#62.

Mur Sina, Posiadłość Rothschildów

       Powietrze po deszczu wydawało się kropliste i zimne, choć pogoda, która się zapowiedziała, nie wyglądała, jakby ustaliła się na dłużej niż godzinę. Od wczoraj otoczenie i niebo przebierały się chyba równolegle z dziedziczką; chmury to nasuwały się, to rozpraszały, zostawiając po sobie miał wiosennej mżawki.

       Levi obrzucił wzrokiem stojący pod bramą ekwipaż. Spojrzał na rozbryzgi błota i resztki piachu na kołach, na wszystkie osady podróży, które powóz, niczym owad pyłki na odnóżach, roznosił, gdzie popadnie — z jednego miejsca do drugiego — dziełem wiecznego przypadku świata.

Jak wygląda sytuacja?

       Jego uwagę odwrócił głos Erwina niby zadumanego nad brzegiem sinej, połyskliwej kałuży na podwórzu, rosnącej w wyobraźni do rozmiarów Jeziora Hegel.

       Ta niepoważna sceneria, w zderzeniu z typowo frontowym pytaniem, kryła w sobie jakiś groteskowy patos, bo Levi, choć ani na moment nie zapomniał, po co tu przyjechali, nie potrafił uzgodnić aury folwarku i wczorajszego rozprężenia z tym, co przywiózł ze sobą Smith: z nimbem armii poczętej z gotowego serca i nowego ducha, a nie szkoleniowej i żebraczej rutyny — panujących wcześniej od czasów wręcz niepamiętnych — ani nawet z tym, że front, mimo swojego powierzchownego braku, zawsze pojawiał się tam, gdzie Erwin odbił jak stempel ślad swojego buta.

       Wlepił wzrok w labirynty odciśnięte generalskimi zelówkami na mokrej ziemi.

       Od początku wiedział, że Smitha nie interesują żadne życzliwości na pokaz, tak jak to, że generał, pochłonięty obowiązkami, liczeniem ekspensu wypraw przygotowawczych i planowaniem tej głównej, nie będzie brał udziału w podobnej farsie nie tylko ze względu na rzekomy brak czasu, ale i zapewne z przekonania, iż świat powołał go do stwarzania rzeczy znacznie większych i o wiele ambitniejszych niż coś, co Leviemu przypominało raczej wyrachowane wżenienie się we wpływowy świat mieszkańców Siny posiadających nie tylko pieniądze, ale i możliwości. Od tego Erwin miał przecież ludzi, którym mógł wydać taki rozkaz, by później pojawić się jedynie jako figurant, jako ikona pieczętująca całe przedsięwzięcie złożeniem jednego podpisu.

       Przez ostatnie miesiące odnosił wrażenie, że Smith, z generała Korpusu Zwiadowczego, stał się kimś zupełnie innym. To nie była już tylko kwestia węża i dwóch gwiazdek na naramiennikach i otoku rogatywki, ale i fakt, iż od wyjazdu do Mitras, tuż po odparciu ataku Roda na Orvud, Levi dostrzegał w osobowości Erwina i w jego traktowaniu ludzi dość drastyczne zmiany. Zresztą — jak mniemał — nie były one w istocie zmianami, lecz cechami, które ze względu na niekorzystną wcześniej sytuację należało pozostawić w częściowym ukryciu, choć i wtedy dawały o sobie znać, czasem nawet wyjątkowo boleśnie.

       Erwin nie był już generałem. Nie był też żołnierzem w znaczeniu, jakie słowo to miało w obrębie Murów — jego dyktatorsko wyhartowany charakter czynił z niego raczej wodza lub przywódcę, a poczucie to wzmacniał szalejący w szeregach Korpusu żywioł zapatrzonej w Smitha młodej krwi rekrutów uważających go za ojca, może i za boga; żywiołu młodej krwi zderzonej z nimi, podziurawionymi ranami ludźmi starej wiary...

       Levi rozejrzał się zapobiegawczo, czy nie ma tu nikogo, kto mógłby pochwycić wydźwięk tej rozmowy.

— Jest tak, jak chciałeś.

       Przez moment chciał wspomnieć o tym, że oddział wycisnął z minionej nocy chyba wszystko, co tylko się dało, ale ostatecznie zrezygnował. Odczuwał pewien specyficzny, irytujący niepokój związany z tym, co Smith mógłby zrobić z informacją zawieszoną gdzieś na styku operacji i prywaty oraz z tym, że Rothschildówna wręcz przykleiła się do Jeana, na co Levi wywracał wczoraj oczami, starając się nie wyglądać przy tym, jak powiedziała mu konspiracyjnie Hanji, na zgorzkniałego kawalera zażenowanego szaleństwami młodzieży. Wcale nie był nimi aż tak zakłopotany; raczej miażdżyło go to, że w innych czasach jego ludzie mogliby żyć tak zawsze, a w obecnych dostawali chwilę przyziemnego wytchnienia utkaną z popłuczyn po budowaniu profilu Korpusu. Zresztą, dla Erwina i tak liczyło się tylko to, iż wykonali pierwszy etap zadania zgodnie z instrukcjami, więc Levi nie zamierzał wchodzić w żadne skomplikowane, a w dodatku zbędne deliberacje o szczęściu. Nie teraz i nie z nim.

Serdecznie — dodał tylko, próbując wyzbyć się z tonu resztek cierpkości.

       Krążące wokół oddziału myśli przypominały mu jedną z pozornie bezsensownych rozmów, kiedy wyjeżdżali z Orvud, by przeczesać ruiny Utopii. Ktoś zapytał kogoś, czy zielone jabłko nie dojrzeje, jak trochę poleży, na co Sasha odparła prostym, lecz wymownym „nie dojrzeje, nie poleży, bo zaraz je zjem". Sam z reguły nie pozwalał stygnąć herbacie, po prostu wypijał ją, nim stała się zimna. To było wszystko, co ostatnio przychodziło mu do głowy — wymowa takich chwil właśnie.

— To świetnie — odpowiedź wprowadziła kolejny dysonans.

       Levi skrzyżował ręce na piersiach.

— Nie spodziewałem się, że przyjedziesz już z konwojem z Mitras i forsą. — Posłał znaczące spojrzenie w stronę drugiego powozu.

— Jeśli podejmą się zlecenia i odwzorują projekt Hanji, od razu zapłacę zaliczkę i podpiszę kontrakt. Kto wie? Może i więcej niż jeden — wyjaśnił Smith. — Liczę, że na korzystniejszych warunkach, niż wcześniej zakładałem, ale to zależy już od rzeczonej serdeczności. Byłoby dobrze, gdyby część budżetu została na wszelki wypadek, bo koszty wypraw, nawet tych przygotowawczych, nigdy nie maleją, a z reguły rosną. Są jeszcze weterani i ich rodziny. Nie wolno nam o tym zapominać.

Coś tam kojarzę z grzebania się w tym latami. Pewnie Hanji już ci to mówiła, ale...

— Nie ma na co czekać. Ta sprawa wymaga pędu — uciął Erwin, nie dając mu ani dokończyć, ani się wybadać. Levi przez moment wahał się, czy aby nie powinien zagrozić mu właśnie teraz, lecz po chwili gorzkiego milczenia postanowił jeszcze przez jakiś czas trzymać frustrację wewnątrz. Smith spojrzał na niego dziwnie, jakby wyczuł to żałosne ugięcie się pod siłą radykalnej woli, ale kontynuował, niby nie zauważywszy: — Wydałem pozostałemu w Centrali Laudzie rozkaz zamknięcia doszkalania rekrutów. Po tym czekają nas inne zadania, wiele zadań. Sprawą koni też już się zająłem i udało mi się otrzymać od Zackleya i królowej zgodę na zarekwirowanie tylu, ilu potrzebujemy.

— Mniemam, że hodowcy będą zachwyceni... — mruknął, ale Smith niemal natychmiast zmazał z jego twarzy grymas swoim krótkim, przerażającym uśmiechem zdradzającym, że generał Zwiadowców to ktoś zupełnie niepodobny do żądnego siły Kennego, mimo że Levi tyle razy szukał w ich sile jakiegoś podobieństwa. Może obaj mieli w pewnym momencie ambicję napiętą do maksimum, która wręcz pękała, lecz u Ackermana, zaraz po tym napięciu, następowało zmęczenie, zamiana wszystkiego w żart...

       Levi zaś nie był pewien, co poza irytacją odczuwał w takich chwilach on sam.

— Będziemy się tym martwić, kiedy zajdzie taka potrzeba. Później.

       Chciał zdobyć się na żart w swoim stylu, na żart wręcz wściekły, na temat rzekomego „później", ale milczał. Nie zamierzał rezygnować z przyszpilenia Erwina, ale teraz wolał nieco uśpić jego czujność własnym poddaństwem i wojskową niby-pokorą. Na razie zbierał argumenty, a jednym z nich zdawało się i to, iż do przebycia takiej drogi Smith, z przyczyn oczywistych, wybrał powóz i — jak zdawało się Leviemu — zasłonił się wizytą w stolicy, niby maskującą jego cielesną niekompletność koniecznością zorganizowania konwoju i etykietą.

       Czekał, cierpliwie bądź mniej, wiedząc, że w Erwina należało uderzyć zgodnie z zasadami pierwszej szkoły, nie zważając na to, iż ten człowiek wręcz wymazywał istnienie przeszkód i komplikacji, chyba na stałe wyrzuciwszy ze swojego słownika słowo „niemożliwe".

       Nie wątpił, że Smith nie zamierzał nigdy zostać ani wielkim wodzem, ani politykiem. To wszystko były dla niego rzeczy obce i dziwne, choć z drugiej strony, Levi w zasadzie miał pewność, iż Erwin tak samo jak zostania politykiem, nie wyobrażał sobie wieść życia przeciętnego, szarego i... na swój sposób śmiertelnego.

       Deszcz wzmógł się na moment, by zaraz zapewne znowu przestać padać. Smith poprawił daszek rogatywki, a Levi narzucił na głowę kaptur opończy. Zrobiło się nieprzyjemnie: niebo stało się zimne, a atmosfera zgęstniała wraz z sunącymi z góry strugami wody.

       Milczeli już dłuższą chwilę.

       Dni w Mitras, gdy jeszcze przed przyjazdem Korpusu chadzali na obiady do restauracji, wprowadziły do ich relacji całkiem nowy pierwiastek ciszy; przecinała rytm ich kroku, nadając mu czegoś tajemniczego, wręcz gorzkawo-muzycznego. Erwin sprawiał wówczas wrażenie, jakby to milczenie było jego zdaniem konieczne, jakby to ono napełniało go przeświadczeniem o panowaniu nad sytuacją.

       Zdaniem Leviego, cisza między nim i Smithem była odwróceniem tej, która zapadała między nim i Inez.

       Zacisnął zęby. Po raz kolejny zmiął frustrację, wciskając ją w odległy zakamarek umysłu, w jakieś zakole spoczywających w nim rezerwuarów spokoju i opanowania.

       Nie zamierzał pozwolić, by Rothschildowie zwęszyli obecne w Korpusie napięcia, skoro wczoraj wszyscy tak bardzo starali się o to, by zostać zjednoczonym monolitem; wobec tego obrazu nawet uszczypliwe, lecz stosunkowo niegroźne przytyki Jeana wydawały się elementem wpisującym ich w jakiś wesoły folklor zwiadowczej krnąbrności, bo odbywały się, ku zaskoczeniu jego i Inez, w formie najwyraźniej cieszącej cywilną publiczność.

— Niedługo ma ściągnąć sztab ludzi pracujący dla Rothschilda przy nowej inwestycji. Pewnie masz rację: im szybciej to załatwimy, tym lepiej. — Po raz kolejny wbił wzrok w zostawiony przez Erwina ślad buta, który, powoli napełniając się deszczówką, niemal nikł w oczach.

— Cieszę się, że są tak konkretni. Nieistotne, czy pcha ich do tego tradycja, czy zysk. To nie nasza sprawa — powiedział spokojnie Smith.

       W tym jego spokoju Levi od zawsze widział coś tajemniczego, oficjalnego, bezwzględnego i zapewne nieszczerego.

       Z drugiej strony przerażała go myśl, kim byliby, gdyby Korpusowi zabrakło kogoś posiadającego cele leżące poza człowiekiem, cele, które zdecydowały o meritum przewrotu, czy — jak od dawna bano się to określać — zamachu. Nie wyobrażał sobie czegoś takiego jak „koniec". Wierzył w doświadczenie i talent Hanji, ale wiedział, że bez Smitha i tak staliby się rozproszeni i porzuceni, bo wszystko, przez co ostatnio przeszli, przyjmowało za Erwinem ten sam żołnierski kształt, łącznie z każdą chwilą przemijania i czekania.

       Nie chodziło o żadną posągową czołobitność, bo od niej od początku dzielił kapitana pewien szarpiący ambicję dystans, raczej o powinność, przywiązanie, może i o sentyment związany z przeświadczeniem, że gdyby nie było Smitha, nie byłoby również jego samego. Może i Erwin zabrał mu w pewnym sensie Isabel, Farlana i dom, ale dał mu też sens walki, nowe życie, oddział i Inez.

       Z tego też powodu Levi czuł ten nieznośny opór wywołujący konflikt między bezwzględnym prawem przetrwania a własnym, sentymentalnym poddaństwem wobec rozkazów. Zagrozić Smithowi, oznaczało zepchnąć go do roli pośrednika w ostatecznej realizacji dzieła, którego siłą napędową od początku był on sam; nie zagrozić — rzucić weterana bez ręki w sam środek jatki i czekać na wiadomy rezultat.

       Wzbranianie się przed uznaniem tego człowieka za spoiwo i rdzeń dywizji wydawało się bezcelowe. W tym jednym wszyscy — jak mawiał z ironią oddział — „dziarscy", przynajmniej powierzchownie, mieli więcej racji, niż mogła sugerować ich tępa krótkowzroczność oparta na czymś w rodzaju młodzieńczego zauroczenia. Levi widział tę sprawę i tę wartość zupełnie inaczej.

— Wiem. Przedstawiłeś swój plan jasno — poddał się. Po raz kolejny odroczył moment decydującej konfrontacji, tłumiąc wzmagającą się złość i zastanawiając się, kiedy stanie się niemożliwa do udźwignięcia. — I pewnie nie mrugniesz przy tej całej herbacianej prostytucji.

       Smith uśmiechnął się krótko; chyba coś go tajemniczo rozbawiło.

— Przywykłem.

       Podejrzewał, o co mogło chodzić Erwinowi, ale nawet nie próbował liczyć, ile nawyków przejął od ludzi, z którymi żył przez ostatnie miesiące, jakby wewnętrzna przebudowa stała się dla niego oczywista i akceptowalna, wdarłszy się w twardą podstawę charakteru.

       Często łapał się na tym, iż patrzy w horyzont, poszukując w nim tego, o czym z taką pasją opowiadał mu Eren, gdy po raz ostatni siedzieli we wspólnym pokoju w Mitras — tego, dla czego ten chłopak był w stanie przez tyle czasu znosić wojsko i Ludzkość.

       Odruchowo, po przywołaniu impulsu, zapatrzył się w widnokrąg i skonstatował, że ostatnio nieustannie meandruje myślowo między życiem a rozkazem, zastanawiając się nad wszystkim, mimo wiszącego nad nim uśmiechu Smitha i wiewającego się na wietrze pustego kawałka gabardyny rękawa.

— Przywykłeś już chyba do wszystkiego — powiedział, nie do końca wiedząc, jak zachować ciągłość dyskusji; ta rozmowa zdawała mu się dziwnie porozrywana.

— Nile powiedział mi, że moje marzenie budziło w nim kiedyś śmiech, ale gdy wyjeżdżałem z konwojem, powiedział, że przeprosi mnie za to dopiero, jak odbiję Shinganshinę.

       Nie wiedział, czy Erwin mówił to ze smutkiem, czy może opowiadał mu coś w rodzaju żartobliwej, zabawnej anegdoty. Jego ton już dawno był oczyszczony z afektów, z namiętności i z ciała; Leviemu zdawało się, że był wręcz wyprany z życia, jeśli nie liczyć momentu, w którym bez uprzedzenia przyjechał do niego do Mitras. Wtedy miał wrażenie, iż dostrzegł jakieś efemeryczne pęknięcie, które zasklepiło się od razu, gdy przekazał Smithowi zeznania Sanesa.

Odbijesz — odparł szorstko z żołnierską lakonicznością, niby meldując na apelu „obecny", po czym ponownie wbił wzrok w przecięty deszczem horyzont. Szarość spiła z otoczenia prawie cały kolor, dopiero przy nim jaśniało. — Każdy wie, że...

— Mniejsza z tym. — Erwin obejrzał się na jaśniejące niebo. Zabrzmiało to tak, jakby fakt, iż bez niego wszystko istniałoby jedynie fragmentarycznie, rzeczywiście nie miał znaczenia, ale Levi już dawno rozgryzł tę iluzję.

       Korpus Zwiadowczy był dla Smitha tym, czym dla szarych ludzi było na przykład dziecko, lecz dystans wydawał się generałowi zapewne bardziej praktyczny niż uczucie czy nostalgia. Znał wysiłek dążeń do tego stanu aż przerażająco dobrze.

       Słowa Erena o morzu niespodziewanie wdarły mu się do głowy.

       Nadal nie wiedział, czy sam mógł określać własne myśli mianem marzeń, ale coraz głębiej odczuwał to, że jego aktywność działania została zwielokrotniona, mimo że nie potrafił już nazywać swojego życia ani niekończącą się walką, ani imperatywem, który narzuciła mu moc. Nie zamierzał łagodnieć, zwalniać ścisku na rękojeściach i kwestionować tego, czego te dwa bieguny — siła i słabość — uczyły go od dzieciństwa, nie zamierzał oddalać się od zadań, bo dobrze znał powagę rozkazu i stawkę decydującego starcia, lecz, patrząc na Smitha, dochodził do wniosku, że ich rozumienie marzenia, wbrew temu, na co Levi pracował od wstąpienia do Korpusu i czego próbował się od Erwina nauczyć, było zupełnie inne.

       Smith wydawał mu się zaślepiony, nie pychą, jak sądzono przed zamachem, ale własną indywidualnością rodzącą się na niwie specyficznego pożądania, zaślepiony wizjami prawdy i świata, które zamierzał odkryć nie przed Ludzkością, a przed samym sobą. Erwin nie miał w życiu już niczego, co funkcjonowałoby jako oparte na współistnieniu dopełnienie, jako sens poza celem, jako coś, co pozwalałoby scalić się w świecie samym poczuciem, iż właśnie to coś przeczy osamotnieniu we własnych dążeniach i nadaje działaniom ponad siły zupełnie innego wymiaru.

       Ostatnie miesiące uświadomiły Leviemu, że on sam, mimo usilnych starań wyrzucenia życia, mimo miażdżącej świadomości potencjalnej straty i bojowego rozproszenia związanych z przywiązaniem, nigdy nie osiągnął tego pułapu na stałe; jedynie przystanął na chwilę na stopniu, by za moment, z pełną świadomością, odwrócić się, zejść z niego, zostawiając bycie ponad za swoimi plecami, i znaleźć się wewnątrz słowa, w którym wypowiadało się wszystko, co próbował dotychczas zagłuszać zderzeniami słabości i sił. Teraz rozumiał i akceptował to, że — godząc się na otwarcie — godził się na związane z nim ryzyko. Odpowiedź na zadane dawno temu pytanie Inez była niejako potwierdzeniem, iż obudowanie się imperatywami sił było zaciskaniem na sobie pętli skazującej na poczucie osaczenia przez absurd, podczas gdy wystarczyło po prostu...

       Nie był pewien, czy potrafi zrzucić z siebie przekonanie, że wszystko jest wysiłkiem mięśni i krzykiem ciała rwącego się do przetrwania, bo choć czuł się kochany, nie-sam, bezpieczny i wyleczony, nadal odnosił wrażenie, że pierwotny, wykształcony jeszcze w Podziemiu zew nie wyjałowił się całkowicie, a jedynie zmienił swoje miejsce, stwarzając pozór; okadzanie się pytaniami o istnienie, o sens, cel i miłość miało dwa bieguny. Z jednej strony pozwalało Leviemu zanurzyć się w mnogości życia, jakiego nie znał, z drugiej zaś wprowadzało go w stan specyficznej destabilizacji i to wcale nie z powodu usłyszenia słów, które do tej pory, w czasach wręcz zamierzchłych, słyszał tylko od własnej matki.

       To, co Inez powiedziała mu kilka dni przed wyjazdem, było czymś jednocześnie podobnym i niepodobnym do uczucia, które pojawiało się, gdy zmęczona Kuchel Ackerman całowała go w czoło przed zaśnięciem; było podobne i niepodobne także do tego, co odczuwał w chwilach, gdy Isabel mówiła na niego „braciszek Levi". Słowa Inez budziły w nim nie tylko podobne wzruszenie, niepodobną odwagę namiętności, pragnienie i niepodobny nowy zachwyt tym, wobec czego kiedyś odczuwał jedynie niepokój zabarwiony specyficzną odrazą podsycaną wizją widzianej wielokroć sceny pierwotnej w domu publicznym. Już dawno przestał uważać dotyk za „brudny", ale dopiero teraz odważył się użyć zestawienia, w którym krew, pot i wilgoć pościeli oznaczały pełnię.

       Po raz kolejny miał prawdziwą rodzinę, choć była to zupełnie inna więź niż te, które — jak Levi lubił sobie kiedyś wmawiać na potrzeby rozkazów — porozrywał czas; po raz kolejny czuł nie tylko szczęście, ale także ryzyko i odpowiedzialność — odpowiedzialność kompletnie inną niż pomosty stworzone przez rozkaz między nim a ludźmi i inną niż ta spadająca na starszego „brata" pogubionej nastolatki z Podziemia.

       Ale chyba po raz pierwszy w życiu nie miał możliwości pokonania ani obejścia siłą wiążących go ograniczeń, udowadniając, że żywioł nawet najszczęśliwszych zdarzeń nie oszczędza nikogo. Być może z tego powodu przyjmował chłodniej wszystko to, co powinno rozkwitać w śniegu niczym białe fiołki wypatrzone na postoju w kępach zbutwiałej, wyziębionej ziemi.

       Gdyby nie ta estetyka ciszy między nimi, pewnie Inez odbierałaby jego zachowanie jako dystans, może i jako odrzucenie; sam zastanawiał się, czy chcąc stać się cieplejszym, nie tężeje w sposób kompletnie od niego niezależny. Wciąż napotykał egzystencjalny paradoks, w którym, pragnąc dać wszystko, nie można w istocie dać nic, niczego — dosłownie — nie posiadając.

       Może Inez rzeczywiście wybrała sobie rodzinę, może mówiła o tym otwarcie, ale to nie zmieniało faktu, że wciąż miała ten prawdziwy, namacalny dom, ojca, nienapiętnowane nazwisko, po prostu kawałek czegoś poza koszarami, poza którymi on nie mógł się przyznać do choćby centymetra przestrzeni.

       Od powrotu z Mitras starał się to jakoś ze sobą uzgadniać, lecz wciąż kończył z tak samo gorzkim wnioskiem, że — czując na sobie odpowiedzialność stworzenia domu, marząc o życiowej stabilizacji — jest totalnie bezradny z powodu swojego społecznego statusu. Nie zamierzał wciągać w te wątpliwości Inez, bo na pewno by się zdenerwowała i powiedziała, że są skoszarowani, a to w ogóle nie ma znaczenia, ale jako ktoś, kto zawsze był gotowy i nad wszystkim czuwał, nie potrafił tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.

       Miewał momenty, gdy dawał się ponieść chwili i wyobrażeniom, lecz zaraz odbijał się od biurokratyczno-materialnej ściany atakującej go z taką samą bezwzględnością, z jaką atakowały go antypatyczne uniki Erwina.

       Co mógł jej dać, jeśli dostaliby zgodę dowództwa? Nazwisko, którego sam nadal nie używał z czystej przezorności? Nazwisko, którego posiadanie czyniło ze wszystkich Ackermanów — od matki, przez Kennego, po Mikasę — wytępionych, wiecznych dzierżawców cudzych przestrzeni, tak bardzo marzących o stworzeniu i odbudowaniu własnej?

       Ten stan niebezpiecznie przypominał Leviemu poruszanie się po ulicach bez broni.

       Jean nienawidził tej aury generała przypominającej mu zawsze i wszędzie, jak jest mały, cherlawy i żaden, że stanowi jedynie rezultat myśli takich mocnych, antypatycznych ludzi; nienawidził też wszystkich prób łapania go na wędkę wielkości i celu, ba — nienawidził nawet środków do tego celu.

       Uśmiechał się do siebie z pozorną drwiną, mnąc gdzieś po drodze irytujące poczucie senności. Na języku nadal miał paskudny smak szlacheckiej herbaty ze spotkania; choć kapitan Levi pił ją z namaszczeniem świadczącym, że chyba była pierwszorzędna, oni zaś krzywili się w myślach, patrząc na mocny, wręcz burgundowy napar, a jedyne, co przychodziło im do głowy to to, czy aby nie służy on kobietom do farbowania włosów na czerwono, skoro ścianki filiżanek już po chwili były poznaczone rudymi obręczami. Najwyraźniej zbyt mocno przywykli do smaku i koloru zabarwionej wody w Centrali.

       Stali na podwórku. Odliczając czas do zebrania, wchodzili pod dach ganku, wychodzili spod niego i obserwowali zmieniającą się od rana pogodę: nadal padało falami, rzadkość kropel przechodziła w ziarnisty deszcz, któremu wiatr nadawał intensywność i siłę, po czym wypogadzało się, a zza szarej masy chmur wychodziło ostre, wręcz białe światło.

       Jean odruchowo wytrząsnął włosy i po raz kolejny wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni munduru, niby chcąc upewnić się, czy noszone w niej kartki nie zamokły. Przywykł do prawie codziennego pisania listów do Garnizonu tak bardzo, że dzień bez tej zwyczajnej, prostej czynności wydawał się dziwnie pusty, wręcz niekompletny. Miał ochotę usiąść i zanotować chociażby parę haseł, spośród tego, co przetaczało mu się przez głowę, by niczego nie zapomnieć, by nie zgubić się we własnych myślach i na chwilę zatopić w iluzji kolejnej rozmowy z Helgą. To te rozmowy sprawiały, że przez ostatnie tygodnie jakoś to wszystko znosił.

       Po wczoraj konieczność zmiany przepustkowych planów była dla niego wręcz oczywista, mimo że kompletnie nie potrafił odnaleźć się w sytuacji, w której zatrzymają się przed domem Springerów w Ragako i...

Co właściwie?

       Wzdrygnął się, nie do końca pewien, czy strząsał z siebie strach, czy ból zadany kolejnym, niewidzialnym cięciem wiatru. Świadomy, że Connemu było lepiej, podtrzymywał stanowisko siły i zdecydowania, lecz wizja tego przeżycia, tak samo jak wizja przeżycia spotkania z rodziną Marco, mąciła mu cały, niemal rozpustny nastrój śniadania, kiedy — jak gdyby nigdy nic — w toku rozmów o wielkich marzeniach Smitha i nowych cudach inżynierii jadło się jajka na twardo, mięso i piło kompot z winogron.

       Czuł, że postąpił słusznie, obiecując Connemu wypad bez względu na to, co miała na ten temat do powiedzenia góra, ale nadal nie umiał wypracować w sobie żadnego konkretnego planu działania przy zetknięciu z tytanem pani Springer. Nie miał pojęcia, co będzie najgorsze — właśnie tytan, strach, czy po prostu sama świadomość tego, czym ta okropna historia była obudowana. Powtarzał sobie, że musi dać radę nad tym zapanować, że najważniejszy jest teraz Conny, a nie jego prywatne, wygodne tchórzostwo. Jeśli tego wymagała sytuacja — był zobowiązany zacisnąć zęby i po prostu — jak mawiał kiedyś kapitan Levi — wygrać z samym sobą.

       Byli niby przyciśnięci zadaniami, ale ich obecność tu jawiła się Jeanowi raczej jako fakt retoryczny, jako prostytucja. Jedynym członkiem oddziału mogącym faktycznie przydać się do czegoś Pionowi był czynnie zaangażowany w projekty Armin i, ewentualnie, jeśli przywieziona ilość kryształu okazałaby się niewystarczająca do inżynieryjnych przymiarek, Eren i jego utwardzenie, choć ten scenariusz — przemiana przy cywilach tu i teraz — brzmiał jeszcze bardziej absurdalnie, niż to, że Jean przymierzał się do zagrzania miejsca w Pionie i przy budowie Młota w Troście ze względu na wrodzony talent i technologiczne zainteresowania.

       Nie wiedział, czy ta senność i to zmęczenie, były winą pogody, czy raczej ciśnienia wywieranego przez myślowe zatapianie się w skrajnej prywacie w samym sercu operacji. O ciągnącym się od koronacji scywilnieniu nie pozwalały im zapomnieć chyba tylko mundury, plan i ostatni miesiąc treningów, chociaż z dwojga złego Jean wolał zaopatrywać powołane przez Historię organizacje charytatywne niż zbliżać się do czegoś w rodzaju momentu krytycznego, kiedy poczucie, że nie ma już odwrotu, zdominuje wszystko dookoła.

       Włosy znowu spadły mu na czoło. Poprawił je smętnie, niby pozbawiony respektu, jaki zawsze żywił wobec tego gestu.

       Nawet obraz Sary ostentacyjnie zaczytanej w nowy odcinek Kochanków wolności nie wydawał się Jeanowi aż tak zabawny i niepoważny, jak spodziewał się w chwili, w której Elaizer prychnął, że od bladego świtu, odkąd zjawił się goniec prasowy, chodzi z gazetą pod pachą, jakby bała się, że ktoś jej ją zabierze.

       Dziedziczka nie odzywała się do niego od wczorajszego tańca, unikając jakichkolwiek bliższych zetknięć, przez co zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest obrażona. Wzruszał jednak ramionami nieco uspokojony, że przynajmniej jeden, co prawda najbardziej błahy, problem rozwiązał się sam. Snuła się między nimi niczym ozdoba, a on udawał, że jej nie widzi. Teraz za to znikła nie wiadomo gdzie; pewnie zaszyła się z tym swoim romansem na jakimś poddaszu z filiżanką przesłodzonej herbaty.

       Oparł się o ścianę. Znowu grzebnął w kieszeni, żeby wymacać ołówek i kartkę. Wyjął je i przymierzył się, chcąc wreszcie coś napisać, ale za nic nie był w stanie się skupić. O ile przywykł do kantyny i Centrali, gdzie mógł rozłożyć się na biurku i wręcz celebrować tę czynność, o tyle tutaj, na stojąco, czuł się tak, jakby sklejał coś na szybko w jakimś frontowym kajecie niczym oddziałowy skryba.

Siedzimy tu od wczoraj niczym panie do towarzystwa...

       Zrezygnował, zaakcentowaniem tej rezygnacji wściekłym nierównym skreśleniem. Zgiął kartkę na pół i na powrót wcisnął ją w kieszeń munduru.

— Szkoda pogody, co? — mruknął Marlo, obejmując go ramieniem; chyba mimo całej zgromadzonej w sobie elegancji i on zaczynał po raz pierwszy odczuwać jałowość i nudę wielkiego zadania. — Można by było pojeździć, a tak, Książę mi się tylko cały zapaskudzi... — zamarudził.

— Bez szans. Sasanka nienawidzi deszczu — Conny gwałtownie sprowadził go na ziemię. — Woli suche zachmurzenia, bo za słońcem też raczej nie przepada. Zresztą, mało ci godzin w siodle? Wziął któryś karty?

— Skat? Blef? — Marlo obruszył się, mając chyba w pamięci to, co Levi określił mianem „robienia bydła". — Chyba żartujesz...

— No co? — żachnął się Conny. — Że niby tacy jak my nie mogą się chwilę poobijać? Poza tym to jakaś bzdura... — mruknął. — Może i jestem durny, ale czy to znowu taka wielka filozofia, wziąć ten cały kryształ, lustro czy inne denko od puszki i jakoś to posklejać? — Leniwie kopnął w balustradę, akcentując chyba, że wypowiada jakąś oczywistość. — Na serio potrzeba Smitha, konwoju z Mitras, wielkich pieniędzy i cholera-wie-czego? — Podrapał się po głowie. — Moglibyśmy to robić chałupniczo, zamiast... — Spojrzał na Saszkę. — No nie wiem, zamiast czyszczenia butów oddziału Laudy? — ściszył ton. — Czasem mam wrażenie, że w ogóle nie o to chodzi...

— Tak nam powiedzieli. Że o to... — Sasha uwiesiła mu się na ramieniu i ziewnęła. — Głodna jestem. Przynajmniej tu mogę najeść się i czuć, że żyję by jeść, a nie na odwrót. Pamiętacie w ogóle, kiedy ostatnio jedliście mięsko?

       Myśli Jeana zwolniły na moment na tyle, by puścić mimo uszu uwagi Saszki. Może i Conny był do bólu prosty, ale w jego prostocie tkwiło coś nieocenionego.

       Wzdrygnął się.

       Konstrukcja oświetlenia zdawała się tak banalna, że po odkryciu właściwości kryształu można było robić ją sobie po godzinach z czego popadnie, co wcale nie wymagało podpisywania kontraktów z kimś, kto był w stanie zapewnić Korpusowi i Ludzkości masową produkcję. Owszem, to znacznie ułatwiało wyposażenie jednostki i skracało czas przygotowań, ale... Musiało chodzić o coś większego — o wiele większego; o coś, o czym Smith jeszcze im nie powiedział, ale Jean był niemal pewien, że właśnie go rozszyfrował.

       Wymienił się spojrzeniami z Mikasą i odniósł wrażenie, że coś w tym geście ją zdenerwowało.

       Pociągnęła go za ramię.

       Szarość i nijakość oblicza Ackerman nadal były dla niego w pewien sposób bolesne, lecz zdystansował się wobec nich najmocniej, jak tylko mógł; poza dziękowaniem za uwolnienie Erena nie pamiętał, by Mikasa kiedykolwiek w ogóle go dotknęła. Odeszli kawałek, wychodząc spod dachu na deszcz.

— Tym razem nie będzie miał szans — szepnęła niby w eter; jej oczy były puste, zgaszone, przerażająco zimne. Powiew wiatru rozkręcił węzeł poprutego szalika, którego zapach wręcz uderzył Jeana po twarzy. — Nieważne. Wiesz, co z tym zrobimy — powiedziała twardo, wręcz despotycznie.

       Domyślił się; w chwili, w której Conny zaczął snuć inżynierskie deliberacje — domyślił się i nie miał pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Jakaś nieważna scena z kadeckich koszar przeleciała mu przez głowę. Pełen spokoju i wojskowej rezerwy głos Reinera wręcz zatrzeszczał mu w uszach.

— Mikasa...

— Przestań. Przestań pogłębiać swój konflikt. Przestań się tym wreszcie dręczyć. Ciągle to robisz, przez co i oni zaczynają... — ucięła. — Im więcej broni, tym lepiej, tym bardziej broni, która może pozwolić go pokonać. I dobrze o tym wiesz. Tak samo, jak dobrze wiesz to, że póki obaj żyją, ani Eren, ani Helga, ani nikt z nas, nie może czuć się bezpiecznie.

       Nie wiedział. Nie chciał wiedzieć. Spojrzał na Ackerman z takim samym chłodem, z jakim ona patrzyła na niego. Zastanawiał się, czy jako jedyny jest aż tak naiwny i ślepy, czy może to Mikasa zdeformowała sobie rzeczywistość w stopniu znacznie ułatwiającym podejmowanie takich decyzji, w sytuacji, w której reszta wolałaby w ogóle nie decydować. Był rzekomym rozsądkiem i podporą zbliżającej się operacji, ona zaś jej siłą, ale Jean odniósł wrażenie, że właśnie z tego powodu sama zaczęła zamieniać się w kogoś, kim on nigdy nie chciał się stać; przynajmniej w tej kwestii.

       W milczeniu odszedł w stronę drzwi, ignorując pytanie Erena o to, czy coś się stało.

       Minął korytarz i wszedł do pustego salonu. Wyjął z kieszeni zabazgraną kartkę, lecz schował ją już po zapisaniu pierwszego słowa. Potrzebował czasu na poskładanie myśli, na oswojenie się z tym, o czym mówiła Mikasa, na wyciszenie. Powinien przecież pójść na zebranie z wolną, czystą głową, by nie powiedzieć niczego, co mogłoby zaszkodzić operacji i przyszłym planom Korpusu, nawet jeśli sam nie ze wszystkim się zgadzał. Nie był tak charyzmatyczny, tak tyrański; nie tylko nie potrafił przywiązywać do siebie ludzi, ale nie potrafił też, jak Smith, wiązać ich ze sobą jak psów.

       Na stole dojrzał gazetę — prawdopodobnie tę samą, z którą wcześniej zaszyła się gdzieś Sara. Zrobił parę kroków do przodu, czytając wzrokiem nagłówki zapowiadające kolejny odcinek Kochanków wolności. Ilość tekstu go przeraziła, więc przebiegł wzrokiem po akapitach, czytając jedynie otwierające je losowe zdania. Przerzucił stronę i zajrzał na sam koniec:

„Zgrzyt żelaza obmył Karanesse swym dudnieniem, a strumień wolności wpłynął przez bramę. Już wjeżdżali, zalewając miasto przebiegiem siły niewspółmiernej: pełne fantazji końskie ogony powiewały nad skibami zadów bułanych niczym wzdęte na wietrze chorągwie, błyskały sprzączki, trzaskały rzemienie. Wzbity kurz podniebny złocił się blaskiem południa pod marsz armii zwycięskiej, obłoki ją ciężkie a skrzące niosły, potęga spłynęła aleją.

Mrużyli oczy, czoła im lśniły potem serdecznego wysiłku; uśmiechali się zmroczeni wolnością i rozweseleni zapachem bezmiernych lasów Zamurza, aż z końca kordonu wyłupał się śpiew chropowaty dowodzący, iż samą stalą wszystkich sił z takich żołnierzy wywrzeszczeć się nie da. Między tą muzyką skromną zerwał się metaliczny trzask lśniącego rynsztunku i każdy już wiedział, że on tylko służył im w polu za instrument.

Pęcznieli od szczęścia, wonią koni i żelastwa przejęci, lecz mimo to, wbrew prostocie i dzikości swej, na baczność trwali, słowa generała o ofierze serca, biorąc sobie za powróz i wzór. Uśmiechali się tylko spiekłemi od walki wargami; czasem któryś konik buńczuczny zatrząsł łbem i strugi lekkiej grzywy niczym wezbraną falę rozrzucił.

Byli jak skarb niezliczony i nieobjęty. Dziewczęta rzucały płatki letniego kwiecia, które jarzyły się kolorem, póki idący od kopyt kurz ich nie zgasił, a tęgie gospodynie cisnęły się przez tłum z bochnami chleba w dłoniach, by nakarmić żołnierzy, bo każdego z towarzyszy synów na równi z własnymi synami kochały.

Krajali chleb rękami. Rwali go, szczęśliwi powrotem w strony rodzinne, mimo że serca ich, nieuległe Murom, przywiędły nieco w tęsknocie za kolejnym odlotem, kiedy to, niesieni na Skrzydłach, po raz kolejny prześcigną wicher przedpoli, wyjmując ostrza na cześć ofiarnej krwi.

Dojrzała ukochanego na końcu — twardego, bystrego i krzepkiego jak zawsze, ze wzrokiem sokolim i chmurnym. Krucza czerń jego włosów błysnęła w słońcu, falując miękko jak cienista ciecz. 

Siedział na siwku o cudnie wygiętej szyi i spojrzeniu tak pokornym i rozumnym, że znać było, iż to koń Najsilniejszego Żołnierza. Ludzie mawiali, iż tylko Rivai, choć postawny i bardzo, prawie na dwa metry, wysoki, nosił tak miękko, jakby ciężaru stalowych mięśni nie odczuwał. Pod innymi zwalistymi, co rozsiadali się jak na fotelu — ani drgnął!

Podbiegła, upuściwszy drobne koraliki konwalii.

Policzki jej zapłonęły gęstym rumieńcem, gdy kapitan na kruchutką dłoń wysypał garść dzikich poziomek Zamurza. Pochylił się na koniu, zniżył głowę i czołem czoła dotknął, czym otworzył przed nią błonie duszy, niemal powiadając z żołnierskim wzruszeniem, iż miłość i szczęście chowa w swej piersi i teraz, w zamknięciu, gdy zostawiona za bramą wolność z krasy opada i rozdmuchiwa się, dopokąd ją śpiew frunącego ptaka niósł będzie jako najpiękniejszy poryw życia.

Cichy szloch strącił jej z rzęs łzy, które jęły spływać prędko i prędzej, jakby namiętność i smutek stanęły naprzeciw siebie słupami ognia rozżagwionego, rozdzierając serce i pierś.

Taki los Zwiadowcy, a w losie tym miłości i wolności na raz mieć niepodobna..."

       Odcinek kończyła nadrukowana pod tekstem winieta łącząca Skrzydła Wolności z delikatnym roślinnym motywem.

       Podrapał się po głowie. Nie wiedział, czy czuje się tak głupi, jak w trakcie wykładu Marlo o postępowaniach honorowych, gorzko rozbawiony, wściekły, czy może zażenowany rozciągniętym na kilka kolumn odcinkowym potworem. On nie tylko wchodził z butami w żałobę każdego Zwiadowcy, nie tylko zamieniał osobiste, głęboko zakorzenione lęki w paskudną, patetyczną mieszankę wielkiej przygody, dziecinnego opowiadania i tandetnego romansu, ale i wymazywał z rzeczywistości wszystko to, co najwyraźniej domagało się wykreślenia i poprawienia ze względu na swoją nieromantyczną brzydotę, nieadekwatność albo po prostu — jak niepozorna sylwetka Leviego — na literacką nieatrakcyjność.

       Rzekome skrzydlate słowa, łatwe wzruszenia zmielone w kiczowaty żargon jeszcze raz przeleciały mu przez głowę całym swoim okropieństwem „serdecznego potu", „buńczucznych koników" i „śpiewającego kordonu", tym upstrzeniem świetlistymi łunami, złotym kurzem i wesołym żołnierskim pogwizdywaniem, którymi jakiś oderwany od życia grafoman zamalował zaklętych w potwory ludzi, brud, okaleczonych żołnierzy, ochwacone, przerażone konie i cały proces stawania się kimś innym za cenę czyjejś śmierci.

       Zawiesił wzrok na dorysowanych ołówkiem na marginesie poziomkach i zastygł z gazetą w ręku. Zaśmiał się tragicznie, a Kochanków wolności rzucił na blat.

       Odwrócił się plecami do stołu i gestem jakiejś obronnej agresji wcisnął ręce do kieszeni munduru. Nadal była lekko wilgotna.

       W drzwiach stała Sara. Patrzyła na niego w milczeniu, a Jean widział w jej twarzy całą paletę stanów i emocji; wydawała mu się jednocześnie wyzywająca, natchniona wszystkimi przeczytanymi wcześniej bzdurami, a przy tym... dziewczęco świeża, niewinna. Jej postać gmatwała się w grze wpadającego zza okna szarego światła mieszającego się na jej drobnej postaci z cieniem korytarza. Poczuł dziwne onieśmielenie, co tylko sprawiło, że poddał się kolejnemu przypływowi gniewu. Zmarszczył brwi, mnąc językiem jakąś złośliwą uwagę.

       Milczał, znosząc biernie jej obecność tak jak wtedy, kiedy siedziała tu wcześniej — teatralnie zaczytana, piękna, o tragicznych oczach, ubrana tak, jakby zbierała się do tego przez cały poranek — i pilnowała, czy spojrzał na nią chociaż raz, mimo że od wczorajszego tańca znikła, a rano nie odezwała się do niego ani słowem.

       Zmusił się do wyciągnięcia rąk z kieszeni. Czuł, jak Sara, robiąc parę kroków w głąb pomieszczenia, taksuje go wzrokiem. Być może szukała w jego twarzy i sylwetce czegoś, co wyczytała z zaplutej nadmuchanymi metaforami strony czasopisma. Stali naprzeciwko siebie, nie wiedząc właściwie, co dalej, aż Jean, party koniecznością urwania tej dwuznaczności, postanowił wyjść stąd najszybciej i najbardziej stanowczo, jak umiał; nie był żadnym pięknym chłopcem z romansu wzdychającym do wolności Zamurza, nie był żadnym bohaterem otoczonym świetlistym nimbem i dzwonieniem rynsztunku ani chmurno-sokolim wojownikiem wykrzykującym w boju wyświechtane frazesy w formie niby-pięknych, poprzestawianych słów.

       Minął ją ostrożnie, powstrzymawszy się od chęci spojrzenia jej w oczy, co wyraźnie ją podirytowało — jak każdy brak uwagi. Złapała go za rękaw. Poruszył się niespokojnie, wręcz żachnął. Nie odbierał tego jako prowokacji, raczej jako początek jakiejś niewinnej pieszczoty.

— Nie rozumiem — odezwała się, początkowo rozgniewana, lecz za moment, zdawało mu się, straciła rezon. — O co... panu chodzi? Ach, czy pan się mnie boi?

       Prychnął rozbawiony ostatnim pytaniem. Dopiero po chwili zaczął głębiej nad nim myśleć.

— Mnie? O nic. Po prostu wychodzę — odparł zaskakująco łagodnie, a Sara wypuściła z palców wilgotny rękaw munduru. To raczej on powinien ją o to zapytać, ale odpowiedź najwyraźniej nie paliła go aż tak bardzo. — Zebranie — wyjaśnił z wątpliwą kurtuazją.

— Na tę ulewę? Przeziębi się pan. — Spojrzała wymownie na jego zlepione deszczem włosy, na co tylko zaśmiał się rozbawiony groteskową lekkością tej uwagi, jakoby deszcz, pogoda i przeziębienie kiedykolwiek były jego największym zmartwieniem. — Proszę zostać — rozkazała. — Wygląda pan jak kałuża albo burzowa chmura i jak burzowa chmura jest pan... Nieprzyjemny.

— Nie trzeba. — Odwrócił głowę w stronę okna i spojrzał na obwieszone kroplami gałęzie drzew. Naprawdę trzeba było być wychuchaną szlachcianką, by nazwać ten deszcz ulewą. — Nie trzeba mi niczego prócz wiatru wolności, ukochanej i szczęścia. Jeśli nie ma wiatru, ujdzie i deszcz — dodał, lecz ona, zwęszywszy ironię, zmarszczyła brwi.

— Ukochanej? A więc zakochał się pan...

       Ten odcień zainscenizowanej, nieco kąśliwej pogardy, wbrew oczekiwaniom, dziwnie go zabolał, zamiast cierpko rozśmieszyć. Oczy Sary miały ostre, wręcz kaleczące błyski, jakby była o coś zazdrosna. Dopiero za moment zwilgotniały bez żadnej widocznej przyczyny.

       Na rondzie jej kapelusza spoczywało kilka drobinek wody, a twarz była lekko różowa od chłodu albo rumieńca; musiała właśnie wrócić z dworu. Delikatnie złapała się za zawieszkę złotego łańcuszka, ciągnąc wzrok Jeana ku swojej bladej szyi zasłoniętej stójką błękitnej sukienki.

       Spojrzał, lecz zaraz po tym zhardział i nabrał ochoty na to, by wywrócić oczami.

       Nastąpiła chwila niepokojącego milczenia, a Jean stracił na moment wątek. Przez to całe oszołomienie przebił się jego własny, brzmiący w myślach śmiech. Szum ulewy z zewnątrz po raz kolejny ucichł; teraz dobiegało stamtąd tylko rytmiczne dzwonienie kropel o parapet i leżące na trawie tarcze kałuż.

— Piękny dźwięk, prawda? — Wlepiła wzrok w okno, spoglądając na strąki mokrych gałęzi. Jej ton zmiękł, a twarz złagodniała jakimś cieniem dziewczęcego rozmarzenia. Musiała wyglądać dokładnie tak samo, jak w chwilach, w których w zamyśleniu, bez udawania zaaferowania, czytała leżącą na blacie niby-romantyczną szmirę i rysowała poziomki na marginesach, choć Jean nadal miał ochotę powiedzieć, że jeśli kiedykolwiek miałby przywieść je z wyprawy, to tylko rozgniecione na podkowach Buchwalda, wymieszane z piachem, zdeptanym mięsem i krwią. Nie przywykł do takich rozmów, a leżąca na stole gazeta ciążyła mu, wręcz bolała. Spojrzał przelotnie na żółte kartki, lecz nic nie powiedział. — Jakby już kwitły. Na ołowiano, na srebrno... Czy za murem rosną piękniejsze kwiaty?

       Obrzucił Kochanków wolności wymownym spojrzeniem.

— Nie pamiętam.

— Jak to pan nie pamięta? Nigdy pan żadnego nie zerwał?

— Jakoś nie było okazji — odparł matowo, chociaż na końcu języka miał całą masę niesalonowych określeń w odpowiedzi na upiększanie tego, co piękne było chyba tylko dla takich jak ona, na uromantycznienie atmosfery wszechobecnego rozkładu, na to wyrządzanie szkody sobie i innym taką, zdawałoby się, literacką błahostką, w której śmierć i brud nie istnieją, a bohaterowie są bez skaz, bo inaczej nie warto byłoby w ogóle o tym pisać, by żerować na czyichś uczuciach.

       Opuścił głowę. Błądził wzrokiem po kwadratach posadzki. Odczuwał to jako policzek, na który nie potrafił znaleźć w sobie ani ironicznej drwiny, ani chociaż namiastki równowagi duchowej.

— Ach... — westchnęła z wyraźnym odcieniem niepokoju, jakby nagle zaczęła zastanawiać się nad tym, jaki ton byłby w tej chwili najwłaściwszy. Nie wiedział, czy rozbroiło ją jego opieranie się czy nieudolność prowadzenia rozmowy; po unaocznieniu sobie tego, co miała w głowie wycinkiem gazety, nie wiedział już właściwie niczego. Nerwowo zacisnęła palce na złotej zawieszce. Każdy jej gest i wypowiedź zachowane w konwencji poetyckiej pogawędki w myślach Jeana zostawiały po sobie osad goryczy. — Smutny pan jest. Podobno zawsze źle się czujecie wśród murów. Gdyby pogoda była ładniejsza, z Eleizerem pokazalibyśmy wam piękne tereny i może wtedy, na wietrze...

— Przepraszam. — Odwrócił się sztywno i odszedł w stronę wyjścia.

— Jean... — usłyszał tylko odprowadzający go głos przepełniony jakąś wynikłą nie wiadomo skąd czułością.

       Gdy zwróciła się do niego po imieniu, miał wrażenie, że z jej tonu znikła ta irytująca wyniosłość.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top