#64.

Mur Rose, Centrala Zwiadowców

       Chłopaki niedbale zarzuciły ręczniki na karki i wyszły z łazienki.

— Idziesz wreszcie, kochanku wolności? — Marlo zawrócił z korytarza i zatrzymał się na progu. Popatrzył na Jeana nieco pobłażliwie. — Strasznie się grzebiesz. To tylko wyjście do kantyny. I to jeszcze po całym dniu rąbania starych mebli. — Rozciągnął się oparty o futrynę. — Umieram. Że też musieli ściągnąć akurat, kiedy...

       Rzeczywiście byli zmęczeni. Nie wiedzieli, czy tkwił w tym jakiś ukryty cel, czy czysta fanaberia kapitana mająca przeczołgać ich inaczej, niż do tego przywykli, ale Jean, gdy wchodził pod prysznic, miał wrażenie, że całe jego ciało paruje gorzej niż po normalnym treningu; czuł się brudny, wypruty do granic możliwości, śmierdzący, spocony, zapuszczony i obrzydliwy.

       Po powrocie znowu scywilnieli jako maszyny do czekania. Na porannym apelu dostali od Leviego rozkaz dzienny mówiący, że treningi zaczną, dopiero kiedy konwój Rothschilda przywiezie włócznie, więc do tego czasu powinni wzmocnić się fizycznie inną metodą, by rozdrażnić nieco pamięć mięśniową przyzwyczajoną do ciężaru i mechaniki tradycyjnego sprzętu do manewrów — znacznie lżejszego niż gigantyczny żelazny pręt wypchany ładunkami wybuchowymi.

       Jean nie umiał rąbać drewna; jako mieszczuch — jak uszczypliwie stwierdziła Saszka — nigdy tego nie robił, więc jego pierwsze szczapy, nie dość że kształtem znacznie odbiegały od narzuconego przez Braus wzoru, wprawiały go w prawie takie samo zażenowanie, jak odciski pozostawione na dłoniach przez trzonek siekiery.

       Pot wojskowego treningu wydawał mu się zupełnie inny niż pot fizycznej, zwyczajnej roboty, do znudzenia przypominającej pracę w gospodarstwie.

— A was to dalej strasznie bawi, co nie? — zapytał z przekąsem, obwijając biodra jednym ręcznikiem; drugim, suchym, zaczął maltretować włosy.

       Zmełł w sobie to, co chciał powiedzieć o nieprzyjemnym tle ostatnich zdarzeń, o rodzinie Connego, o Reinerze, o włóczniach...

       Po ostatnim spięciu z Mikasą stał się znacznie ostrożniejszy. Dyscyplinował własne myśli bardziej niż kiedykolwiek w obawie, że naprawdę mogą być, jak powiedziała, zaraźliwe i toksyczne, chociaż kompletnie się z Ackerman nie zgadzał. Przeciwnie, był przekonany o własnej racji, ale zarzut, iż wypowiedzenie czegoś na głos destabilizuje resztę, zabrzmiał zbyt poważnie. Dla Jeana był niemal policzkiem zmuszającym go do wygrania w zapałki, by zostać ochotnikiem do testu. Czuł się nieco żałośnie z faktem, że traktował to nie tylko jako powolne oswajanie się z koniecznością walki z Braunem, ale i jako sprawę honoru, odparcia zarzutu Mikasy tak, jak zawsze odpierał każdy atak z zewnątrz — wepchnięciem się siłą w linię ognia. Tak było z obroną Trostu, z wyborem dywizji, z „Doris", z Erenem, ze wszystkim...

       Słowa Smitha ze stolicy dziwnie splatały się z tym, co tak ofensywnie wymuszała na nim Mikasa, ale Jean miał zbyt wiele obietnic do spełnienia, żeby tak po prostu dać sobie jawnie rozmięknąć.

       Postanowił więc mierzyć się z Braunem i wioską Ragako w samotności, nie mając tak naprawdę pojęcia, jak długo wytrzyma. Odepchnął to od siebie. Wziął powierzchownie kojący oddech i uśmiechnął się nieco krzywo, robiąc dobrą — bo przekorną — minę do złej gry. Potrzebował spokoju, potrzebował skoncentrowania się na czymś, co pomogłoby mu poskładać się na nowo i przywrócić samego siebie do stanu udowadniającego, że w jego życiu istnieje jakakolwiek stałość. I odnosił dziwne wrażenie, że to samo robią teraz wszyscy, ukryci za fasadą luźnych rozmów. To były nieco fikcyjne, lecz w pewnym sensie niezbędne momenty.

       Marlo przeszedł przez próg i oparł się o ścianę.

— Jak to właściwie z nią było? Nic? — zapytał poważnie i posłał Jeanowi jakieś dwuznaczne spojrzenie, co momentalnie go podirytowało.

Nic — rzucił, jeśli nie kompletnie beznamiętnie, to ze znudzeniem; sam nie był tego tak do końca pewien.

       Mimo że od powrotu zza Siny już trochę minęło, Jean zdawał sobie sprawę, że przyjaciele jeszcze długo nie dadzą mu żyć z powodu przyklejonej do niego Sary, co wcale mu się nie podobało w zderzeniu z myśleniem o przepustkach, o Heldze, o listach, jakby sama dziedziczka próbowała wedrzeć się w najistotniejsze aspekty jego życia każdym możliwym kanałem, podczas gdy on w ogóle nie brał tego na poważnie. 

       Owszem, czuł się miło połechtany, wiedząc, że dziewczyna — za jaką, jako szczeniak-kadet, jako letni rekrut, pewnie dałby się pokroić — się w nim zadurzyła, ale na posłaniu do własnego odbicia uśmiechu satysfakcji stopniowo przechodzącego w grymas zakłopotania kończyły się wątpliwe korzyści wynikające z tej idiotycznej sytuacji, w której nie musiał nawet niczego robić poza tym, że właściwie Sarę ignorował, przez co ona lgnęła do niego jeszcze mocniej. Czy właśnie tak postępował on sam w czasie bezskutecznych prób zbliżenia się do Mikasy?

       Potarł czoło i westchnął ciężko. Nie umiał tego obiektywnie ocenić, ale niemożliwość wykluczenia takiego obrazu smakowała mu bardzo cierpko. Przy Sarze nie odczuwał związanej z niepewnością ekscytacji, dreszczu oczekiwania, raczej niezręczność łagodzoną nieco przez idealnie skrojoną urodę Rothschildówny, na którą miło było popatrzeć, by choć na moment nie widzieć uwodzących ją łajdactw wzniosłości i powieściowego piękna, by — nie słysząc kaprysów, jakim ulegała w rozmowach — zobaczyć piękno w niej samej, rozkwitającej na tle sielskiego krajobrazu.

       Wtedy, gdy milczała, gdy szli pod wiatr, być może, uśmiechnął się do niej po raz pierwszy szczerze, chociaż nazywał to raczej uśmiechem nie do niej, a z powodu tego, co widział. Mimo wszystko — w tych dziwnych iluminacjach nie pojawiło się nic, co Jean byłby skłonny nazwać wyzwaniem, w którym mógłby starać się, by coś stwarzać. Wybieranie gotowego wydawało mu się przytłaczające i nużące, chociaż kiedyś, jeszcze jako cywil i kadet, wzdrygał się na samą myśl o wysiłku.

       Nawet przelotne, kilkudniowe romansowanie z „Doris" potrafiło wywołać w Jeanie jakiś efemeryczny entuzjazm związany z charakterystyczną, niepokojącą widmowością tej kobiety, z nieznajomością jej imienia i zaskoczeniem, które potrafiła w nim wywołać, czy choćby podniecającym dreszczem niepewności w grze, w której „Doris" przybliżała mu brzytwę do karku, a on oddawał się w jej ręce, ciekawy i rozjątrzony tym, co będzie dalej.

— Nie wiem, co bym zrobił na twoim miejscu. Ja sam nie wiem, co zrobić ze sobą. — Marlo z zakłopotaniem podrapał się po głowie. — Powiedz jeszcze, że cię nie kusiło...

— Ale ja wiem, co byś zrobił. I nie wiem... może na początku. Może trochę, ale jakoś szybko przeszło. Poza tym to strasznie nijakie, kiedy wydaje ci się, że nie musisz jakoś wiele robić. Nie wiem... — Zaśmiał się pobłażliwie. — W każdym razie pojechaliśmy i będzie musiała poszukać sobie nowego...

       Marlo zmarszczył brwi z dezaprobatą, a Jean nasmarował policzki mydłem.

— Nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz? Może dla niej to było ważne, może ją jakoś... zraniłeś? W dniu testów...

— Błagam cię, stary, w dniu testów przeszła chyba samą siebie. Nie przypominaj mi tego — mruknął wręcz obrażony.

       Domyślał się, że tamten moment uderzył w jej piękną duszę, czymś, czego kompletnie się nie spodziewała, czego nie wiedziała lub nie chciała wiedzieć z powodu własnej krótkowzroczności. Świadoma niebezpieczeństwa wybuchu i siły rażenia zadziałała jednak najbardziej desperacko, jak było to możliwe, bo zbladła, opadła mu na ręce, a Jean nie był pewien, czy błagała go tym o uwagę, czy...

       Gdy wspominał całą sytuację, odnosił czasem niepokojące, krótkotrwałe wrażenie, że w tym wszystkim w ogóle nie przejmowała się sobą, że chciała po prostu odciągnąć go od ogniska zniszczeń, bo Hanji zgodziła się, by to on — wygrany w ciągnięciu zapałek — asekurował Bernera. Sara zdawała się w ogóle nie zauważać powagi zadania, rozkazu, nawet powagi wojska, jakby naiwnie wierzyła w to, że Jean po prostu rzuci zadanie, żeby się nią zająć. Niczego z tego nie rozumiał, ale czuł skrępowanie na samą myśl o scenie, którą mu wtedy zrobiła. I to, że do domu odprowadził ją wówczas Eleizer, nie miało już znaczenia, bo Rothschildówna załatwiła mu własnym dramatyzowaniem łatkę kochanka wolności, a przecież Jean nie tak dawno pozbył się łatki maminsynka.

— Po prostu się o ciebie martwiła. Mnie się wydawało, że mimo tej całej żałosności, przez którą teraz się z ciebie śmiejemy, w jej zachowaniu było coś... Nie wiem? Prawdziwego? Nie wydawała się osobą szczególnie twardo stąpającą po ziemi, ale to szlachcianka.

— Ta... — Przerwał równanie bokobrodów. Nie wydawało mu się, żeby zwyczajnym, zdrowym wręcz zachowaniem dystansu i chłodu mógłby zranić kogoś, kogo nie znał, kogoś, kto nie znał jego, żyjąc jedynie jakimś literackim fantazmatem. Jean od dawna już patrzył na rzeczywistość, w której nie obowiązywały żadne czary; może kiedyś oglądał świat zza woalu, ale teraz widział wszystko bezpośrednio, ostro. — Nikt nie powiedział, że wszystkie szlachcianki muszą być jak ona. Co prawda, innej nie znam. Chciałbym zobaczyć, jak Helga reaguje na tę prawdziwość tym swoim prewencyjnym... No wiesz. — Parsknął śmiechem, po czym uśmiechnął się nostalgicznie na myśl o chwili, kiedy pierwszy raz zobaczył ją w Orvud. Sytuacja z Sarą może i była kłopotliwa, ale Jean odczuwał palącą ciekawość odpowiedzi Helgi. Nie zamierzał niczego ukrywać i wizja, że dla odmiany to ona mogłaby być o niego choć po części zazdrosna tak, jak on był o Schillera, wydawała się niezwykle kusząca, łagodząca jakoś wszechobecne poczucie koszarowej beznadziei. — Pamiętam, jak przerywaliśmy trening, żeby popatrzeć, jak dziewczyny walczą w zwarciu. Jeszcze wtedy myśleliśmy, że to szczyt naszych fantazji i... nadal coś w tym jest.

— Tęsknota ci chyba nie służy.

— A tobie służy? — Westchnął smętnie, ale za moment zaśmiał się pod nosem. — Chociaż ty, niezdecydowany draniu, masz obok przynajmniej jedną, a ja nie mogę jej normalnie podziękować za ten sweter, zobaczyć się z nią... — Nie wiedział, co pomyślał pierwsze, gdy tylko odpakował paczkę, nie spojrzawszy na nadawcę; zapewne, że była od mamy. Dopiero list wywołał w nim kompletnie nowe wrażenia. Jean zadrżał od wewnątrz, mając ochotę rozpłakać się jak dziecko, a zaraz po tym, gdy ściśnięta krtań się rozluźniła, krzyknąć, by Helga usłyszała go w samym Garnizonie, nawet jeśli nie miał pomysłu co konkretnie, i czuł się tak za każdym razem, gdy wtulał się w miękki materiał, lubiąc sobie wmawiać, że ma na sobie coś z jej własnego zapachu, z zapachu przedmiotów, którymi się otaczała. — Też chciałbym jej coś dać i chciałbym, żeby to było, coś, coś... wyjątkowego. Co byś dał takiej Hitch albo takiej Grecie?

— Nie wiem, może jakaś błyskotka? Zresztą, sam je chyba lubisz. I dlaczego miałbym jednej albo...? Ech... — Marlo się zbiesił.

— Ale ona ich raczej nie lubi. Pisała, że regulaminowo noszą teraz pistolety. Może pogadam z naszym nadwornym kaletnikiem i jakimś pokątnym sposobem poproszę, żeby uszył jej kaburę? Musiałbym się tylko dowiedzieć, co dokładnie tam noszą... — zamyślił się, lecz zaraz potem spojrzał na przyjaciela przez ramię. — Pisała do ciebie, kiedy nas nie było?

— Pytała, jak się bawię. To tak cholernie w jej stylu, że aż mam ochotę spożytkować wiszącą w powietrzu przepustkę, chociaż wiem, że to nie do końca tak. Jest tam sama, wiem to, i...

— I co cię tu trzyma, skoro nie masz jeszcze nowego przydziału? Gretha? — zapytał, a Freudenberg wzdrygnął się idącym z korytarza przeciągiem.

— Wciąż nie dostałem przydziału. Miałem nadzieję, że zostanę z wami, a teraz... Zresztą, nie tylko to.

— Przestań się mazać — zaprotestował. Chwila, kiedy sam rozwiązywał przepustkowy dylemat w tym miejscu, przetoczyła mu się przez głowę i wiedział, że gdyby nie ona, nadal nie spotkałby się z matką, nie mówiąc już o wieczorze w Garnizonie.— Walka na innych pozycjach to jeszcze nie koniec świata. Nie zaczniemy nagle udawać, że cię nie znamy tylko dlatego, że jedziesz w szyku z nabuzowanymi idiotami — prychnął. — Gadasz, jakbyśmy po przydziałach mieli się na zawsze rozejść.

— Wiem, ale... — Marlo zmiął jakąś niewypowiedzianą frustrację świadczącą o zatajeniu czegoś istotnego. — Ja nawet nie wiem, czy się nie wygłupię!

— Sądzę, że skoro nie zwiała na widok twojego pazia, to nie grozi ci nic złego, chociaż nie powiem, żebym pałał do niej szczególnym uwielbieniem. Jest dziwna.

— W końcu zdzieliła cię kijem. Ciebie i twoją dumę.

— E tam, dawno i nieprawda — żachnął się, czując, że pod warstwą mydlin robi się czerwony. Minęło tyle czasu, ale to wciąż zdawało mu się niezwykle żenujące.

— A ty jedziesz? Na pewno jedziesz. W końcu od powrotu z Mitras o niczym innym nie gadasz...

       Jean zaciął się w policzek, straciwszy kontrolę nad brzytwą. To zwyczajne pytanie kompletnie go zdezorientowało. Obiecał Connemu nie tylko to, że pojedzie z nim do Ragako, ale i milczenie. Tok rozmowy odsunął od niego całą grozę sytuacji, która, jak zawsze zresztą, wróciła niby rana zarobiona rykoszetem zaraz po uniknięciu pocisku.

       Na razie z nikim o tym nie rozmawiał i odwlekał wszystko w czasie, póki rozdanie przepustek nadal było jedną wielką niewiadomą przypominającą „nagrodę za coś", którą mieli dostać „kiedyś". W ogóle miał wrażenie, że to wszystko już się zdarzyło, a teraz wracało w konturze zdeformowanego odbicia.

— Pewnie gdzieś pojadę — przepchnął przez gardło półprawdę, wręcz słysząc od własnego sumienia szept dezaprobaty.

— Teraz się droczysz czy na serio?

       Jean odłożył brzytwę na zlew, wyładował frustrację na pompie, ochlapując twarz, z której spłynęła zmieszana z krwią piana. Zmusił się do uśmiechu. Nie mógł łamać słowa w nieswojej sprawie; nie mógł stawiać Connego przed faktem dokonanym i nie mógł zmuszać go do zwierzeń, jeśli Springer chciał, by tamta rozmowa została na ganku stajni Rothschildów. 

       Decyzja należała do Connego.

— Przecież wiesz — odparł, nie mając pojęcia, co powiedzieć reszcie, która na pewno nie zamierzała się nigdzie ruszyć; wymyślał wszystko na poczekaniu, przeczuwając, że prędzej czy później sam zapędzi się w kozi róg. — Też powinieneś pojechać, bo przez „czekanie na przydział" ucieknie ci coś znacznie ważniejszego. Korpus to nie jedyna rzecz, jaką mamy. Na szczęście. 

       Marlo klapnął plecami o ścianę i przez moment się nie odzywał, jakby głęboko nad czymś myślał. Jean na nowo nałożył mydło. Dokładnie osuszył brzytwę. O tym, że bardzo szybko rdzewieje i woli suche wycieranie, powiedziała mu „Doris", bo pierwszą, kupioną jeszcze przed obroną Trostu na kiedyś, zmarnował już po tygodniu w Centrali, kiedy to u zaopatrzeniowców, jako kompletny gołowąs, doprosił się mydła.

       Wykonał kilka ostatnich ruchów. Zostały włosy.

— Co się dzieje, stary? Chcesz o czymś pogadać? — zapytał poważnie. 

       Mina Marlo zasugerowała jakieś lękliwe zakłopotanie.

— Błagam, przy czymś mocniejszym... Długo ci zejdzie?

— Ech... Po prostu daj mi jeszcze chwilę.

— To chyba coś, czego nigdy nie zrozumiem. W każdym razie... — zawiesił ton. — Jesteśmy w kwaterze. Chyba że na ciebie zaczekać.

— Nie, idź. Ja też zaraz przyjdę.

       Jean znowu oblał twarz wodą i wytrząsnął grzywkę. Zdecydowanie pochylił głowę, niemal zgiąwszy się przy tym wpół, i stał tak przez chwilę, przeczesując czuprynę palcami w oczekiwaniu, aż podeschnie, by nie zdążyła oklapnąć. Zadowalająca go aparycja rzeczywiście nie była mu w Centrali do niczego potrzebna, lecz gdy świeżo po kąpieli spoglądał w lustro, nie do końca wiedział, co myślał ktoś, kto wówczas zostawał w nim dostrzeżony, spotkany; nie wiedział, co myślał ktoś, kogo Jean musiał dzień w dzień, szablonowo wręcz, składać, scalać, by utwierdzać się w przekonaniu, że jest zwarty, jeden, kompletny. Prychnął gorzko na myśl o rutynie, którą kiedyś tak gardził, a która teraz stała się zbawiennym kamieniem lub czymś innym, równie przypadkowym, przy czym zatrzymywał się, chcąc usłyszeć od własnego odbicia coś powiedzianego w retoryce przynależenia.

       Przez jego głowę przekotłował się jeden z koszmarnych akapitów literatury kobiecej. Teraz zastanawiał się, czy sam, przez prawie całe dotychczasowe życie nie poddawał się bezwiednie urzekającym go obrazom Żandarmów i innych, pięknych mężczyzn, którymi wymarzył sobie być jako zwyczajny chłopak z małego, średnio zamożnego miasteczka.

        Widział jakąś ironię w tym, że nadal nie potrafił tego tak po prostu zostawić i że naprawdę lubił oglądać swoje uporządkowane, scalone odbicie stanowiące łącznik tego, co było kiedyś z tym, co działo się teraz. Bo choć wszystko inne wydawało mu się niestałe i podszyte wiecznie piętrzącym się zdenerwowaniem, to jedno się nie zmieniało, nawet jeśli nie został Żandarmem, nadal nie miał pieniędzy na wymysły stołecznej mody, nie zagrał ani razu w pokera — ale wciąż z uporem nosił zmiętego pikowego asa wetkniętego za obwolutę książeczki wojskowej — i w dalszym ciągu mógł tylko pomarzyć o złotych spinkach do mundurowej koszuli. Wypruł z siebie pasożyta, zostawiając to, co zapewniało mu namiastkę poczucia bezpieczeństwa i ciągłości emocjonalnego życia. 

       Chwila, w której stali tak z Marco przed lustrem kadeckich koszar wróciła do niego z całą, żywą autentycznością, jakby ożył sam Bodt wskrzeszony przez Jeana zrzuceniem z siebie nawarstwionej stolicą i strachem fikcji.

       Pamiętał to, jak przeczesywali się razem, jak — z głową zapchaną Mikasą — pytał, czy ma jakiś pomysł na coś, co mogłoby jej się w końcu spodobać; pamiętał, jak, przegarnąwszy włosy Marco niby dla zabawy w swoją niby-wszechwiedzę, całkiem prawdziwie wpadł na to, że przyjaciel powinien nosić przedziałek na środku i krótki tył, bo to uczesanie zwracało większą uwagę na kształt jego twarzy i piegi. Dziewczyny podobno lubiły piegowatych. Teraz Bodt zapewne wystrzeliłby w górę jak niski do niedawna Conny, teraz miałby bardziej kanciastą szczękę, byłby mocniejszy, przystojniejszy i z pewnością mniej niepozorny. Jean naprawdę lubił to wyobrażenie; lubił pytać Marco w myślach o to, czy powinien skrócić włosy i zarost, czy raczej je zapuszczać.

       Gdybym cię z Helgą poznał, pewnie sam byś zwariował, chociaż zawsze miałeś do tego wszystkiego dystans, co? Zresztą, wiesz, jak jest, jak było.

       Zrosił się jeszcze raz lodowatą wodą; lęk Marlo nie dawał mu spokoju i Jean nie miał za bardzo pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Sprawy piętrzyły się w zastraszającym tempie, a jemu kończyły się pomysły, jak pogodzić ze sobą tyle sprzecznych impulsów. Spojrzał w lustro.

Nadal uważasz, że potrafię to zrobić, Marco?

       Kantyna zmieniła się nie do poznania. Zamiast lepko-tłustej woni alkoholu, papierosów i konserw czuć było świeże drewno. Nowe meble miały zaskakująco ostry kształt, choć wszyscy przywykli do obłych, powycieranych kantów, do drobinek tytoniu czy jedzenia powciskanych między rozłażące się sęki stołów i ław oraz do nadpisującej się na nich historii wydrapań, kresek albo wyrytych scyzorykiem ksyw żołnierzy, sytuacyjnych żartów o kucharzu czy tam oberze sprzed lat. To wszystko wyglądało dziwnie w zderzeniu z mętnymi oknami i ciemną barwą ścian jawiących się od wewnątrz jak osmolone i zatłuszczone mury podrzędnego szynku.

       Marlo uderzył otwartą dłonią w dno flaszki w zielonkawej butelce, a Conny, niby zmuszony obronnym impulsem, poruszył się niespokojnie, sycząc przy tym z bólu.

— Drzazgi cholerne! — Przytknął rękę spodem do ust, chcąc coś z niej wyssać. Zaraz jednak mruknął coś niezadowolony i rozpłaszczył łokcie na szorstkim blacie. — Strasznie nieswojo to wygląda. I jakieś takie niewygodne. — Spojrzał nieufnie na oheblowane na odczepnego drewno.

       Odkąd zaczęli rąbanie starych mebli, Conny zachowywał się sceptycznie, jak gdyby rozkazano im kogoś pogrzebać. Jean także przystawał myślami nad zaczerniałymi rysami na starych nogach i blatach, zastanawiając się, ile ostatnich śladów po Zwiadowcach sprzed lat szło właśnie pod siekierę i czy data „793" była najstarszym wydrapanym tu wspomnieniem, jakby Smith, swoimi inwestycjami w imieniu Korpusu, wykrzykiwał nowy początek również meblom, jakby okres niepowodzeń i namnażających się strat należało wygnać, spalić, oddzielić zdecydowaną cezurą od okresu i tak nazwanego już wcześniej „końcem epoki".

       Sasha wygięła wieczko konserwy, wbiła scyzoryk w mięso i przesunęła otwartą puszkę na środek. Mrugnęła porozumiewawczo do obera, który od dawna dobrze ją znał.

— To jak tam? Znajdzie się jakiś chlebek albo smażone ziemniaczki, szefie? — Zamrugała przymilnie, niemal zalotnie. 

       Mężczyzna pokręcił głową, po czym zniknął gdzieś na zapleczu.

       Marlo przestał polewać. Spojrzał na Braus z dziwnym rozbawieniem, a ona tylko zmrużyła oczy, nie wiedząc zapewne, o co może chodzić.

— Strasznie się zrobiłaś zadziorna.

— Raczej głodna. Zamiast nowych mebli, mogliby dać nowe racje — zamarudziła.

       Zgarbiła się i oparła brodę o blat.

— Myślałem, że to ten szwarny synek cię tak rozhasał — rzucił zazdrośnie Conny w stylistyce charakterystycznej chyba dla okolic jej rodzinnego, myśliwskiego niegdyś Dauper.

— Co?!

       Ten gest wywołał u Jeana szczery śmiech. Nie wiedział, czy zaczerwieniła się na wspomnienie młodego Rothschilda, czy raczej na gwarę, którą on sam nie bardzo rozumiał. W ciągu ostatnich lat podłapał wprawdzie parę określeń, ale większość i tak była dla niego tajemnicą. Czasem, gdy Saszka wtrącała coś po swojemu, starał się odgadywać to intuicyjnie.

— Widzę, że nie tylko ja tu obrywam.

— Nad tobą znęcaliśmy się cały dzień, kochan...

       Wiedział, co Eren chciał powiedzieć, dlatego zapobiegawczo wskazał na kieliszki.

— Ty się tam zamknij, lepiej bierz i pij.

       Jaeger nie wypił. Chyba się zamyślił, bo wetknął palec w zapaloną świecę i grzebnął w gorącym wosku. Mikasa klepnęła go w dłoń.

— Nawet jak mu odpadnie, to odrośnie, co najwyżej zleje się w łóżko — prychnął Jean.

— Mam ci przypomnieć, jak rzekomo oblałeś się zupą, kiedy przyszła twoja mama?

— Spadaj, to naprawdę była zupa!

— Oczywiście, że zupa, Janeczku.

       Marlo odchrząknął.

— Nalałem i tak stoi... — przypomniał, po czym posłał Sashy wymowne spojrzenie, sugerujące, że o niej nie zapomniał. — No, to jak tam, Saszka? — podjudzał dalej; zapewne robił to po to, by Conny przestał się wreszcie przejmować.

— Co: jak tam? Nie wiem, co wam się tam widzi, ale ja z nim tylko tańczyłam. Bo niby czemu nie? Tata zawsze mówił, że „lepiu odchorowadź, jak się mo zmarnować", a ja przecież nigdy... — wymamrotała, po czym zawstydzona zrobiła długą pauzę, a wzrok wlepiła w kieliszki. — Nieważne, dawajcie tę paryjówkę. — Złapała za naczynko i wychyliła, nie czekając na resztę. Wypili dopiero po niej. Jean bardzo szybko poczuł, jak śliwkowy samogon zapala mu gardło, chociaż Sasha nawet się nie skrzywiła, jedynie machnęła głową. — Po prostu nigdy nie tańczyłam. Chciałam tylko zobaczyć... No wiecie, jak to jest. — Uśmiechnęła się ciepło. — A jak już się spotkamy, to powiem tacie „byłach, dzie glepy zawracajo". Ciekawe, co teraz porabia... — zawiesiła się, letargicznie sunąc opuszkiem po stole. Za chwilę jednak się przebudziła: — A wy myśleliście, że niby co?

       Błyskawicznie wypili kolejną kolejkę. Jean zmierzwił włosy. Już w stolicy, kiedy Conny żartował z jej pindrzenia się, zauważył, iż Saszka była nie tylko myśliwym, ale i zdobywcą. Zbierała doświadczenia, smaki i przedmioty z różnych miejsc, jakby chciała utwierdzić się w przekonaniu, że zobaczyła w życiu coś więcej niż druty kadeckich koszar, baraki Centrali za Rose, broń, poległych i krew, a w tym patrzeniu nie wszystko było smutne, beznadziejne, bojowe i narzucone z góry.

       To poznawanie, gromadzenie świata, który można było zamknąć w przypadkowych, pozornie bezwartościowych rzeczach rozrzuconych po różnych lokacjach stanowiło dla niej jakąś ważką cechę istnienia, coś, co mogłoby po niej zostać.

       Miał ochotę przeprosić ją za to, że w drodze do Mitras, w czasie przejazdu przez Ehrmich, tak strasznie rozbawił go moment, w którym jako jedyna z kawalkady przystanęła przy żałosnym straganie i, z konia wcisnąwszy jakiejś babinie, garść monet, kupiła jedną z tych  paskudnych pamiątek zmartwychwstania Korpusu produkowanych wtedy przez co cwańszych rzemieślników.

       Cofnął się myślami do szkolenia. Pamiętał, że z pierwszych ćwiczeń w Troście, dumna i czerwona na twarzy przytargała do koszar gazetę i kufel, który zapewne zwinęła z pierwszej lepszej speluny, a on po raz kolejny nazwał ją „nieobytą wieśniarą", choć teraz za nic by tak nie powiedział.

       Tym samym był kapelusz od stołecznej modystki, tym samym była zjedzona zaraz po jego kupnie golonka. Chyba właśnie, z otwartym przez alkohol umysłem, znalazł odpowiedź na pytanie o to, co tak naprawdę było w Saszce wyjątkowe, co widział Conny za każdym razem, kiedy na nią patrzył.

       Zgarnął ramieniem ją i Springera; miękko pokładli mu się na barki, lecz Sasha za moment obruszyła się i rozczochrała mu układane tyle czasu włosy. Wyciągnęła z konserwy wbity scyzoryk i spojrzała na blat.

— To może powinniśmy być pierwsi? — Spojrzała sugestywnie na blat, a nożyk podała Connemu. — Pisz: „851". Będzie dla innych. Wiesz... jak po tamtych dla nas. — Springer zaczął skrobać cyfry swoim koślawym, obrzydliwym pismem. Zza barowej lady wyszedł ober, a po kantynie rozniósł się zapach ziemniaków i przypalonego tłuszczu. Saszka zasłoniła wyryte cyfry dłonią. Posłała mężczyźnie niewinne spojrzenie, lecz jej wzrok był już nieco zmętniały mocnym alkoholem i widokiem jedzenia. — Dziękuję, szefie, że szef tak po godzinach! — Grzebnęła w kieszeni, zapewne szukając pieniędzy; w końcu jako wygrywająca we wszystko, oszustwem lub nie, miała ich najwięcej, prawdopodobnie po to, by móc dać upust swojemu zbieractwu.

— A idź w cholerę, Braus! — Ober machnął ręką na zapłatę. Odwrócił się na pięcie, przeszedł przez salę, aż wreszcie zniknął za barem.

       Marlo po raz kolejny uzupełnił kieliszki.

— Ty serio nie żartowałeś... — mruknął Jean. — Aż tak bardzo pragniesz porannego kaca?

— Pragnę odwagi, decyzji i obietnicy, że się z niej nie wykpię. Na trzeźwo raczej tego nie zrobię, bo...

— Bo co? — Conny spojrzał na niego z wymalowanym na twarzy sceptycyzmem. Za chwilę jednak wrócił do chrobotania w nowiutkim blacie. — Zresztą, po samogonie nie ma kaca. — Wypili, a Springer znowu dolał, po czym trącił Saszkę, by na moment oderwała się od ziemniaków.

— Bo nie wiem, co powiedzieć, co zrobić... — Sposępniał. Spojrzał wnikliwie na Mikasę, jakby próbował coś wybadać, ale Ackerman wyglądała tak samo jak zawsze. To patrzenie na jej reakcje nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. One zawsze były albo skrajne, albo nijakie, jednak...

       Coś wisiało w powietrzu; Jean czuł to jakoś intuicyjnie, podskórnie, nie mając żadnych podstaw do podejrzeń. Przeszli takich rozmów już ogromnie wiele, nieskończenie przekonując się, że żywe wyłania się przeciw martwocie, a martwota przeciw żywemu, naprzemiennie, bez końca, bez względu na to, jak bardzo chcieliby przebierać w przywoływaniu zdarzeń, oczyścić własne życia i sprawić, by pewne rzeczy stały się po prostu nieme.

       Za każdym razem uświadamiał sobie boleśnie, iż ich wyposażenie i przeżywanie jest wypaczone zupełnie inaczej. Chyba tylko jedna Mikasa umiała zachować w tym wszystkim przytomność istnienia, choć Jean nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć, które z tych wypaczeń uważa za gorsze. Nie wiedział, co musiałoby się stać, by tak bezkrytycznie zaczął ufać zasadzie oka za oko i instynktowi żołnierza. Nie chciał być tak do końca głuchy na poruszenia sumienia i uczuć, choćby ktoś miał przebiegle wykorzystać fakt jego największej słabości.

       Wbił wzrok w Marlo.

       Freudenberg tylko dolał alkoholu, po czym błyskawicznie wychylił kieliszek. Skrzywił twarz i wzdrygnął się; przez całe jego ciało przeszedł zapewne jakiś okropny dreszcz.

— To przecież oczywiste, że powinieneś...! — wyrwała się Saszka, ale Marlo nie wyglądał na pokrzepionego, raczej na przygniecionego jeszcze bardziej.

— Hitch ironizuje, uszczypliwie pyta o zabawę w Centrali, a między wierszami czuję, że z czymś sobie nie radzi. I nie wiem, czy potrafię jej z tym pomóc. Sam tego nie ogarniam. Nie wiem, jak się zachować ani co jej powiedzieć. Czuję się podle, że ją z tym zostawiłem. Może gdybym... — Spojrzał tępo na nalany alkohol.

— Z... tym? Hitch nadal stacjonuje w Stohess, co? — Eren oparł się na łokciach, jego twarz dziwnie zmętniała, a Jeanowi wydawało się, że Jaeger był o krok przed nim w zrozumieniu sedna problemu. Za moment otrząsnął się. Przecież Stohess, od jesieni, nie było już spokojnym, bogatym dystryktem na pograniczu Siny, nawet jeśli częściowo sprzątnięto wojenny odpad; w końcu nie jedni Zwiadowcy stanowili centrum tego kraju, nie oni jedni mieli ostatnio najgorzej.

— Miała jakieś problemy z regulaminem, dostała naganę, bo parę razy była pijana na służbie. Jakoś się z tego wykręciła, i, oczywiście, stosownie obśmiała to, że nasza polityka wywołała falę jeszcze większej hipokryzji wśród Żandarmów. Grożą jej badaniem psychologicznym, chociaż ja wiem, że to nie jest kwestia tego, że... coś z nią nie tak. Zresztą, to też rzekomo ją bawi, bo pisze, że jeszcze wsadzą sobie te formularze w dupę — westchnął Marlo, ale Jean wcale nie dostrzegł na jego twarzy wyrazu ulgi.

— Kurwa — wyrwało mu się z niedowierzania w sytuację.

— Jest zawieszona w wojsku do wyjaśnienia. Nie wiem czy i o co ją podejrzewają, czy nie czytają jej listów, moich listów, ale ktoś doniósł, że w czasie warty w podziemiach po prostu siedzi pod ścianą i... rozmawia z Annie. Odrzucili wniosek o wykwaterowanie, więc mieszka, gdzie mieszkała. Z jej rzeczami, których wciąż nikt nie zabrał. Nie dziwię się, że wariuje, chociaż tak bardzo stara się udawać i ironizować. Taka już jest, ale...

— Annie nie była złą osobą — przerwał Armin, na co Ackerman najeżyła się w niby-panice, którą za wszelką cenę chciała ukryć. — Przyjaźniły się, to normalne, że... Mikasa, spokojnie. Wiem, że nie powinniśmy tak myśleć, ale nie jesteśmy w stanie nic zrobić z faktami.

— Więc czym są dla ciebie zniszczone Stohess i 57. Wyprawa? Chcesz, bym wymieniała dalej? — Wbiła w Armina ostry wzrok, a Jean miał ochotę krzyknąć, żeby wreszcie się zamknęła, ale nawet mimo to nie potrafił zanegować tego, co właśnie powiedziała. Fakty wydawały się rozchybotane od bieguna do bieguna. W nim samym coś się wściekle zacisnęło. Obronnie zwarł pięść pod stołem. Myśli o śmierci Marco po raz kolejny przetoczyły mu się przez głowę. Nienawidził Annie i Bertholda, bo nie łączyły go z nimi żadne przeżycia pozwalające tej nienawiści jakkolwiek zaprzeczyć. Może i nie darzył Dreyse szczególną sympatią, ale teraz była mu chyba bliższa doświadczeniem niż siedzący na trzecim piętrze Smith. — To wszystko by się nie stało, gdyby udało mi się ją w porę zlikwidować. Pozwalam wam twierdzić, że to przeze mnie. Sama tak twierdzę. Zawiodłam. Gdyby nie złamały mi się ostrza... Przepraszam — dodała Ackerman. Jej głos zadrżał, jakby od środka wyniszczało ją jakieś pielęgnowane od pierwszej wyprawy poczucie winy, co wywołało w Jeanie kolejną falę bezsilności i przerażenia. 

       Pękł wewnętrznie, usłyszawszy te absurdalne przeprosiny.

       Zamilkli.

       Drzwi do kantyny otworzyły się z hukiem, a do pustej izby wtoczyła się grupa wiosennych rekrutów na czele z Forsterem. Obsiedli gęsto stół obok, do którego zaraz dosunęli kolejny. O blat trzasnęły teczki z papierami zwiastujące potencjalny wiec polityczny, choć oni nazywali to „zebraniem redakcyjnym".

       Niedokończona, burzliwa dyskusja letniej 104. wytłumiła się samoistnie. Wszyscy milczeli zdezorientowani, nie chcąc ściągać na siebie wzroku młodych; tych młodych. Dwóch siedzących pod ścianą starszych żołnierzy popijało smętnie piwo, jak gdyby nigdy nic, i Jean nie był nawet pewien, czy od początku ci Zwiadowcy zamienili ze sobą choćby słowo.

       Floch wstał i, wyprostowawszy się z gracją oficera, puścił ręce wzdłuż ciała. Jego jasne włosy były estetycznie zaczesane, a przystojnie wykonturowana wyraźnymi kośćmi policzkowymi twarz nabrała jakiejś niejednoznacznej ostrości. Nowa aparycja Forstera przypominała wściekle zabawiony płyn o niebezpiecznych właściwościach; wyglądało na to, iż pod ich nieobecność zmężniał, choć dla Jeana nadal był tylko radykalizującym, bojowo zacietrzewionym chłopcem, który tak bardzo chciał zobaczyć w sobie kogoś podobnego do Erwina Smitha, może wręcz stylizował się w sposób zdolny wywołać pewną bliskość wizerunku: postawą, uczesaniem i spojrzeniem...

       Forster spojrzał na ich cichy stół i powściągliwie, wręcz elegancko, skinął głową. Przybił dłoń do serca, czym chyba posłał im pełne szacunku żołnierskie pozdrowienie, mimo że oni przyszli tu po to by scywilnieć, po czym wrócił do otwierania zebrania:

— Dobrze widzieć was pełnych zapału, koledzy. Pierwszy numer „Kontrataku" sprzedał się na tyle dobrze, że potrzebowaliśmy dodruku. — Nadal nie siadał. Stał dumnie, przybrawszy niby jakąś generalsko-dyktatorską szatę.

       Powietrze kantyny zmętniało jego dziwnie ostrą aurą i aurą budującą się dookoła ludzi, którzy sami porywali się na wszystko to, o czym Jean najchętniej by zapomniał. Patrzyli na Flocha, jakby lubili z nim rozmawiać, jakby sami czuli się zaszczyceni tym, iż pozwolili mu coś z siebie zbudować, zaprząc własną niespożytkowaną na froncie energię do redakcyjnej i propagandowej roboty. Forster emanował czymś, co już teraz, nawet jeśli była to tylko paramilitarna grafomania przygotowująca go do zostania repliką Smitha, budziło w Jeanie rozrastający się niepokój.

— Potrzebujemy planu na przyszłość, bo naszą podstawą jest, jak podstawą każdego procesu ideowego i historycznego, nasza wola. Mocna, dobra. Wola, której należy nadać kierunek zdolny pokazać Ludzkości to, kim naprawdę jesteśmy. To reakcja przeciw cierpiętnictwu, koledzy! Niech ktoś nareszcie zrozumie, że mamy odwagę nie tylko walczyć, że mamy odwagę być szczęśliwymi, że nie potrzebujemy już lęku wobec nadchodzącego. Wyprawa to historyczny wręcz zamach na dotychczasowość i tak, jak to zrobił generał Smith, powszechny lęk wobec nadchodzącego weźmiemy szturmem! Nie potrzebujemy już odcinkowych powieści popychających ludzi do łatwych, upiększających wzruszeń, wymazujących krew, bo wszyscy wiedzą, że spłynęła rzekami. Nie potrzebujemy beznadziejnego pesymizmu i zastanawiania się nad tym, kim lub czym byli kiedyś tytani, bo wiemy jedno: to wróg, którego należy zlikwidować, by wziąć wreszcie odwet za dekady tłamszenia naszej wolności i trzymania nas pod jarzmem strachu. To odrębność epoki, odrębność naszego pokolenia zorientowanego ku wolności: pisać, pisać pięścią, koledzy, pisać pod lufami armat, pod hukiem włóczni, pod świstem sprzętu, pod zapachami błota, krwi i lazaretu, których się nie boimy, bo wiemy, że tkwimy między ogromną wielkością i unicestwieniem. Przed nami już tylko ona. Ona albo zniszczenie i każdy, kto sądzi inaczej, jest d e z e r t e r e m!

       Słuchali tego w milczeniu przerwanym cichym nie-toastem i szuraniem sztućcami po talerzu. Saszka jadła ziemniaki i konserwę chyba bez radości, jakoś przerażająco smętnie.

       Jedna z rekrutek, jak usłyszał, sekretarka, patrzyła na Flocha dziwnie rozmazanym, zafascynowanym spojrzeniem, jakby jego mowa wyzwalała z niej nie tylko ten przerażający geniusz, ale coś bardziej przyziemnego, szczerego. Miała senne rumieńce i wilgotny wzrok; wydawała się ładna.

       W Forsterze, mimo ciepłego głębokiego tonu, rzeczywiście tkwił jakiś stonowany chłód, bo sam zdawał się tego nie zauważać — najwyraźniej sprawy tak trywialne jak zauroczone kobiety były poza zasięgiem jego obecnych, ekspansywnych zainteresowań przesycających życie, były w ogóle poza polem widzenia dalekowzrocznych oczu duszy świeżo zapalonej wielkością i potencjalnym marszem na przedpola.

       Jean nie wiedział, czy ta cała charakteryzacja Forstera jawiła mu się bardziej programowo, czy pozersko. Najprędzej zaryzykowałby stwierdzenie, iż była połączeniem obu, a jego niechęć podsycała tylko nazwa pionu, w którego ramach przyszli tu rozprawiać. Mogli się nazywać Biurem Technicznym Korpusu Zwiadowczego, w którym kolportowano to ich radykalizujące, paramilitarne okolicznościowe pisemko, ale Jean wiedział, że pod tym wszystkim nie kryło się nic innego niż Pion Kolportażu i Propagandy.

       Conny trącił go w ramię, sugerując niewerbalnie, że chyba powinni wyjść, a ten wieczór i tak zbyt mocno się skomplikował. Jean spojrzał na grzebiących w papierach rekrutów i uspokoił Springera gestem dłoni. Wychodził z założenia, że jak by go od tego nie zemdliło, powinien posłuchać chwilę mowy, której właśnie stawali się ofiarą, bo tylko tak mógł kiedyś uwolnić się od jej ciążenia, tylko tak mógł skruszyć kraty zbudowane przez zniewalające ideowe metafory i szereg retorycznych kłamstw nanoszonych na powielacz przez wszystkich piszących pięścią radykałów zakochanych w generale w bardzo niebezpieczny sposób. Może, przyznając się do strachu przed tym językiem, przyznawał się do bycia mięczakiem, którego tacy jak oni najchętniej poczęstowaliby kulą między oczy, ale nie zamierzał wmawiać sobie, że się tego nie boi, bo bał się — w dodatku okrutnie.

       Wyłapywał wyrazy, łączył je w ciągi z coraz większym niepokojem. Zaczynał obawiać się, czy Smith, w imię celu, swoim cichym przyzwoleniem na to działanie, nie dał też przyzwolenia na to, by kiedyś w przyszłości wszyscy przekonali się o tym, iż stworzył tym potwora. Jean miał szczerą nadzieję, że nie, lecz owoce nadziei przeżytych dotychczas wywoływały w nim wręcz paranoiczny pesymizm. 

       Zebrali naczynia, które Sasha zostawiła na rogu stołu. Marlo w locie złapał butelkę z alkoholem. Wyszli pożegnani kolejnym pozdrowieniem.

       Jean złapał Connego za rękaw.

— Tym bardziej mu nie mówmy. Będzie myślał, że nas zostawia — szepnął Springer tak zdecydowanym tonem, że Jean nie śmiał się sprzeciwić.

       Zwolnili kroku, pozwalając Marlo się dogonić, aż wreszcie całkiem się zatrzymali.

— Stary, jedź do tego cholernego Stohess, a jeśli trzeba, pogadaj z górą. Widocznie tylko tak da się coś teraz załatwić. Wyciągnij ją z tego. Nieważne, co było. Nie sądziłem, że...

— Ja też nie, tylko się domyślam — odpowiedział. — Trochę ją znam i wiem, jak przeżywała stratę Annie, ale... nie widziałem, by kiedykolwiek płakała. Nawet na widok trupów pod gruzami Stohess śmiała się, choć ewidentnie nie dawała sobie z tym rady.

— Idź do kapitana. W czasie przewrotu ty i Hitch wskazaliście nam Posterunek Oddziału Specjalnego Żandarmerii. A jeśli nie, to chociaż bądź tam, gdzie powinieneś być. Pieprzyć tych „dziarskich" i ich wykolejoną definicję dezercji — zakończył wściekle Jean. — Bycie tu nie może rujnować nam życia tak, jak chciałoby to robić.

— Chłopaki...

— Pieprzyć podziękowania. Jeszcze zdążysz. — Conny mocno klepnął go w ramię.

       Jean oparł się o ogrodzenie. Wlepił wzrok w dropiatą od gwiazd wodę w poidle. Rozwinął golf i wcisnął głowę w materiał, jakby szukał w nim nie tylko ochrony przed zimnem, ale i ratunku

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top