#58.1.
Dzień sczerniał na srebrno jak stary metal. Na gładką twarz Jeana spadło parę kropel otrzeźwiającego deszczu pomieszanego z rozchlapanym śniegiem, który niby powoli zmywał z niego jakiś cień, osad, popiół całej minionej rozpusty pachnącej jasnym ciałem „Doris" oplecionym fioletowym krzakiem żył.
Woda sunęła po precyzyjnie wygolonym policzku jak po lodzie, a jej chłód prowokował Jeana do dreszczu. Myśl o własnej — wręcz gniewnej — bezceremonialności, kiedy zdecydował się wejść w doświadczenia z impetem armatniego pocisku, pozbawiona barwy wzeszłego słońca niby wyzwolonego ze skłębionego ciała chmur, dziwnie poszarzała w rozmiękłej ulewie.
Miał odprężone, niemal nowe ciało, był w swoim mniemaniu płomienny i uwodzicielski, ale z jakiegoś powodu wciąż przypominał mu się sierpień, bezsensowny moment z pierwszych dni po werbunku do Zwiadowców, kiedy Sasha brała do ust płatki jakichkolwiek kwiatów, rozgryzała je, a potem krzywiła się i spluwała na trawę, czując zapewne ich wewnętrzną kwaśność lub mdłą słodycz tak rozczarowującą w zderzeniu z jaskrawością i elegancją koloru.
Starał się wyciszać to wspomnienie, jak mu się zdawało z maksymalną dosadnością, lecz ono wracało niczym cięciwa kładąca się w położeniu równowagi po serii drgnień spowodowanych wypuszczeniem strzały.
Zdecydowanie, prawie wściekle, wcisnął ręce do kieszeni i postawił kołnierz, chcąc jakimś gestem uciąć wreszcie ten cielesno-myślowy rachunek sumienia zdzierający wierzchnią, oszukańczą warstwę z postaci, którą chwilę temu był, z postaci, którą przecież tak dawno temu sobie wymarzył.
Próbował przekonywać się, że „Doris" była po prostu wyzywająca, jątrząca i cyniczna, co niemal dało mu przyzwolenie na zachowywanie się tak samo, ale gdy chłód ulicy uderzył go w rozgrzaną twarz, doświadczył pretensjonalnego braku, choć wciąż chłonął wszystko to, co było estetyczną podnietą dla wyobraźni, chociaż sprzed oczu znikła nagość.
Ciągle widział ten połysk asymetrycznych włosów, bladość obojczyka, kształt malujący się na ciele w momencie rozchylenia płóciennej koszuli, czuł wilgoć potu na prześcieradle, a mimo to, coś nie pozwalało mu szczycić się tym tak, jak zakładał. Spodziewał się rozbudzenia czegoś, co pojawiało się przy Mikasie czy Heldze i bez przedarcia się przez zasłonę przyodziewku, pozostawiając wszystko w domyśle i zmuszając jego ciało do zupełnie innej formy napięcia, jednak na próżno, jakby ekscytacja, podniecenie i spełnienie się stopniowały, jakby nie dało się oszukać samego siebie chwyceniem czegoś, co uważał po prostu za konieczną, samoistnie podsuwającą się fanaberię, za akt pieszczący jego własne ego.
Poczuł się dziwnie, wręcz wstydliwie sfrustrowany.
Jeszcze parę chwil temu wydawało mu się, że po wejściu do kwatery zwali z nóg Connego i Marlo historią własnego zmężnienia, o czym każdy młody żołnierz marzył przynajmniej raz, lecz jedyne, o czym myślał to to, czy — poza perfekcyjnym wygoleniem — nie nosi na sobie żadnego śladu, który, i hipotetyczny, zaczynał mu nagle umniejszać, nawet jeśli Jean zdawał sobie sprawę, że być może jedyną korzyścią wynikającą z tego spektaklu uczuciowej fikcji będzie to, iż w kwestii okazywania czułości przestanie się zachowywać jak niedoświadczona, wiecznie zawstydzona niezdara zgnieciona pierwszym odrzuceniem, ale i to nie łagodziło stosunkowej cierpkości uroku marzonej latami rozpusty.
Kusiło go obwinienie o to Helgi; w końcu gdyby nie ona, gdyby nie sytuacja z Leo i nie ta cała złość na nieporozumienie, nie musiałby w tej chwili użerać się z własnym sumieniem, nie mówiąc już o tym, że na pewno nie spojrzałby w ten sposób na żadną inną kobietę. Po chwili jednak konstatował, jak bardzo żałosne było szukanie sobie takich wymówek.
Przed wejściem kłębili się Stacjonarni, a emblematy na ich kurtkach spowodowały, że Jeanowi niemal zamarł puls, jakby nagle zdał sobie sprawę z czegoś szalenie istotnego...
Przecież wystarczyła poufała rozmowa dziewczyny z Schillerem, by sprowokować go do wybuchu zazdrości stawiającej pod znakiem zapytania jego honorowy status. Nie chciał myśleć, jak Helga zareagowałaby na jego leczenie się z zawodu i frustracji przy założeniu, że Jean w ogóle ją interesował... Nie chciał nikogo ranić, nie działał z premedytacją, żeby się na kimś odegrać, nie pragnął niczyjej krzywdy, a jednak coś skłoniło go do stwierdzenia, że „Doris" jest tylko wyuzdaną kobietą, którą nie warto się przejmować w pokusie, jaką dawało przyjęcie pozy pretensjonalnej nonszalancji utożsamianej z pyszną, niezapomnianą ironią zdolną hipnotyzować wszystko i wszystkich.
Z zakłopotaniem zmierzwił włosy. Ogrom żołnierzy i mundurów poza mydlaną bańką mieszkania „Doris" przypomniał mu nagle o tym, że on i jego ego nie są wcale pępkiem świata, że jeszcze wczoraj bez zastanowienia wykrzykiwał w Sztabie Generalnym swoje oburzenie na egoizm piewców świętego zła, kompletnie nie przejmując się tym, czy zostanie relegowany, bo liczył na to, iż pociągnie za sobą ludzi zdolnych stworzyć silny, zwarty front, bo był tego niezmiennie pewien, a w głowie kołatały mu się nieśmiertelne słowa, które Marco powiedział mu w czasie obrony Trostu.
W jego wyobraźni odezwał się wymazany z pamięci dzwonek alarmowy.
Zaśmiał się tragicznie na samo wspomnienie spojrzenia Bodta, kiedy wciskał pod łóżko kolejny, zignorowany list od nadopiekuńczej matki dopingującej go w staraniach podczas szkolenia, kiedy dawał wyraz szerokiej palecie wszystkich możliwych odcieni cynizmu, pretensjonalności i roszczeniowości wobec burzliwego i nieukojonego życia.
Chyba nie chcę myśleć, jak spojrzałbyś na mnie teraz...
Dlaczego miał wrażenie, że to, co próbował sobą zainscenizować, kompletnie mu nie wychodziło, bo po każdej chwili zadowolenia z siebie przychodziło rozczarowanie i przeświadczenie, że moment, w którym dopiął swego i stał się kimś z zuchwale odchyloną brodą, stawał się niewiarygodnie ubogi?
Czy od żołnierskiego porządku nie istniał już żaden cywilny ratunek zdolny zaprowadzić kompromis w tym absurdalnym pojedynku, mimo że Jean wyraźnie czuł, iż jako część żołnierskiej masy ma tak niewiele do zaoferowania przy sile Najsilniejszych Żołnierzy, Ludzi-Tytanów, generałów czy członków królewskich rodzin? To nie dotyczyło tylko „Doris"; starł się z tym nawet przy Marlo, kiedy — pewien własnego górowania — wtedy w lesie, groził mu bronią, mimo że nigdy w życiu nie odważyłby się nacisnąć spustu, gdyby Freudenberg nie okazał się tym, kim był od samego początku, i go zaatakował.
Czy naprawdę nie mógł pozwolić sobie na odrobinę charyzmy, mocy, magnetyzmu i gry aktorskiej, bo nie umiał utrzymać tego pod należytą kontrolą i kończył jeszcze żałośniej, niż zaczynał? Nieistotna była sama sytuacja: cios kijem od Hitch, pięść Erena, gorzkie poczucie braku czegoś istotnego...
Czy bycie szarą częścią machiny stanowiło coś, z czym musiał pogodzić się raz na zawsze, jako tylko-Jean, bo nie potrafił utrzymać wybudowanej sobie wymarzonej aury? Nie zgadzał się na to, bronił się rękami i nogami, próbując jednocześnie znaleźć wyjście z tego absurdalnego samozapętlenia, w którym przedsmak wydaje się intensywniejszy od samego smaku. Właściwie, teraz wydawało mu się, iż znał tylko smak kredek do ust, których posmakiem była tęsknota.
Nie meldował się. Minął dyżurnego bez słowa i leniwie wtoczył się po schodach prowadzących do kwatery. Doskonale zdawał sobie sprawę z czekającej na niego serii pytających spojrzeń, ale nie zamierzał — jak wcześniej planował — ani się niczym chełpić, ani wdawać się w pikantniejsze szczegóły; musiał jedynie wymyślić sobie jakieś solidne kłamstwo, bo na samą myśl o prawdzie miał ochotę zapaść się pod ziemię.
— Gdzie się szlajałeś, Janeczku? — prychnął Conny, celując w niego zwiniętymi w kulkę skarpetami. — Myśleliśmy, że... No wiesz, ale Helga była tu rano, bo cię szukała, więc...
— U fryzjera — odburknął defensywnie, wykonując unik, na co Marlo spojrzał na niego, ostentacyjnie wyrażając własną nieufność.
— Jasne — skomentował, odwracając głowę w drugą stronę. — Po takiej uczcie dla miłości własnej, nie wracałbyś zmięty gorzej niż te dwudniowe skarpety. Strzelam, że nigdy nie widziałeś siebie odchodzącego od lustra?
— A ty, do cholery, zostajesz w Żandarmerii, żeby jednak ratować świat, zbierając poszlaki?
— Oho, Marlo... Miałeś rację. Jednak coś jest na rzeczy, bo znowu zachowuje się jak obrażona baba. Jak to jest, Jean, że czasem tak bardzo... Ech, szkoda gadać, będziesz chciał, to powiesz.
Conny prychnął śmiechem, lekko uderzając go w potylicę, a on zdał sobie sprawę, że kompletnie poległ; znali go tak dobrze, iż wystarczało im jedynie poczekać, jak zareaguje na niewinną w gruncie rzeczy uwagę, a on — jak zwykle — nie zawodził, broniąc się najbardziej zażarcie, jak tylko umiał; chyba naprawdę stawał się do bólu przewidywalny, przynajmniej dla nich.
Dopiero trawił pierwsze słowa przyjaciela o obecności Helgi, przez co coraz bardziej docierało do niego to, że przez własną głupotę być może zniszczył coś, co pozwalało mu nie udawać, nawet jeśli jeszcze u „Doris" myślał o siedzeniu na Murach Trostu z cierpką ironią. Dlaczego wszystko, czego nie można było mieć od zaraz, wydawało się nagle o wiele cenniejsze od tego, co przychodziło łatwo?
— Nieważne — warknął. — Mówiła, co chcia...
— Nie, ale jesteś dziś strasznie rozchwytywany — westchnął Marlo, wręczając mu jakieś pismo, a Jeanowi momentalnie zrobiło się słabo.
Przez kartkę przebijała pieczęć z emblematem Korpusu używana przez Erwina Smitha. Rozwinął papier w milczeniu. Jego wzrok biegł tępo po wersach, składając co trzecie słowo. I bez wezwania był już wystarczająco zdenerwowany, lecz teraz miał nieodparte wrażenie, że kompletnie nie potrafi skupić uwagi; czuł, jakby gubił imiona, daty, jakby zapominał o dniach tygodnia i — po raz kolejny — miał ochotę wybuchnąć na to wszystko niepohamowanym gniewem, żeby choć na moment odroczyć towarzyszący mu niepokój niebezpiecznie podobny do tego odczuwanego późnym latem, przed pierwszym wymarszem z Centrali, przed ruszeniem na Reinera i Bertholda, przed każdą akcją. Pomyślał gorzko, że ów niepokój był czymś, co w istocie przesycało całe jego życie.
Wepchnął ręce do kieszeni. Nagle opanował go wstręt, że nieustannie napięty i niespokojny musi na coś bezmyślnie czekać, bo w istocie nie jest nikim, kto byłby w stanie przebić się przez zaporę, którą tak zwani wielcy postawili przed takimi jak on.
✦
— Jest zgoda na kontrakt. Dziś rano Zackley zatwierdził gospodarowanie ruinami Utopii, ale przedsiębiorstwo musimy znaleźć sami, jeśli nikt się nie zgodzi... Cóż, „wypadek losowy" — powiedział matowo Levi, opierając się o drzwi, żeby je domknąć. — Sztab nie zamierza wydawać prywaciarzom żadnych rozkazów, bo sprawa jest ryzykowna. Gospodarka nadal się nie ustabilizowała. Za dwa dni koronacja... — przerwał na moment, po czym kontynuował: — Jest coś jeszcze. Pion dostanie dokumentację techniczną zmodyfikowanego sprzętu do manewrów, co oznacza, że...
— Wiem, co to oznacza — w tonie Inez było słychać dziwny, niepodobny do niej chłód.
Skrzyżował ręce. Wydawała mu się zdenerwowana; co gorsza, nie sądził, by jej stres dotyczył tylko spraw militarnych, przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim można się było tego spodziewać. Odnosił wrażenie, że coś przed nim ukrywała; wyczuwał to już wczoraj, gdy Hanji wyszła, a oni zostali sami. Spodziewał się, że po takim czasie w oddaleniu będą rozmawiać znacznie dłużej i więcej, ale Inez ewidentnie była czymś pochłonięta i, jak mniemał, nie chodziło wcale o to, że już wkrótce miała odebrać szlify pułkownika; awans jedynie pogłębiał jakąś otwartą, przedawnioną ranę.
Sam czuł się rozstrojony tym, że Erwin nadal nie chciał słyszeć o żadnych modyfikacjach flanki dowodzenia w planie odbicia, a jemu powoli kończyły się dyplomatyczne rozwiązania. Ucinanie i antypatyczność Smitha tylko potęgowały frustrację Leviego i chęć odwiedzenia Smitha od samobójczego działania jakąś własną, dawną metodą. Służył pod nim tyle lat, tyle lat mu ufał i podążał za nim, co nie pozwalało zgodzić się na coś tak... symbolicznego, retorycznego, nieudolnego taktycznie, ale wiedział, że Erwin nie odda pierwszeństwa postawienia nogi w piwnicy Jaegerów nikomu innemu; przynajmniej nie po dobroci, bo przecież...
To były jego zadanie, jego misja, jego Korpus, a to, ile zrobił, by wreszcie dopiąć swego, tylko potwierdzało jasną od dawna jałowość pertraktacji zbywanych rozkazem milczenia o zupełnie innym zabarwieniu, niż Levi zdążył dotąd poznać.
Zresztą, ingerowanie rozkazem w coś, co jemu wydawało się skrajnie prywatne, było wstrętne i oburzające, bo ono dawało Erwinowi władzę panowania nad człowiekiem w sposób wręcz absolutny, głęboki; w sposób, który zasadzał się nie tyle na braku moralności, co na potężnym, może i zbyt potężnym, uroku i darze pętania ludzi popartym latami pięcia się w górę jak krzaki dzikiego wina obrastające najwyższą ścianę Centrali.
Autorytet wyrabiało się postawą i górowaniem charakterem, raz na zawsze, bo Erwin nie był kimś, kto byłby skłonny choć na moment oddzielić prywatne od nieprywatnego ani robić wyjątek, ale Leviego to nie interesowało. Nie chciał widzieć go martwego, okaleczonego i nieudolnego na polu walki; nie chciał tak widzieć nikogo z bliskich mu ludzi, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie istnieje wyprawa bez ofiar, ale Erwin...
Może było to winą sentymentu, może jakiejś formy uznania, że dziesięć lat temu wziął Smitha za kogoś w rodzaju wzoru opancerzonego człowieka, z którym nadal, nawet po tylu przełamaniach, nie umiał sobie poradzić?
Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, ale zastanawiał się, czy fizyczne wykluczenie go z możliwości ruszenia to już groźba, sabotaż, czy jedynie tępa desperacja... Myślał o tym zaskakująco często, głowiąc się, jak daleko sięgają granice jego pokory z wdzięczności za naukę, za nadanie życiu sensu, zderzone z poczuciem, że musi działać, bo gdy Smitha zabraknie, wszystko się rozleje. Zmuszenie Erwina do rewizji tej sprawy widział jako swój obowiązek, bo przecież jakoś można było ocalić to, co bez jego siły mogło się tak łatwo rozpaść, przepaść...
Korpus i Ludzkość potrzebowały właśnie takiego człowieka, który powierzchownie był może okaleczoną ruiną, lecz w rzeczywistości, zza biurka, nadal rozporządzał niebywałym ładunkiem sił, dynamitem możliwości... Hanji, mimo skuteczności i uporu, wydawała się Leviemu, zbyt łagodna i — w pewnym sensie — wrażliwa; zresztą, sama mu to powiedziała, gdy widzieli się przed pierwszą odprawą. Podkreślała, że zrobi, co w jej mocy, ale jeszcze dobitniej uświadomiła i sobie, i jemu, że nie potrafi być Erwinem. Dokąd to zmierzało?
Spod idealnego profilu Korpusu budowanego od początku obrad prześwitywały wyraźne zdaniem kapitana prywatne napięcia: wczorajszy stan Hanji, wybryki Jeana, Inez...
— Radzisz sobie? — Wszedł w głąb pomieszczenia i zapytał prewencyjnie, patrząc, jak prawie nieobecna zakłada kosmyk włosów za ucho. Zimne, ponure światło zza okna oświetliło jej pełną powagi twarz i bliznę na skroni, tworząc ten specyficzny krajobraz, tę aurę niemal wkomponowaną we wszystkie bezbarwności jesieni, kiedy byli daleko stąd, a on zrozumiał, że chyba zaczął kochać się w patrzeniu na szarości, bo mimo przygnębiającego wstępu do zimy, tak bardzo chciało mu się wtedy żyć.
A jednak teraz nie mógł wyzbyć się przeświadczenia, że Inez, mimo że wyglądała właściwie tak jak zawsze — nie licząc dnia, kiedy przed powieszeniem Sanesa, ujrzał ją w kolorze, na tle falban mrozu — walczy w myślach z czymś w rodzaju chęci samoukarania z powodu, o którym mu nie powiedziała. Niepokoiło go to. Przez moment w głowie Leviego pojawiła się irracjonalna myśl, że Schneider postanowiła narzucić sobie to, o czym kiedyś tyle mówił, a co wyjałowiło się doszczętnie w perspektywie ostatnich miesięcy, bo w końcu przestał uwielbiać samotność, nazwał oddział przyjaciółmi, a Inez...
— Mam nadzieję, że radzę. — Oparła się o parapet, ale nie poczuł się spokojniejszy, co najwyraźniej zauważyła, bo zaraz dodała: — Muszę coś zamknąć. Uporządkować. Nie przejmuj się, Levi. Czasem trzeba coś z siebie wyrzucić, żeby skuteczniej iść dalej.
Zmarszczył brwi zdezorientowany. Zawiesił wzrok na szyi Inez, ulegając iluzji, że wciąż widzi na jej ciemnej skórze erupcje własnej osobowości i wyryte zdarzenia, a na swoim języku czuje posmak czegoś wykraczającego poza zwykłe przyzwyczajenie, czegoś, co nawet wczoraj dodało mu sił w pasywnej wojnie z despotyzmem Smitha, a potem łagodziło pojawiający się chronicznie ból głowy i sprawiało ulgę, że wreszcie może jej dotknąć.
I nie miał wątpliwości, że Inez tego chciała, że także tęskniła, ale coś wydawało mu się inne.
Czy to wszystko mogło mieć jakiś związek z nim? W końcu siedzieli w Mitras zamurowani przed światem, a jej problemy i wątpliwości musiały skądś wynikać. Czyżby tak stępiał, zamarł — w nieludzkim szczęściu nasycania się świadomością, że Inez „jest" pomieszanym z zagmatwanymi sprawami Korpusu — by czegoś nie zauważyć?
Ta myśl wbiła się w niego jak nóż we włókna żywego mięsa.
Jeśli mówiła, żeby się nie przejmował, to powinien jej natychmiast zaufać, lecz zostawienie Inez samej, nieistotne z czym, wydawało mu się wręcz nienaturalne, sprzeczne z tym, o czym tak zawzięcie deliberował, siedząc w kwaterze z przygnębionym, apatycznym Erenem i antypatycznym Smithem.
Zastanawiał się nad własnym chłodem i oszczędnością w obyciu. Już dawno przestał być człowiekiem, który nie ma niczego do stracenia, stając się kimś, kto odzyskał tożsamość, a mimo to nadal nie powiedział Inez, że miał w życiu kogoś takiego jak Isabel i Farlan. Może i tak się dowiedziała? Może i ona nie chciała dopuścić go do zakamarków swojej świadomości, czując, że wszystko by się skomplikowało, bo niesiony bagaż rozdrobniony na myślenie o sobie nawzajem stałby się zbyt ciężki przy fakcie, że łączyło ich nie tylko życie, ale i rozkazy?
Ostatnio wydawało mu się, że odkąd więzi w Korpusie zaczęły się zacieśniać, funkcjonowanie w wojsku stawało się z jednej strony bardziej klarowne, z drugiej zaś niebezpiecznie skomplikowane.
— Powinienem obawiać się tego, co chcesz wyrzucić? — zapytał spokojnie, nie przestając jej wyraźnie obserwować. — Wiem, że ostatnio nie mieliśmy czasu na to, żeby... — Nie wiedział, jak nazwać to, że od przyjazdu tutaj ich bliskość pozostała jakby w zawieszeniu na termin nieokreślony; nie dał rady tego powiedzieć nawet wieczorem. Poruszanie się w tej materii nadal było dla niego chodzeniem po omacku, choć starał się obudzić w sobie zdolność pewnej uczuciowej mimikry. — Ale sama wiesz, jak jest. I teraz przyszedłem tylko z meldunkiem, bo Erwin zaczął już...
— Nie tłumacz się. Przecież nie mam do ciebie o to żalu. Zdarza mi się być egoistyczną, ale sądzę, że nie aż tak... — odpowiedziała cichym, aksamitnym głosem, a on miał wrażenie, że coś ją zawstydzało. Odwróciła się do niego i musnęła palcami jego dłoń. — Wiem, że wszystko wróci, kiedy my wrócimy do domu.
Nie wierzył, że nazwała tak nie tylko samą siebie, ale i Centralę za Rose; nie miał pojęcia, co musiało się w niej przełamać, by w pewnym sensie stała się taka jak on, mimo że nadal miała w Troście coś takiego jak prawdziwy dom, podczas gdy... Poczuł się tym nieco przytłoczony — wzruszeniem i zagubieniem zarazem.
Popatrzyli sobie w oczy. Wciąż nie rozumiał, jak to się działo, że od dotyku tej skóry, tyle razy smakowanej i całowanej, czuje coraz to nowy, tajemniczy dreszcz, jakby wciąż była niepojęta i niezgłębiona. Może dlatego, że za każdym razem doświadczał czegoś nowego, a Inez dawała mu do zrozumienia, iż dokonała kolejnego wyboru? Na jej twarzy nie było w tej chwili żadnej walki o życie, walki z samoukaraniem, choć cisza nadal odmierzała się rytmicznym postukiwaniem deszczu ze śniegiem ukazującym wstydliwe blizny świata, a kontur kamienic zamazywał się w wilgotnej szybie. To była ta uwielbiana przez Leviego szarość aury i krajobrazu.
— Nadal nie odpowiedziałaś.
— To sprawa między mną i mną.
— W porządku. Zaczekam.
— Levi... — zaczęła zdanie, lecz zrobiła niespodziewaną pauzę, jakby to, co chciała powiedzieć, wprawiało ją w zakłopotanie.
Cała przestrzeń napięła się wygięta w oczekiwaniu na coś, o czym Levi wiedział już podskórnie, choć chyba nadal bał się to usłyszeć. Jego świadomość przecięła myśl, że gdyby nie waga nadchodzących zdarzeń i poczucie początku zawalania się konstrukcji tuż po jej postawieniu, już teraz mógłby poczuć się kimś naprawdę młodym i szczęśliwym, choć pewnie byłby rozedrgany i słaby jak dziecko.
Pocałowała go w czoło, a on, mimo że drżał ze wzruszenia, miał wrażenie, że dokładnie tak wyglądałoby ich pożegnanie przed nadchodzącą wyprawą zdolną zamienić twardość skały w drobiny rozsypanego żwiru. To poczucie niewiadomego zagrożenia sprowokowało go do objęcia jej ramionami, do ochoty na to, by całować ją do utraty tchu, przenikając przez wszystkie warstwy pocałunku.
Tak bardzo chciał być w domu.
✦
Kartka leżała na masywnym blacie biurka. Była zapisana nieśpiesznym, idealnie skrojonym pochyłym pismem o różnych grubościach w zależności od kształtu liter i wybrzuszeń. Marlene zawsze bardzo się starała, a odkąd stracił dłoń i przejęła wypisywanie urzędowych pism, stała się jeszcze dokładniejsza.
Erwin przycisnął pieczęć do papieru. Mokry, prawie czarny atrament połyskiwał niebieskim odcieniem, lecz błysk stopniowo zatracał się w takt wysychania; emblemat Korpusu Zwiadowczego matowiał w mgnieniu oka, aż wreszcie wilgotna czerń zupełnie rozcieńczyła się w niewykrystalizowany granat. Nazwa jednostki na otoku zbladła do błękitu.
Złożył pismo na połowę, po czym bardzo ostrożnie wsunął je do koperty. Podsunął laseczkę laku pod płomień świecy, a gdy poczuł w palcach, że zmiękła, umieścił ją nad kopertą. Ostry zapach mieszaniny kredy, żywic i terpentyny zmącił aurę pomieszczenia.
Zdecydowanie przycisnął stempel do mazi, by odbić relief. Odłożył list na brzeg — obok kilku identycznych — żeby wysechł.
Odkąd wrócił z posiedzenia, dłońmi adiutantki, pisał do przedsiębiorców zza Siny w nadziei, że znajdzie wśród nich kogoś ze zmysłem kupca-hazardzisty, kogoś, dla kogo pewny pieniądz stanie się bardziej wymowny niż rozrastające się odnóża strachu spowodowanego zabobonną klątwą roztrzaskanej Utopii i toksycznego jeziora.
Początek pobytu w Mitras przeżywał dość cierpko, lecz z dnia na dzień, w miarę wchodzenia w życie poszczególnych postanowień, sypiał coraz lepiej. Gwałcenie granic zmęczenia nie przerażało go już zupełnie, raczej było pozytywnie odurzające, gdy widział, że każdy element znajduje na mapie decyzji właściwe miejsce, powoli tworząc bardziej złożony układ, każdy kolejny lepszy od poprzedniego.
Wszystko, co od przyjazdu przypominało grę w pokera w ciemno, zaczynało się stopniowo krystalizować i Smith, z satysfakcją i pewną przyjemnością, poddawał się rytmowi, w którym dobraniu pierwszej karty towarzyszyło jeszcze drżenie i pewien niepokój, a dobraniu ostatniej już tylko nonszalancki uśmiech zwycięzcy podejmującego w ostatniej turze pikowego asa.
Zapominał o całym cywilnym świecie, o dawnym życiu; zapominał o Nilu, o wymuszonym i sztucznym spotkaniu z Marie, o troskliwej bezczelności własnych ludzi zadających zbędne pytania na temat dowodzenia nadchodzącą wyprawą i tego co potem.
Miał przed sobą tę jedną rzecz, to jedno upajające do granic zadanie polegające na kolejnym zapaleniu ognia fanatyzmu i rozjątrzenia głodu wielkości historycznej wydarzenia nazwanego prozaicznie odzyskaniem rejonu rolniczego. Wreszcie dano mu odbudować Korpus związaniem ze sobą ludzi, którzy we własnej krótkowzroczności udali się wcześniej gdzieś indziej, a którzy teraz mieli wrócić do tego, przed czym niegdyś uciekli, uważając Zwiadowców za aberrację; ludzi, którzy mieli stać się jego ludźmi — jak wszyscy obdarzeni zaufaniem, jak wszyscy straceni i wszyscy tkwiący wciąż w potencjale jako ostrza od początku skierowane przeciwko temu, co w obrębie Murów uważało się za niezmienne.
Werbunek właściwie już się rozpoczął i wciąż napływały nowe dokumenty żołnierzy pragnących zmienić dywizję, lecz Zackley zaznaczył wyraźnie, że nowy stan jednostki zostanie zatwierdzony dopiero wtedy, gdy Smith udowodni mu, iż da się odbudować frakcję w regulaminowym stanie, a Korpus Oficerski poradzi sobie z napływem rekruta i szkoleniem bez całkowitej reorganizacji struktur militarnych Zwiadowców.
Uśmiechnął się powściągliwie w zderzeniu z własną myślą o rozkwitającym werbunku. Nigdy nie rozumiał fanatyzmu w ten konwencjonalny, wręcz wulgarny sposób. Utożsamiał go raczej z poświęceniem, w dodatku nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie, ponieważ tylko on — był tego pewien — mógł, jako okaleczony, samotny weteran żyjący przez lata wyrzeczeniami i czekaniem, w uniesieniu deptać nieprzekraczalną granicę, niezbicie wierząc to, że parę wyrzniętych z trudem kropel stanowi początek każdego nurtu. Wyrobił w sobie specyficzną szorstkość i twardość znamionujące ludzi samodzielnie decydujących o życiu nie tylko swoim, ale i innych.
Każde chwilowe zwątpienie widział teraz zupełnie inaczej — jako dowód na to, że przetrwał wszystkie z najgorszych prób podsuwanych przez los, że nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy na jego drodze ponownie stanęła Marie, bo głód informacji był o wiele silniejszy i bardziej ssący niż uczuciowe nienasycenie. Właściwie cenił te pokusy, które stanowiły imperatyw jeszcze silniej wzywający Erwina do przyjemnego i satysfakcjonującego ryzyka kroczenia obok tego, co — gdyby był słabszy — mogłoby wygładzić nieco krnąbrną chropowatość jego charakteru. Wystarczyło od początku przełamywać wszystko sobą samym.
Nie potrafił zliczyć, ile razy w myślach prosił własnych ludzi o to, by każdy dzień w Centrali kończyli z użądloną, rozjątrzoną i rozrastającą się ambicją, by wreszcie te ambicje, stały się ambicjami równymi jego.
Przez pamięć przesączyło mu się parę wybitnych nazwisk i twarzy żołnierzy, których stworzył — dając im po prostu możliwość stania się mocnymi indywidualnościami o twardych pancerzach — idących krętą drogą i wtedy, gdy trzeba było kroczyć na skroś śmierci, rozgarniając oficerskimi zelówkami proch po poległych.
Świadomość, że pod jego komendą rozkwitli tacy Zwiadowcy jak Levi, Hanji, jak Miche, Nanaba czy Berner, napawała go wielokierunkową dumą; także to, że ze Schneider roku czterdziestego piątego przymusem wyhartował Schneider roku pięćdziesiątego, stawało się niezwykle budujące i optymistyczne. Zamierzał kontynuować to dzieło, bo ono utwierdzało go w przekonaniu, że mimo osamotnienia, w istocie nigdy nie idzie sam. I nawet jeśli miałby nie zostawić po sobie dumy z potomka, jaką tak powierzchownie chełpił się Nile, wiedział, że gdy już dokona wszystkiego, co zaplanował, idea konsekwencji stanie się czymś znacznie mocniejszym i trwalszym niż materialny ślad, niż krew z krwi, niż cokolwiek innego.
Generalni mogli czekać na jego śmierć, zatwierdzać nominację Hanji i wmawiać mu, że zrobił już więcej, niż mógł, ale Erwin wiedział, że jego dzieło nie jest jeszcze skończone w chwili, gdy miał do odkrycia nie tylko prawdę o świecie, ale i indywidualne talenty żołnierzy, którzy wciąż nie rozkwitli, a jeśli, to przynajmniej w sposób niewystarczający, by sprostać jego oczekiwaniom w partii, w której — tym razem już naprawdę — zażarta gra toczyła się o wszystko lub o nic. Wbrew temu, co sugerowały głosy z zewnątrz, Smith doskonale zdawał sobie sprawę, że pracy ma wciąż ogromnie wiele, a ten stan rzeczy nie zmieni się dopóty, dopóki jego stopa nie stanie w piwnicy Grishy Jaegera.
Spojrzał kątem oka na leżące na stercie dokumentów akta Kirschteina i podpisany przez Schneider suspens pozwalający na uczestniczenie mu we wczorajszych obradach. Talentów do rozdania i rozwinięcia zostało mu jeszcze, jak przypuszczał, sporo, a Jean Kirschtein z pewnością był, na teraz lub na pózniej, czarnym koniem, nawet jeśli Smith zdawał sobie sprawę, że być może nie odkrył go wcale jako pierwszy. Czym innym było jednak odkrycie, a czym innym wyzwolenie potencjału, o czym Erwin zawsze tyle mówił i myślał.
Odwrócił twarz w stronę kolejnego gotowego listu. Postawił stempel z emblematem, a po jego wyschnięciu ponownie rozgrzał lak, by zalepić ostatnią już kopertę z propozycją podpisania przeklętego kontraktu z Korpusem Zwiadowczym. Teraz, gdy znał już przyznane przez rząd środki, mógł zacząć zbierać sojuszników, wiedząc, że po ostatecznym zatwierdzeniu — koronacji Historii — nikt już mu tego nie odbierze.
Wstał od biurka, by podejść do okna, na którym osiadały efemeryczne liszaje deszczu ze śniegiem. Bruk przed Sztabem połyskiwał tłustym blaskiem oświetlających go gazówek. Wczorajszy mróz puścił, a po przygasłych promieniach poranka nie było już ani śladu. Wszystko wydawało się wymiecione, ciężkie i zamazane szarą wilgocią; ciemniały gipsowe sztukaterie Mitras, a każde uderzenie wodnistej mazi, niczym rytmiczny refren, utwierdzało Smitha w tym, iż ma rację.
Uśmiechnął się przelotnie. Odwrócił głowę, by policzyć w myślach wysychające, zalakowane koperty.
Blaknące światło lampy stołowej wypełniające szklaną bańkę załamanymi, żółtymi strumieniami wydawało się niezwykle jasne w zderzeniu z mrokiem, który na krótki moment przecięła zwinna sylwetka wbiegającego do gmachu Zwiadowcy.
Jean miał zmoczone deszczem, rozwiane włosy i zziębnięte policzki. Jedynie dłonie chłopaka nie były czerwone, co znaczyło, że jeszcze chwilę temu trzymał je zapewne wciśnięte w kieszenie kożucha.
W samej jego regulaminowej pozie na baczność było coś niezwykle intrygującego, co samemu Smithowi wydawało się pozytywną anomalią. Obserwował młodych Zwiadowców wystarczająco długo, by wiedzieć, jak przerażająco łatwo, po pierwszej czy drugiej wyprawie, tracą swój żywy urok — nawet ci na pozór najbardziej niezwykli — odzierając się charakterystycznego braku harmonii, z hipnotycznej niepoprawności, na rzecz spokornienia, zmatowienia, a ów pierwotny urok, okazuje się w istocie nietrwały jak piękna pogoda.
Wtedy, po odprawie podsumowującej 57. Wyprawę określił nerwowy temperament Jeana czymś w rodzaju „hipotezy roboczej", chcąc poczekać, czy po czasie stężeje, czy przeciwnie — nadal pozostanie tą samą dzieżą, w której szalała idealna polaryzacja sprzeczności. Po wczorajszym posiedzeniu utwierdził się w przekonaniu, że Jean i Eren rzeczywiście mieli coś wspólnego, lecz ich charaktery, po zderzeniu na jednej stycznej, rozmijały się, idąc w stronę dwóch skrajnych biegunów.
Kirschtein patrzył na niego kamiennie z połyskującą w złotobrązowych oczach służbową nieufnością, starając się zapewne zamaskować to, jak bardzo irytuje go oczekiwanie na „spocznij" i rozmowę o niewiadomym charakterze, ale Erwin postanowił go jeszcze przez moment poobserwować. Dopiero gdy uznał, że Jean wytrzymał, odezwał się:
— Spocznij, żołnierzu.
— Wzywałeś mnie, generale... — powiedział pół-pokornie, pół-wyczekująco, jakby sam badał grunt pod nogami; w końcu nigdy nie rozmawiali w cztery oczy, a już na pewno nie w takiej sytuacji.
Erwin wyciągnął ze stosu papierów podpisany przez Schneider suspens. Wyraźnie zaakcentowana, ostra grdyka Jeana poruszyła się pod skórą w powolnym przełknięciu śliny i Smith miał wyraźny problem z rozszyfrowaniem, czy była to ulga, iż chodzi tylko o to, czy wręcz przeciwnie.
— Zdaję sobie sprawę, że to nie powinno się zdarzyć — odezwał się zapobiegawczo, lecz trudno było powiedzieć, by brzmiał, jakby żałował, a fakt, że nie użył tego słowa, wydał się Erwinowi niezwykle pasjonujący; próżno było oczekiwać po kimś tak hardym i szczerym jednocześnie, że zacznie się płaszczyć i, w imię niczego, dla zasady, inscenizować skruchę, ale Smith wcale tego nie oczekiwał. Po cichu przyznał, że gdyby chłopak zachował się inaczej, poczułby się zawiedziony.
— Okoliczności są wyjątkowo niekorzystne, to wszystko, Jean. — Spojrzał na niego trochę ostrzej, lecz za moment złagodniał.
Nie powinien ingerować w toczący się spór honorowy, ale jeśli miał udowodnić Sztabowi, że jest w stanie zreorganizować Korpus i wciąż ma pod komendą doświadczonych, solidnych żołnierzy, których awans nie wzbudzi niesmaku i podejrzeń, nie zamierzał cofać się przed niczym, a Jean, po głośnym przeforsowaniu decyzji w sprawie Erena, był oczywistym wyborem zaraz po Arlercie; wstrzymywanie awansu do czasu skończenia postępowania byłoby czystym marnotrawstwem. Erwin zbyt dobrze znał Zackleya, by wiedzieć, że i naczelnik poczuł się zaintrygowany przebiegiem wczorajszego posiedzenia. Może Kirschtein był daleko w tyle przy zdolnościach bojowych Ackerman, ale histeryczny stosunek dziewczyny do Erena nie podobał się ani Generalnym, ani Stacjonarnym, ani Żandarmerii; jej decyzje na polu walki były zazwyczaj nieracjonalne, co godziło w perfekcyjny plan odbicia, którym Erwin obudowywał się od miesięcy.
— Okoliczności? — Jean sceptycznie, lecz mimo wszystko powściągliwie, zmarszczył brwi. Najwyraźniej te słowa wydawały mu się niewystarczające i wciąż zamglone irytującą go tajemnicą. Według notatek Keitha był taki już w czasie szkolenia. Pragmatyczny, ostrożny i nieufny wobec przełożonych, jakby wręcz bał się generalskiego węża na pagonach albo się nim brzydził, co w zasadzie uwypukliło się w jego wczorajszych słowach na sali. A jednak postawa Jeana, zamiast przerażenia, zdradzała niewykrystalizowany jeszcze rezon.
— Jak sądzisz, dlaczego rozmawiamy o tym akurat teraz? — zapytał, nieco niezdarnie przekładając papiery; wzrok Jeana odruchowo powędrował na pusty rękaw munduru.
Milczeli przez dłuższą chwilę. Erwin rzucił okiem na informacje wpisane do książeczki po werbunku. Kirschtein był teraz znacznie wyższy, cięższy i bardziej masywny, niż zdradzały liczby w tabelach.
— Sądzę, że ma to związek z wczorajszym posiedzeniem, choć jeszcze nie do końca wiem jaki.
Smith wyciągnął z pliku kolejny dokument, ale wzrok chłopaka wciąż był utkwiony w jego twarzy. Uznał, iż to na swój sposób imponujące, że prywatnie Kirschtein potrafił uderzyć starszego stopniem z powodu kobiety, spontanicznie postawić się Rządowi, a jednocześnie nie tracić zimnej krwi w sprawach czysto militarnych, choć pewnie ostatnie miesiące nie oszczędzały go w kontekście dokonywania makabrycznych wyborów.
Erwin był pewien, że Jean wciąż go obserwuje, starając się jakoś ocenić sytuację, błędnie przekonany o własnej nijakości, może nawet słabości. Jego specyficzna charyzma i siła brały się prawdopodobnie z widzenia siebie w niewłaściwym świetle, dzięki czemu chłopak dostrzegał coś w rodzaju taktycznego kompromisu w planowaniu akcji prowadzonej przez żołnierzy o skrajnie zróżnicowanym potencjale. To z kolei przekładało się na bezgraniczne zaufanie towarzyszy i czyniło z niego psychiczną podporę oddziału, jak kiedyś z Brauna.
Wręczył mu niepodpisany jeszcze awans, a Jean, po raz kolejny, spojrzał na niego z nie do końca umiejętnie maskowaną nieufnością.
— Od wczoraj uważa się ciebie za przywódcę bez możliwości regulaminowego przewodzenia. Wiesz dlaczego?
— Moja zdolność honorowa jest weryfikowana — odparł zaskakująco sucho i lakonicznie, co zdradziło, jak bardzo się w istocie stresował.
— Szybko nadrabiasz braki. — Erwin uśmiechnął się powściągliwie.
— Marlo mi powiedział. Nie wydaje mi się, by czytanie kodeksu honorowego miało mi jakkolwiek pomóc w perspektywie tego, co... Cóż, sądzę, że pan wie, generale, tak jak ja i jak każdy, wie pan, że to, co się powszechnie mówi, zazwyczaj jest dalekie od wiernego obrazu rzeczywistości. Wyraziłem jedynie własne zdanie. Na kalkulacje, które mnie do niego doprowadziły, mieliśmy wystarczająco dużo czasu. Ale podejrzewam, że i po moich słowach nikt ze zgromadzonych tego nie zrozumiał. Żeby to zrozumieć, trzeba było...
— Wiem, Jean. To jednak nie zmienia faktu, że jesteś psychiczną podporą oddziału zdolną pociągnąć go do walki nawet wówczas, gdy wydaje się bezcelowa. Byłbym głupcem, gdybym pozwolił ci tak po prostu z tego zrezygnować z tak błahego powodu, wiedząc, ile...
— Ile to znaczy dla pana i planu, generale. To czysta retoryka związana z tym, że Sztab chce na tym miejscu kogoś bardziej szarego niż na przykład Mikasa? Nie potrafię być podporą dla samego siebie, a co dopiero...
— Bardzo trafnie oceniasz sytuację, dlatego dziwi mnie, że masz tak mylne wrażenie o sobie samym.
— Ilu osobom powiedział to pan przede mną?
— Kilku.
— Ile z nich nadal jest w Korpusie?
— Jedna — odpowiedział twardo Erwin, myśląc o Hanji. — Byli świadomi ryzyka. Sądzę, że ty także doskonale je znasz i wiem, co wybierzesz, kiedy przyjdzie ci podjąć decyzję na polu walki. Mimo to nalegam, żebyś użyczył swojego temperamentu mi i... przyjaciołom — dodał, składając na awansie swój podpis, by za moment wcisnąć go tam, gdzie leżał wcześniej.
— Mogę o coś niedyskretnie spytać?
— To prywatna rozmowa, pytaj.
— To rozkaz czy emocjonalny szantaż?
— Cokolwiek to jest, sądzę, że pozwoli ci dostrzec, co tak naprawdę jest ważne. Niewykluczone, że sam kiedyś będziesz musiał podejmować z mojej pozycji takie decyzje. Kochasz... swoich towarzyszy, czyż nie?
Obserwował Jeana toczącego zażartą wewnętrzną walkę. Chłopak patrzył w leżące na biurku zalakowane listy, na stos akt, zaciskał pięści, rozluźniał je i chyba instynktownie ciągnęło go, by wcisnąć ręce do kieszeni. Trwało do dłuższą chwilę, lecz ostatecznie Jean stanął na baczność i zasalutował.
— Sądziłem, że powie pan „Ludzkość", generale. Cieszę się, że chociaż to zostało mi oszczędzone.
✦
Aromat herbaty unosił się nad filiżanką, niemal pulsując w powietrzu. Inez nieufnie patrzyła na małe uszko, na którym nie dało się wygodnie ułożyć palców, tak, jak wygodnie układało je się na uchu blaszanego lub glinianego koszarowego kubka. Gdy nie do końca zgrabnie podniosła herbatę po raz pierwszy, bała się, że cienka porcelana roztrzaska się w jej zniszczonych, niesubtelnych dłoniach. Kruchość filiżanki niemal uświadamiała Inez pewną graniczność tej kłopotliwej sytuacji, kiedy każdy najmniejszy gest może okazać się błędny, jakby sama delikatność naczynka wymagała skupienia, opanowania pośpiechu, uniemożliwiając myślową ucieczkę gdzieś indziej i wojskową, rzeźniczą wręcz, toporność ruchów. Może właśnie dlatego, tacy ludzie zawsze używali filiżanek? Położyła dłonie na udach, rezygnując z kolejnej próby napicia się herbaty mimo nieprzyjemnej suchości w gardle.
Nie pamiętała wiele z momentu stanięcia pod drzwiami wskazanego adresu; jedynie jakąś sztuczną oficjalność powitania charakteryzującą obce sobie osoby związane interesami; nie wiedziała nawet, czy siedząca naprzeciwko niej kobieta, od której dzielił ją dystans blatu i nieskazitelnie białej serwety, to rzeczywiście ta kobieta.
Nie pamiętała też, na co właściwie liczyła, skoro ciepło wydawało jej się niezręczne, a oficjalność bezsensowna, co znaczyło, że nie istniało żadne wypośrodkowane rozwiązanie, ale Inez i tak czuła się sucho rozczarowana.
Czy z takim z góry narzuconym sobie roszczeniowym nastawieniem tu przyszła, już od pierwszych minut żałując ocalenia listu od płomieni?
— Na długo zostajesz w stolicy? — Amalie Adler podniosła filiżankę z gracją i pewnością, a Inez, zamaskowana stołem, mocniej wcisnęła spuszczone ręce w uda.
Każda padająca kwestia wydawała jej się nieodpowiednia, niepasująca i wymuszona, nawet jeśli, jak sądziła, miała służyć kiepskim próbom złagodzenia dystansu budującego się przez ponad dwie dekady. Najgorsze było chyba to, że te proste pytania zaczynały ją wręcz irytować swoją niestosownością, bo Schneider była przekonana, iż, mimo wszystko, zasłużyła na nieco więcej, na jakiekolwiek słowo wyjaśnienia, na coś, co może było w liście, lecz spłonęło, a nie udawanie, że nic się nie stało, i inscenizowanie sytuacji, w której spotykały się od czasu do czasu, by porozmawiać o pogodzie. Czuła się zdenerwowana i zagubiona; walczyła ze szczękościskiem, by wreszcie odpowiedzieć z taką lakonicznością, z jaką odpowiadało się na rozkazy:
— Po koronacji wracamy do Centrali.
Wbiła w kobietę wzrok. Próbowała odnaleźć coś z własnego odbicia, którego nie potrafiła w tej chwili odtworzyć. Amalie Adler miała śniadą cerę, ciemne, pełne usta z lekko wygiętą w dół wargą, przez co sprawiały wrażenie wypukłych, i gładkie czarne włosy związane w dwa grube warkocze splecione nad czołem, co w połączeniu z sukienką z czerwonym haftem zapiętą pod samą szyję dodawało jej pewnej eleganckiej powagi. Sposób, w jaki chwytała filiżankę, wydawał się Inez skrojony pod to, co znajdowało się w wystawnym domu, który — mimo wszystko — nie sprawiał wrażenia pretensjonalnego przepychu.
Próbowała pozbyć się uprzedzeń, poczucia wewnętrznej dezorganizacji charakteru, chcąc, jak powiedziała Leviemu, rozwiązać problem między sobą a sobą, skoro już wiedział, iż coś od paru dni nie dawało jej spokoju. Bała się, że jej tożsamościowy kryzys wynikły z listu się pogłębi, a ona, choćby nieopatrznie, zrani kogoś bliskiego zbytnim dystansowaniem się do rzeczywistości tylko dlatego, że odczuwa strach związany z własną niekompletnością.
Może chodziło też o pewien spokój sumienia, by ruszyć na wyprawę z przekonaniem o rozliczeniu się z własną tożsamością w każdym calu, by oczyścić się ze wszystkiego, co mogło sprowokować ją do nieracjonalności i błędu? Naderwań i rozpruć związanych z ostatnimi przeżyciami i tak było już za dużo.
Znowu popatrzyła na Amalie Adler. Wargi kobiety zacisnęły się nieznacznie. Gdy je rozluźniła, odwróciła twarz profilem, zawieszając wzrok na jakimś punkcie panującej za oknem ciemności rozrzedzonej światłami gazówek. To wyglądało poniekąd znajomo — ta ucieczka w przestrzeń przed czymś, co zawisło w powietrzu niczym żrący opar na przedpolach Trostu. Ojciec nigdy tego nie robił.
Inez zaczęła się zastanawiać, czy aby nie zachowuje się zbyt butnie, wynosząc wojskowe nawyki do rozmowy z kimś, kto zapewne nie doświadczał tego na co dzień. W jej głowie pojawiła się myśl, że być może powinna się bardziej otworzyć, ale to także wydawało się nienaturalne w chwili, w której powiedzenie i „ty", i „pani" wprawiało ją w zakłopotanie, więc unikała i jednego, i drugiego. Nie miała nawet pojęcia, czy Amalie Adler wiedziała o jej śmierci w czterdziestym piątym; zapewne obie nie wiedziały o sobie niczego, co mogłoby stanowić jakikolwiek punkt zaczepienia wykraczający poza rozmowy o banalnych ogólnikach i wielkiej polityce.
Zapanowała długa, męcząca cisza, a wzrok kobiety sunął po naramiennikach Inez. Może chciała ją o coś zapytać, lecz nie wiedziała jak, tak samo jak Inez nie wiedziała, jak wkomponować w rozmowę list, którego nie przeczytała, a który jednak mógł mieć jakieś znaczenie dla tej niezręcznej sytuacji?
— Jesteś do mnie bardziej podobna niż ktoś, kogo zawsze próbowałam sobie wyobrazić... — powiedziała łagodnym, wręcz miękkim tonem, w dodatku Inez wydawało się, że wyraźnie słyszany sentyment nie był upozowany. Zesztywniała, wciąż przyglądając się rysom matki. Co to tajemnicze wyobrażanie sobie miało oznaczać? Co miało oznaczać dla niej?
— Nie sądzę — odparła krótkim, wręcz drewnianym zdaniem, świadoma, że różnica między nimi jest znaczna: miała zniszczone dłonie, jej czarne włosy były już nieco przerzedzone obecnością pojedynczych, srebrnych nitek, a przez tułów biegła ogromna, paskudna blizna po zębach tytana. — Może kiedyś tak było, ale nie wydaje mi się, by teraz miało jakiekolwiek znaczenie. Widocznie od zawsze czegoś mi brakowało — dodała i dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę, że opanowująca ją frustracja skutkuje tym, iż zaczynała mówić z nieumiejętnie maskowaną pretensją w głosie, a przede wszystkim: za dużo.
— Masz prawo mieć żal o to, że... — Postawiona na spodku filiżanka, wydała matowy, niepłynny dźwięk, zupełnie niepodobny do tego towarzyszącego pewności ruchu ręki trzymającej absurdalnie małe uszko. Inez spojrzała na swoją herbatę, lecz po raz kolejny, ze względu na własną toporność, zrezygnowała.
— To raczej nie żal — odparła, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, iż mimo zdenerwowania, odczuwane emocje są dziwnie wytłumione, czerstwe. — Zastanawiam się tylko... Dlaczego. Ale to chyba jedynie kaprys czystej ciekawości.
— Dla kogoś takiego jak ty, to pewnie zbyt trywialne pobudki... — westchnęła z niewiadomo dlaczego hamowanym smutkiem, może nostalgią. — Byłam młoda, niegotowa, miałam marzenia i chciałam zaznać chociaż dnia prawdziwego życia... — dodała. Dłoń trzymająca filiżankę zakołysała się, a parę kropel herbaty utonęło w nieskazitelnej bieli serwety. — Kiedy się urodziłaś, miałam siedemnaście lat, Inez... — dodała z dziwnym wstydem, co wywołało w Schneider z jednej strony coś w rodzaju cienia zrozumienia, z drugiej zaś pogłębiło poczucie goryczy wywołanej zestawieniem „prawdziwe życie". — To nie tak, że nie miałam wyrzutów sumienia, ale...
— Ktoś powiedział mi kiedyś, że wszystko, co mówi się przed „ale", jest nieistotne — zareplikowała stanowczo, lecz nie mogła powiedzieć, by kogoś za coś obwiniała; zrobiła to raczej dla zasady, dla utwierdzenia się w tym, że nawet gdy jest zagubiona, może się scalić, złapać się kogoś tak drogiego i bliskiego jak Levi.
Wydawało jej się, iż na swój sposób rozumie chęć oderwania się od pospolitości, codzienności i szarości identycznych dni. Przecież i ona wybrała Zwiadowców z identycznych powodów, kompletnie nie szanując nerwów ojca. „Walka za ludzkość" z pewnością była bardziej atrakcyjna retorycznie, ale jakie to właściwie miało teraz znaczenie? W końcu... W niej samej skruszała niezachwiana pewność o zbawienności wypraw, w dodatku na tyle skutecznie, że straciła porucznika za defetyzm, niedługo po tym, jak po raz pierwszy, tak namacalnie i fizycznie, otarła się o śmierć, która wyryła się na jej ciele znakiem gigantycznych zębów i od czasu do czasu przewracała się w głowie chrzęstem trzaskających żeber.
Nie wiedziała, czy uporała się z przepracowaniem, bo to miało okazać się dopiero na kolejnej wyprawie, ale była też pewna, iż wyplątanie się z sideł milczenia, tak jak jej przed Hanji zaraz po przywróceniu do służby, pozwalało Amalie Adler uporać się z sumieniem. To było coś tak ludzkiego, że zaczynało rozpraszać myśli Inez o rzekomym zarażeniu egoizmem, o byciu bezpłodnym, bezuczuciowym demonem.
Nie zamierzała nikomu padać w ramiona ani płakać ze wzruszenia; musiała przyjąć to po prostu z wojskową konsekwencją, pogodzić się z tym tak, jak godziło się z najbardziej absurdalnym rozkazem i zaakceptować, nawet jeśli obecny świat nie był jej zdaniem światem, w którym ktokolwiek mógłby żyć „prawdziwie". Nie chciała jednak nikomu niczego niszczyć. Poczuła paradoksalną ulgę wywołaną usłyszeniem czegoś, czego podświadomie jedynie się domyślała i bała.
Podniosła filiżankę do ust. Jej wyczuwalna kruchość i wymaganie uwagi przy chwyceniu wręcz wymuszały w Inez specyficzny szacunek do tej rozmowy, mimo że nie zamierzała podejmować żadnej próby odbudowy przekonana, iż to niewykonalne. Relacja była zbyt przedawniona, by coś sobie wmawiać. Jedyne, co mogła zrobić, to powiedzieć, że rozumie i sama czuje się czystsza. Na przełamanie bezosobowości w wypowiedziach nie potrafiła się zdobyć. Mogły się rozumieć, ale nie zmieniało to faktu, iż nadal były sobie kompletnie obce i niczego o sobie nie wiedziały.
Rodzina w żadnym razie nie miała niczego wspólnego z więzami krwi, a z Amialie Adler nie łączyło jej nawet coś tak trywialnego, jak nazwisko.
— Powinnam nauczyć się od ciebie wojskowej maniery mówienia. Tak zdecydowana szorstkość ułatwiłaby mi życie. — Kobieta posłała jej lekki, zakłopotany uśmiech, wprawiając Inez w dezorientację. — Mogę o coś spytać?
Skinęła głową.
— Czy reformy i wyprawa likwidują obostrzenia dotyczące werbunku cywili?
Zmarszczyła brwi. Od początku przeczuwała, że ta rozmowa może mieć jakieś drugie dno, a gdy tylko pozbyła się tego wrażenia, niespodziewanie wróciło razem z irytacją. Nie miała pojęcia, czy powinna mówić otwarcie o tym, co działo się na posiedzeniach, ale z drugiej strony była to wręcz oczywista informacja nieobjęta żadną tajemnicą.
— Z pewnością zostaną złagodzone. Właściwie to... nie bardzo rozumiem.
Trzasnęły drzwi. Światło lampy na stole zakołysało się poruszone przepływającym powietrzem. Po przeciwległej ścianie, na korytarzu, przesunął się duży, wygięty cień postaci, a z przedpokoju dobiegł dźwięk składanego parasola.
— Pisałam ci o tym w liście, ale wnioskuję, że...
— Moja decyzja była w pierwszej chwili nieracjonalna... — przyznała, uciekając wzrokiem za okno. — Przepraszam...
— Następnym razem powiedz ojcu, żeby sam załatwiał swoje bzdury na poczcie, skoro i tak niczego wartościowego nie robi — z sieni dobiegł niski głos zaprawiony nienaturalną jadowitością i pretensją.
Dłoń Amalie Adler zadrżała, a spodek pod filiżanką zatrzeszczał z powodu zbyt mocnego odstawienia naczynia.
Kobieta musiała się zdenerwować.
— Twój ojciec jest na służbie w Podziemnym Dystrykcie. Przestań mówić o nim w ten sposób! — podniosła ton, a Inez momentalnie zrozumiała, co miała na myśli, mówiąc o dyscyplinie.
Do pomieszczenia wszedł bardzo przystojny, czarnowłosy mężczyzna w herbacianym, dwurzędowym płaszczu niewyglądający na więcej niż osiemnaście lat. Jego twarz była zaskakująco podobna do twarzy Amalie Adler i...
— Inez Schneider... — Spojrzał na nią z niedowierzaniem i fascynacją, po czym niemal spiorunował wzrokiem matkę. — Nazywasz służbą włóczenie się po ulicach w miejscu, gdzie i tak ze strachu nikt nie wychodzi z domu, a sama popijasz herbatę z kimś takim, wmawiając mi od lat, że zostanie Zwiadowcą to „przegranie własnego życia", i każąc mi umizgiwać się do upudrowanej durnoty, która nie odróżnia konia od krowy?
— Ignaz!
Inez zamrugała tępo, czując, jak wszystkie jej mięśnie sztywnieją. Nie wiedziała, czy było to pozytywne zdziwienie, zawód, czy coś jeszcze innego, ale obraz Amalie Adler po raz kolejny stał się nieostry i nieoczywisty.
Ignaz...
✦
______________________________
Ekh...
Wiem, trochę to trwało, ale okres okołoświąteczny wcale nie okazał się taki luźny, jak zakładałam, i nie miałam nawet czasu zbetować tej bryły, która ze względu na objętość i tak została podzielona na prawie-pół. Druga część rozdziału powinna wskoczyć jutro-pojutrze, bo niemożność zrobienia czegoś zaczyna mnie na dłuższą metę strasznie frustrować, tym bardziej że tym dwuczłonowym rozdziałem skończymy najdłuższy arc Acte, a 59. zaczniemy kolejny, znacznie krótszy i... ostatni, co jest dla mnie w pewien sposób przełomowe, ważne i... przerażające.
Ale nie łamię się aż tak, bo od dawna dziergam już pewien smaczny plan na później :>
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top