyglądał jak pobojowisko. Wstrząśnięty, zakłócony rolniczy region zapadł się w sobie, choć natura pięła się po śladach minionego kataklizmu, jakby był dla niej jedynie schodami pozwalającymi wzejść wyżej w tym całym procesie nieustannego przekształcania, tej symbiozy porostów, strzaskanych desek, powyrywanych dachów i nagich złamanych drzew niby stanowiących pamiątkę po pustoszącym huraganie, który zasypał to, co podpowierzchniowo stawało się teraz węglem i fosforem użyźniającymi niczyją, opuszczoną, ziemię.
Skiby zdziczałych kartoflisk ciągnęły się hektarami, a na pasie niegdysiejszego ugoru kołysał się jakiś kostropaty, nijaki krzak; blada, zapadnięta trawa była poprzetykana drobnymi plamkami kwiatów rozpychających się po zwalonym płocie odgradzającym wybieg dla krów lub świń.
Gdy tak to wszystko mijali, Inez z goryczą myślała, że nawet za dekadę nikt tu nie zamieszka. Ocaleli rolnicy byli niezbicie przekonani o jałowości i grozie tych połaci, przekonani o tym, że w miejscu, w którym umarło tak wielu ludzi, w którym całą wioskę tajemniczo zamieniono w tytanów, a potem wyrżnięto, nic nie wyrodzi się od nowa, nic nie będzie w stanie wykiełkować, wyrosnąć, od-rosnąć.
Nie było jej tu w czasie jatki w sąsiadującym z regionem Ragako-Dauper Zamku Utgard zamienionego zapewne w stertę porozrzucanych cegieł; nie było jej, kiedy po szybkim rozproszeniu odpierano kolejny niewiadomy atak na tymczasową, opuszczoną od jesieni bazę Zwiadowców pełniącą wcześniej rolę Centrali. Nie widziała walki z Tytanem-Bestią ani tego, jak polegli Zacharius, Nanaba i Fennig...
Spięła mięśnie i mocniej zacisnęła dłonie na lejcach. Mimo naturalnej, błogiej ciszy przecinanej śpiewem ptaka, mimo źdźbeł wypryskujących spod sterty gruzów i porastającej roztrzaskane dachy stodół patyny mchów i porostów, miała wrażenie, że ktoś oparł palec na ciężkim, basowym klawiszu pianina. Rozchodzący się w głowie nie-dźwięk emanował tym samym, czym emanowała liminalność tego miejsca. Rytm krajobrazu — jego stałe punkty — miał wyryte na sobie znaczniki czasu.
Przez moment czuła się ogłuszona. Różnica ciśnień między wezwaniem i odrzuceniem rozgałęziała się w każdym nerwie, pompowała do nieskończoności i puchła, tępiąc zmysły na tyle, że odgłosy otoczenia docierały do Inez, jak gdyby siedziała na dnie jakiegoś zbiornika, odbierając mowę powierzchni wyłapywaniem serii mącących się zakłóceń. Wróciło to, co kiedyś wywoływało w niej skurcze, cały splot afektów gromadzony od miesięcy w jakimś myślowym mauzoleum, do którego, zagubiona, wbiegła teraz ponownie, w zasadzie przypadkiem, dawszy się wziąć czemuś z zaskoczenia. Zjeżyła się wściekle zdenerwowana na samą siebie za tę żenującą chwilę nieuwagi i uległości wobec tego, co tak bardzo chciała pokonać.
Chyba jeszcze nie była na to gotowa, choć całą wolę wkładała w to, by utwierdzić siebie i wszystkich, a w szczególności Leviego, którego pragnęła za wszelką cenę odciążyć, że jest inaczej. Patrzyła na rozciągający się krajobraz, a przez jej głowę prześlizgiwały się przypadkowe słowa starych raportów mówiących o rzuceniu przez Zeke paroma głazami, przez co na każdy mijany kamień patrzyła z dziwną nieufnością i złością zjeżoną jakimś podskórnym strachem.
Wzdrygnęła się w siodle, czując na ciele wykwit gęsiej skórki; biologiczne liny od szyi w dół pokurczyły jej się zupełnie jak w przypadku najbardziej archaicznej formy wstrętu — wstrętu do jedzenia, do błonki na mleku, której obraz w absurdalny sposób zawsze wracał do Inez w momentach takiego zawieszenia między życiem, a... tym czymś.
Wyparła to uczepieniem się myśli o naturalności; o tym, że nie skamienieli zupełnie jak rekruci zapatrzeni w bojowy okrzyk zaślepionych zabójców pozamykanych w swoich skorupach.
Bo czy ktokolwiek był gotowy? Najwyraźniej wszyscy żyli tak samo, nieustannie, od czasu do czasu zrzucając z siebie stary pancerz, odsłaniając cieniutkie i wrażliwe warstwy skóry w nadziei, że ten proces łuszczenia i odbudowywania nigdy nie ustanie.
Ich pędzące konie przegoniły kilka kur błąkających się po ziemniaczanych bezdrożach, ale Levi niespodziewanie zwolnił, po czym szarpnął wodze i zatrzymał się.
— Zaraz będziemy. — Wskazał na widniejącą w oddali wioskę i wybite w ziemi ślady kopyt. Znad podziurawionych dachów straszyły pale trzymające płachtę rozciągniętą nad domem Springerów. — Nadal nie wiem, co zrobić. Złamali regulamin, wleźli z buciorami w pracę Pionu i narazili Korpus na straty. Powinni za to dostać parę dni ciężkiej paki, a po niej z dwa tygodnie brudnej roboty, ale jakoś... — mruknął z wyraźną irytacją na samego siebie. — Nie wiem, ile trzeba było mieć w sobie samozaparcia, żeby... Zresztą, na pewno rozumiesz.
— Tak, ale ja nigdy nie byłam najlepsza w wyciąganiu konsekwencji. Nie byłam w tym nawet dobra. Nie jestem też pewna czy teraz, ze świadomością reguł i wojskowych bzdur, potrafiłabym je wyciągnąć, bo... — Spojrzała na jego twarz, której rysy zdradzały, że Levi szarpał się chyba z tym samym, od czego zaczęła się jej nowa wojskowa kariera w pięćdziesiątym, a co teraz niespodziewanie wracało. — Myślałam, że w drodze coś przyjdzie mi do głowy, ale, cholera, ja i w tej chwili nie umiem pomyśleć o tym do końca jak o głupocie, chociaż wiem, że powinnam. Najwyraźniej niektórych rzeczy po prostu nie da się zmienić i wypracować. Zresztą, to nie są dla mnie żołnierze, tak jak ty nie jesteś tylko Najsilniejszym Kimś — dodała stanowczo, co od razu wydało jej się idiotyczne; mówiła przecież o braku stanowczości. — Chyba trzeba się z tym pogodzić w świecie, w którym i tak nikogo poza sobą nawzajem nie obchodzimy. Jean powiedział mi kiedyś, że to, co możemy dać Ludzkości, kończy się tam, gdzie kończymy się my i nasz potencjał. W tej brutalnej oczywistości na szczęście nie było nic o tym, co możemy dać sobie bez używania broni.
Levi spojrzał na nią, jakby po raz kolejny coś go zdziwiło. Już wcześniej czuła, iż nie był do końca przekonany co do jej nowej, wręcz pretensjonalnie witalistyczno-ostrej strategii rzekomo godzącej charakter ze stopniem, ale nie widziała innego rozwiązania niż upór wymierzony we wszystko, co niemal wykrzykiwało konieczność podporządkowania się imperatywom, szturmom i marzeniom Erwina Smitha, za które od lat umierali inni.
Takie oceny z pewnością przychodziły jej łatwiej za sprawą obecnego między nią i generałem dystansu; mogła jechać na wyprawę i wykonywać rozkazy, ale nikt nie miał prawa zabronić jej robienia tego w imię własnych marzeń. A tym daleko było od piwnicy Jaegerów, mającej niby uczynić ich legendarnymi. Chciała po prostu pozbyć się zagrożenia mającego przeszkodzić późniejszemu życiu. Gryzła się z myślą, iż nie powinna tkwić w tym samym punkcie albo, co gorsza, cofać się, nawet jeżeli zmuszanie się do pewnych rzeczy uważane za ponurą iluzję przychodziło jej naprawdę trudno i była w pełni świadoma prób wyegzekwowania sobie zmian na siłę.
To po raz kolejny jest bez sensu.
Odgarnęła z ust przywiany wiatrem pukiel włosów, które, nie wiedziała kiedy, na powrót zrobiły się prawie tak samo długie, jak przed wyprawą w czterdziestym piątym. Czas i wyglądy były wiecznie żywym przepływem znaków, reminiscencji i powrotów, ale Inez nie chciała dawać szans na powtórzenie się kiedyś popełnionym błędom, prowokującym do wiecznego tułania się w ucieczkach.
— Pod pewnymi względami zrobiłaś się strasznie zasadnicza.
— Ale tylko pod pewnymi — mówiła prawie wstydliwie, niechętnie. Znowu była złamana, a Levi z pewnością potrzebował całej. — W innych nadal... Pracuję nad tym, naprawdę.
— Nie — uciął. — Przestań. Cieszę się, że jednak zostałaś — dodał bardzo łagodnie, cicho; na tyle cicho, że nie miała pewności, czy w ogóle powinna to usłyszeć. —I cieszę się, że to słyszę.
Uśmiechnął się krótko. Z jego twarzy wyczytała nie do końca dla niej jasne poczucie ulgi.
— Levi, ale...
— Nie chcę, żebyś pozbywała się tego, co rzeczywiście decyduje o twojej sile. Chcę widzieć cię tą, w której się zakochałem i tą, która sprawiła, że jadę na złamanie karku kryć tych idiotów.
✦
Wioska Ragako, stanowisko badawcze nr 2
Nie wiedzieli, co zastaną po wjechaniu na stanowisko; nie wiedzieli nawet, jak oddział załatwił sprawę ze stacjonującymi tam żołnierzami Pionu obserwującymi tytana pani Springer od świtu do świtu. Właściwie po ostatnich wydarzeniach widok bezmyślnego tytana wydawał się nierzeczywisty, abstrakcyjny, kompletnie oddalony od tego, czym przez kilka minionych miesięcy zajmował się Korpus niby strącony ze ścieżki swojego pierwotnego celu — najpierw informacjami, a potem partyzancką wojną domową.
Wjechali w skleconą naprędce osadę skonstruowaną z pali i płacht wspartych na zniszczonych domach. Było zaskakująco cicho; dopiero z głębi wioski dobiegał hałas przewalanych desek.
Zsiedli z koni. Prowadzili je tak wolno, jakby chcieli kupić sobie jeszcze trochę czasu na ostateczne przemyślenie sprawy, chociaż decyzja wydawała się już niewerbalnie podjęta. Rysy Leviego wyostrzyły się i Inez wiedziała, że jego siły właśnie się napinały i mobilizowały, by być gotowe na natychmiastową reakcję, jakakolwiek miałaby ona nie być. Jedną dłonią trzymał lejce, drugą już kładł na rękojeści wsuniętego do pochwy ostrza.
— Levi... — zatrzymała go złapaniem za kaptur opończy.
Poczuła miękkość nóg; dokładnie ten sam stan, w którym była rozbita, przerażona i zmiażdżona jednocześnie. Nie chciała myśleć o tym, jak wyglądały pierwsze minuty Connego po dotarciu w to miejsce.
Podejrzewała, że żadne z jej wyobrażeń nie oddałoby tego, co działo się w głowach ich wszystkich, skoro ona sama, patrząc przez zasłonę wątłego dystansu, nie potrafiła wyzbyć się wrażenia, iż to zderzenie światów ją paraliżuje, unicestwia i zgniata. Ono na powrót burzyło jej tożsamość, porządek i rzekomy ład, w którym w Centrali na odczepnego powtarzało się brzmiące tak złowrogo słowa: „Kontratak" i „odwet", a zamiast matczynej miłości, jak Conny — przy spotkaniu z matką — połykało pustkę, którą chciało się za wszelką cenę oczyścić, ułożyć, scalić przy pomocy wciśnięcia lęku i obrzydzenia w nawias.
Zatrzęsła się, żgnięta dreszczem w sam kręgosłup. Levi puścił ostrze, a zawieszoną w powietrzu dłoń wsunął do kieszeni.
Conny stał na drabinie i mył zęby — leżącemu w domu jak w pudełku — blondwłosemu tytanowi o niewykształconych kończynach, a z dołu Sasha i Jean podawali mu wiadro z wodą. Mikasa z Erenem chodzili do studni. Armin czyścił cherlawe małe nóżki.
— Nie wiem, czego się właściwie spodziewałem. Na pewno nie... Tego — powiedział cicho Levi.
Za moment doskoczył do nich oficer Pionu. Zasalutował, ale Levi tylko machnął ręką, by spoczął.
— Pułkownik Zoë nie mówiła nam o nowych badaniach, przez chwilę obawialiśmy się... — Mężczyzna spojrzał na nich z zawstydzeniem. — Myślę, że wiecie. Ten chłopak to...
Levi zmarszczył brwi.
— To nie są badania. Są tu na nasz rozkaz, poruczniku — odparła chłodno. — Czekamy na konwój z włóczniami, a Hanji wydała dyspozycje, by uporządkować stanowisko i zadbać o... — zawahała się, czując absurdalność tego określenia. — O badany obiekt. Zgłosili się na ochotników. Eren Jaeger jest tu ze względów bezpieczeństwa. Nie możemy ryzykować życia ludzi ani życia obiektu. — Dodała już nieco pewniej, choć nadal odczuwała wstręt przed żargonem Pionu. — Zezwoliliśmy, by ruszyli samodzielnie. Sami mogliśmy wyjechać dopiero po porannym apelu i dalszych instrukcjach generała.
— Rozumiem. Jakie wieści? — zapytał oficer.
Wzrok Inez skrzyżował się ze struchlałymi spojrzeniami członków oddziału. Mimowolnie wyostrzyła rysy. Zdawała sobie sprawę, że będą potrzebowali sfabrykowania dyspozycji od Hanji, by nikt nie doszukał się przekrętu w papierach. Za takie działania wszystkim groziło zawieszenie. Być może pospieszyła się z decyzją o brnięciu w tę farsę, ale każda inna byłaby niezgodna, obarczona dysonansem wywołanym przez samo patrzenie na to, co robili bez zająknięcia, bez ociągania się, bez niechęci.
Zresztą, klamka zapadła, nim dotarli na stanowisko.
— Czekać. Rothschildowie ściągną zapewne pod koniec tygodnia. Od tego czasu obowiązuje bezwarunkowa dwutygodniowa mobilizacja, by przeprowadzić testy i trening. Dostaniecie zluzowanie na czas, by zapoznać się z instrukcjami, a stanowisko numer dwa zostanie tymczasowo przekazane Oddziałom Stacjonarnym z Yalkell albo Ehrmich — Levi uratował ją merytoryką usłyszaną zapewne podczas porannej wizyty u Smitha. — Kwestia budowy i przerzucenia części Korpusu do Stacjonarnego Pionu Inżynierii wciąż otwarta. Trzeba zobaczyć, ile zostanie nam czasu. Z Garnizonu przyszła wiadomość, że Mur został przygotowany do przebudowy.
— Przyjąłem. Dziękuję. Zapraszam na herbatę, choć warunki mamy polowe.
— Nic nowego — mruknął Levi.
Żołnierz odszedł, po czym zniknął za kotarą namiotu.
— Jak Hanji się nie zgodzi, mamy przesrane — wyszeptał przez zęby Levi. Zamaszystym, wręcz wściekłym krokiem ruszył przed siebie; najwyraźniej musiał odreagować to, co właśnie zrobił.
— Zgodzi się, zobaczysz — odpowiedziała do jego pleców z niezachwianą pewnością. — A więc tak wyglądają twoje... pierwsze razy z regulaminem.
— Zabawne — prychnął bardziej dla zasady. — Konsekwencja przede wszystkim, co? — to było zdanie, w którym najprędzej spodziewałaby się ironii albo cynizmu, a jednak po raz kolejny słyszała... ulgę. Musiał być naprawdę zadowolony, że wreszcie to zrobił, niby uwalniając się od czegoś, co go wiązało i czyniło jego życie życiem pod biurokrację.
Podeszli do stanowiska. Dłoń Leviego wciąż wahała się między chwyceniem rękojeści.
Poczuła się głupio za sprawą rozgrywanego od dłuższego czasu cyrku, podczas gdy on wcale nie oczekiwał od niej po awansie żadnej formy ostrości. Wychodziło na to, że wręcz przeciwnie.
— Pani pułkownik... Pan kapitan... — przywitał ich wręcz rozpaczliwy ton Jeana.
— Stul pysk — Levi uciszył go brutalnie, krzyżując ręce na piersiach. — Nie będziemy teraz o tym rozmawiać, ale nie chcecie wiedzieć, co z wami zrobię w Centrali. — Teraz... Teraz po prostu róbcie, co macie robić. Zajmę się wami później, ale to wcale nie znaczy, że to dla was lepiej. — Odwrócił się na pięcie i, ciągnąc konia za uzdę, odszedł w znanym tylko sobie kierunku.
✦
Mur Rose, Centrala Zwiadowców
Dygocące światło lampy odbijało na ścianie ich cienie, wzniesienia i doliny skłębionej pościeli; jej stłumiony szelest przesypywał się po izbie z powietrzną lekkością.
Widział w odbiciu własną dłoń sunącą po wypukłości biodra Inez, widział, jak dłoń zniża się powoli, niemal tonąc w zagłębieniu talii, i jak wynurza się ponownie wypłynięciem z linii żeber.
Odrzucił myśl o piętrzących się na biurku dokumentach; odrzucił myśl o karze, której jeszcze nie wymyślił, i o całym panującym dookoła militarnym bałaganie. Cieszył się powrotem tego, co ukryło się za fasadą stopnia, nadchodzącej wyprawy i sprzężenia sił wybrakowanego o tę najważniejszą, tę uważaną kiedyś za słabość.
Oplatał Inez nogami, chłonął w siebie, czym zsuwał się ze świata, w którym pełne światło spłaszczało widzenie, chociaż to wzrok powszechnie nazywało się królem zmysłów; chociaż za dnia nie zauważał tych utajonych manipulacji oka nieumiejącego przebić się przez nieszczelną zasłonę munduru.
Pozwalał, by niechciane i znienawidzone kiedyś szczeliny wchłonęły go, wręcz wdzierał się w nie z zachłanną żarliwością niczym bijąca o brzeg fala jeziora. Impulsy biegły mu przez ciało szerokim kręgiem, rozchodząc się we wszystkich kierunkach, a serce kurczyło się gwałtownie za każdym razem, kiedy czuł na sobie jej ciepło, wnętrze wyrzeźbione kombinacją poprzecznych fałd: śliskie, przyjemnie palące i płynne, zacierające granicę końca i początku ciała — jego i jej.
Na plecach Inez perliły się niestarte jeszcze krople wody, których smak poznawał dopiero z każdym kolejnym położeniem wargi na skórze; wtedy przywierał do niej, drżał, chcąc piąć się wyżej i wyżej, aż do wplecenia twarzy w krąg rozsypanych po pościeli włosów pachnących ziołami, mydłem, snem i czymś tak nieoczywistym, że niemożliwym do nazwania.
Wzbijał się i oddalał, już dawno pokonawszy tę początkową zaporę wstydu i rozerwawszy graniczną powłokę sukcesywnie wypatroszaną przez wielomilionowe zderzenia, w których dotyk był niezręczny, bolesny i brudny i tych, w których sięgał samego dna, samego psychosomatycznego węzła, wciąż tkwiąc w tajemniczym porządku noumenu.
Słyszał, jak Inez nabiera powietrza, czuł, jak jej mięśnie kurczą się falami drobnego drżenia. Spojrzał na cień na ścianie; czerwony płomyk lampy trząsł się jakby intensywniej, zakłócony przepływem oddechów. Chłód jej rozrzuconych, mokrych włosów głaskał mu skronie, a Levi chłonął ten zapach, niby wsączając z nim to, co dla młodszych od niego o przynajmniej dekadę było po prostu naturalnym instynktem kochanka.
Przesuwał ręką po jej brzuchu, po tej nienaturalnie gładkiej bliźnie pooznaczanej nierównościami po szwach, której ona nienawidziła, a którą on kochał za samo stanowienie znaku przeżycia, znaku czegoś, co ukształtowało ją taką, jaka obecnie była — bez silenia się, bez zapierania, bez zażartej wojny o to, by po raz kolejny próbować wyrzucić siebie.
Uspokoił oddech, zwolnił, pamiętając o tym, że czasem Inez, kurcząc mu się pod dłonią, za moment dyskretnie chowała się w sobie, gięta bólem nieprzyjemnego ciągnięcia. Nie chciał, by czuła, że ta blizna jej przeszkadza, że jątrzy i boli nadal, nawet wówczas, kiedy nic nie powinno boleć.
Zacisnęła rękę na poduszce, a on zamknął oczy, dyscyplinując ciało do spowolnienia. Może to było coś naturalnego... Nie wiedział, ale w takiej chwili nie potrafił myśleć o sobie.
Tu nie miał wyuczonych sposobów reagowania. Polegał na czymś zupełnie innym, nie do końca świadomy, co pozwalało mu poczuć Inez tak dokładnie, dokładnie poza powłoką zjeżonego naskórka i wnętrzem przypominającym śliski, pogięty atłas, bo tajemnica nie leżała wcale na płaszczyźnie pierwszej warstwy, nie we wnętrzu i nie na powierzchni wypukłych kości dających kontur temu, co bez nich przeciekłoby mu zapewne między dłońmi i rozlało się w niedotykalność, nieuchwytność. Czasem sądził, iż tak właśnie jest — że ciało Inez jest iluzją, którą sennie chwytał między palce, tak bardzo chcąc poczuć jej prawdziwość, konsystencję.
Objął ją ciaśniej, pieszcząc plecy wargami, niemal zachłyśnięty tym całkowitym oddaniem.
Po jego mięśniach rozszedł się ten przyjemno-nieprzyjemny, prawie-bolesny, błogi skurcz — namacalny, wyczuwalny znak, że Levi zostawiał w Inez ślady własnych erupcji nieprzekładalnych na jakiekolwiek zrozumienie; sam ich nie rozumiał. Impulsy biegły wzdłuż, wszerz, wręcz orząc brzuch, uda i plecy.
Opadł na pościel. Strużka potu spływała mu po czole, a on patrzył na odbijającą się od sufitu zagubioną, ślepą ćmę. Po raz kolejny zakłuła go myśl o czułym punkcie wynikającym z własnego braku i chęci go zapełnienia, o nazwisku, o rodzinie, o tym, co mogłoby się stać, gdyby tylko świat był inny, gdyby on był kimś innym.
Przypominał sobie, co Inez mówiła, o nim, o nich o życiu. Przypominał sobie każdy gest z dzisiaj, tę jej umiejętność jednoczesnego zachowania zimnej krwi i ciepła w sercu, gdy gra toczyła się o coś innego niż rozkaz, niż broń, niż bezduszna pragmatyka Erwina. Odtwarzał w wyobraźni ten i każdy wcześniejszy kontakt — nawet to gdy pierwszy raz odważył się oddać jej pocałunek w chwili, w której wypełniał go jakiś absurdalny strach o to, co będzie dalej.
Poruszył się niespokojnie, czując, że powinien ochłonąć; otworzyć okno, by jakoś poradzić sobie z tym nagłym, lecz w pełni spodziewanym przyduszeniem.
— Nie wstawaj jeszcze... — Inez przekręciła się na brzuch. Ręce miała splecione pod piersiami, opierała się na łokciach, a światło lampy oświetlało obłe linie jej pośladków i smugi płynącego po kręgosłupie potu. Wtuliła się policzkiem w zagłębienie ramienia Leviego, a on chciał zakopać się w cieple, które od niej biło, mimo że to, co miał już wyryte i zaakceptowane, zdawało się nieustannie ulegać ciężarowi sprzeczności. — Wiesz, chyba trochę się w tym wszystkim zgubiłam. Myślałam, że powinnam wreszcie stężeć, żeby było prościej. Nie jest prościej. Przepraszam... Czas chyba przestać się oszukiwać i skupić się na rzeczywistości tak, jakby nikt nie był w niej pułkownikiem, generałem, tylko po prostu... Żeby zawsze mogło być tak jak teraz.
Rozrywały go skrajne bieguny przyciągania; przez głowę biegły myśli o regulaminie, o żołdzie i rozkazach. To wydawało się zupełnie oderwane od realizmu, gdy chwytał zapach włosów i skóry Inez, gdy miał ją całą, a jej złożony na karku pocałunek przenikał mu przez wszystkie warstwy naskórka.
Czy naprawdę myślenie o tym było tak deprawujące, jak sądził? Czy powinien zabijać chęć stworzenia stabilności, zbudowaniu fundamentu i chęć... zaryzykowania życia z przeświadczeniem, że było dobre, pełne, a on doświadczył w nim czegoś, o czym kiedyś by nie pomyślał?
— Inez... — Pogładził jej ramię wierzchem dłoni. Chyba zaczął zbyt poważnie, bo zaniepokojona podniosła głowę. Pokój tonął w ciszy przerywanej uderzeniami skołowanej ćmy o sufit.
Miał wrażenie, że słyszał własne tętno rozszalałe od nadmiaru słów, których nie potrafił wypowiedzieć. Czy, chcąc walczyć dalej, musiał koniecznie być jak Erwin? Żyć jak Erwin i myśleć jak Erwin? Wspomnienie mówiącego o morzu Erena przecięło jego umysł tak, jak błysk komety przecinał nocne niebo obsiane ławicami gwiazd.
— W porządku? — zapytała cicho, jakby czymś przerażona, i czekała w napięciu, sądząc, iż powie jej, że to ostatni raz.
Spojrzenie Inez było tak wnikliwe, tak mocne, a jednocześnie pełne żywiołu, niespokojne; świadczyło o tym, że właśnie postawiła zmysły w stan gotowości; w końcu sam ją tego nauczył. Przejęli już tyle swoich nawyków, że chyba sami gubili się, który był czyj, chociaż nie wszystkie pasowały do nich tak, jak pasowały do swojego źródła.
Westchnął ciężko, a Inez drgnęła niespokojnie, niby spłoszona czymś, co miało dopiero nadejść.
— To chyba najgorszy czas na takie pytania.
— Najgorsze wymaga czasu na pogodzenie się z nim, więc lepiej powiedz mi to teraz, cokolwiek to jest. Czy ty...
— Nie musisz się litować. Ani nawet próbować tego zrozumieć, bo nie mogę dać ci niczego poza sobą, pogardzanym nazwiskiem, którego sam nadal nie używam i niczego ponad to, co jestem w stanie wykrzesać ze swojej siły. — Nie miał pojęcia, czy w ogóle go słyszała. — Sprawa z rozkazami i mieszkaniem wyglądałaby nieco... inaczej. Nie mówiłem jeszcze Erwinowi. Bo może nie ma o czym, ale jeśli... — Zadrżał. — Moglibyśmy ruszyć na wyprawę jako...
Na jej miejscu zapewne nie posklejałby z tego choćby pierwiastka sensu.
Przez moment się nie ruszała. Leżała na pościeli zastygła jak posąg, a on czuł potężne uderzenia serca w piersi, w gardle, w uszach, w ściśniętych jak supeł wnętrznościach. Jego puls niebezpiecznie przyspieszył, jakby szalejące, tłukące o żebra serce pompowało nadmiar krwi, który chlupotał, niemal rozsadzając przygniecioną leżeniem tętnicę. Uderzenia wyładowywały się na zewnątrz, a drżące od nich brzuch i pierś napotykały na zaporę okrywającej go pościeli.
— Tak — nie wiedział, czy powiedziała to naprawdę, czy usłyszał jej głos jako projekcję własnego umysłu zwodzonego jakąś zdradziecką, obronną halucynacją.
— Inez...
— Tak.
Był pewien, że już dawno zasnął snem, z którego nie chciał się obudzić. Nogi drżały mu od pomieszania emocji, a krtań zacisnęła się w afonii niezdolna do wypowiedzenia ani jednej sylaby.
✦
_____________________________
art w klimacie: IwakitoYang
Cholera. Wiem, porobiło się. Szczerze mówiąc swego czasu, przestałam żywić nadzieję, że w ogóle dojdę do tego momentu w fabule, mimo że czekał w potencjale od dawna. Cholera. Nie wiem, co powiedzieć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top