#57.
Inez doświadczała natłoku ciepłych emocji odczuwanych wobec specyficznej, niemal zbiorowej niesubordynacji Oddziału Specjalnego prowadzonego przez człowieka o wciąż niepewnym statusie honorowej osoby; człowieka, który w zasadzie gwizdnął w twarz wielkim słowom swoją nienawiścią do Erena Jaegera.
Jean był jednocześnie zmieniony i niezmieniony, dojrzały i niedojrzały, męski i dziecinny, genialny i głupi, a jednak jego wola, rytm i zachowanie nie wydawały jej się tak sprzeczne, jak mogło sugerować powierzchowne widzenie. Jego uroda po prostu objawiała się później i inaczej, szczególnie tam, gdzie prawie każdy uważał się za indywidualistę, ale tylko nieliczni, jak Jean, jakoś wyłamywali się z tej karykatury, którą było zbiorowe kalectwo ślepego podążania za innymi. Nawet Hanji, Levi i ona posłusznie wykonywali rozkazy Smitha, w zasadzie chodząc na palcach przy żołnierzach z Generalnego; Jean Kirschtein był jak niezauważany na tle letnich barw niepozorny kwiat trzymający się łodygi i wówczas, gdy zaczyna się późna jesień, a po innych kolorach zostaje jedynie smuga burego błota pod bezlistnym drzewem.
Levi również nie spodziewał się, że Jean weźmie sprawy w swoje ręce, burząc misternie układaną w czasie odpraw konstrukcję z o wiele większym impetem, niż mógł zakładać ktoś taki jak Smith czy Zackley. Wiedziała, że kapitan niezwykle szanował i cenił dyscyplinę, lecz jak sam powiedział — nim rozeszli się do kwater — sprawa była bez precedensu.
Uśmiechnęła się nostalgicznie, przywoławszy obraz zaciętej twarzy Jeana i wzruszonego spojrzenia Historii popierającej go z taką hardością, z jaką patrzyła Leviemu w oczy, gdy w Orvud, w pełnym rynsztunku, sprzeciwiła się rozkazowi pozostania w gotowości do natychmiastowej ewakuacji, bo czuła, że jej miejsce jest z oddziałem, z rodziną akceptującą tożsamość, prawdziwe nazwisko, słabości i lęki.
Myśli Inez niebezpiecznie zmętniały, a przez uchylającą się szczelinę wpełzło coś niepożądanego; coś, czego obiecała sobie nie rozdrapywać, póki nie znajdzie na to czasu, bo wciąż wmawiała sobie, iż jest go mało i mało.
Zapaliła lampę, bo wolała nie kusić losu świecą i, wściekła na siebie, wysunęła szufladę.
Popatrzyła na poskręcane przez płomienie strzępki koperty, przez którą albo woń spalenizny na dobre zadomowiła się w kwaterze, albo Schneider ulegała nieustannej iluzji, iż obecność tego przedmiotu jest dla niej tak drażniąca i niewygodna, że doznania psychiczne poddają się ciągłej materializacji zmysłowej, jakby wszystko dookoła miało podążać w stronę blasku skwierczącego ognia i okruchów strzaskanego kamienia.
Zbadała wzrokiem przepalone, osmalone z brzegu pismo matki, by za moment ponownie rozważyć wciśnięcie do szuflady tego czegoś, czego po namyśle — i przez wmawiany sobie brak czasu — nie potrafiła ani dopalić do końca, ani wyrzucić; jeśli już miała coś zrobić, to schować papier z widoku, tak jak Levi zawzięcie upychał swoje ścierki gdzieś za ssawną pompy, gdzie ukryte tkwiły w utajeniu, świadcząc niejako o własnej niezbędności, gdy w pobliżu pojawiała się plama albo gdy na czystej powierzchni tworzyła się cieniutka warstewka szarego osadu.
Miała wrażenie, że ta część jej życia całkowicie ukryła się pod płótnem pajęczyn, pod grubym gałganem rdzy i kurzu jak postawiony na górze zakłaczonej szafy bibelot, o którego istnieniu zapomina się na lata, do czasu przypadkowego zaprzątnięcia myśli czymś, co na moment, jak rozdmuchnięcie, odmętnia przedmiot, zmętniając powietrze dookoła, i wykrzykuje imperatyw sięgnięcia po schowaną za pompą ścierkę, bo tylko w niej tkwi ratunek: możliwość ponownego pokolorowania zmurszałej rzeczywistości.
Czuła się tak, jakby w jej ciele utkwiło coś obcego; tajemniczy ślad pępka i ten mięsny, wręcz namacalny łącznik pępowiny potęgujący przeświadczenie o podziurawieniu własnego brzucha, potęgujący chęć zamknięcia oczu, zemdlenia, byleby odciąć się od tego, co powinno zostać zaszyte w lazarecie, zamiast męczyć ją swoim ciężarem mięsności i krwi, przekonaniem, że rzeczywiście ma jakieś korzenie, jakieś kłącze, którym kiedyś była w kimś zagnieżdżona, połączona z kimś, po kim na pewno coś w niej zostało, a ona nie potrafiła sobie odpowiedzieć, czym owo to, ten nieprzecięty z pępowiną pierwiastek — zapisany w niej metaforycznie białym atramentem mleka — mógłby teraz być.
Czy tym, iż po każdej nocy z Levim, poza błogim spokojem, odczuwała specyficzny, egoistyczny jej zdaniem niepokój o to, że być może powołali do życia istnienie skazane na funkcjonowanie w takim świecie? Czy tym, iż coś na kształt macierzyńskiego uczucia poczuła tylko raz, tuż przed tym, jak Levi wyjechał do stolicy, lecz zaraz jej myśli wróciły do punktu wyjścia, że pomimo przeświadczenia o byciu matką więcej bądź mniej przez każdą kobietę, ona kompletnie nie ma pojęcia, co to znaczy, nawet jeśli dostrzega w nowym życiu, w tym zderzeniu płynów, nadzieję na to, iż przeciwieństwem śmierci zawsze będą narodziny? Że nie chciała oddać części siebie i jego, bo pragnęła tylko całego Leviego i całej siebie, tłumacząc to wszystko własną jałowością, która wrosła w nią tak głęboko przez brak korzeni? Czy przerażenie tą nieumiejętnością złuszczające się wraz z podskórnym komunikatem skurczonych mięśni brzucha i krwi było egoizmem? Czy było właśnie tym? Strachem o kogoś, kogo nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie? Strachem o to, jaką byłaby matką? Że byłaby taka sama, bo podporządkowała już życie czemuś innemu?
Jestem żołnierzem. Tylko żołnierzem.
Odkąd dostała pismo, pytała siebie, czy czasem nie mięknie w zderzeniu z własnymi urojeniami, lecz nie mogła być pewna prawdziwości swoich odpowiedzi, bo gdy na moment zatrzymywała się przed lustrem na korytarzu, wydawało jej się, że odbicie znikało za złoconą ramą jeszcze przed tym, nim od niego odeszła.
Ten nierozpieczętowany, nadpalony list, kiedy tylko do niego wracała, działał na nią wręcz toksycznie. Zjadał ją, zakopując Inez w najsprzeczniejszych projektach wyobraźni, w których natłoku wielkie dzieło ludzkości odsuwało się gdzieś poza granice pragmatyki Smitha i sztabowego realizmu wymagających od niej ostatecznej trzeźwości myślenia i niezagłuszania mowy politycznych faktów mową własną wprowadzającą ją w stan wewnętrznego wrzenia wybrzmiewającego zarzutami o spotwornienie zupełnie inne niż to związane z naciśnięciem spustu.
Inez czuła się tak, jakby zachorowała na jakąś wstydliwą chorobę.
Spięła się, bezmyślnie patrząc na skrawek papieru. Może nie powinna tego lekceważyć? Może powinna narzucić sobie kolejny rozkaz siły, jak zawsze robił to Levi, i po prostu dokonać rozrachunku z rzeczywistością, uporządkować życie i umieścić się wreszcie na stałe w którymś miejscu mapy pociętej liniami frontu i tego, co było poza frontem? Wyjść naprzeciw, tak jak wychodziła na skroś śmierci z odbezpieczonym pistoletem, nie wiedząc, co czeka za rogiem, zamiast wstydzić się w ukryciu, bo w nim mogła polegać jedynie na spekulacjach i nadprodukcji dopowiedzeń; przestać wypierać myśl, iż poza ojcem, domem wyciągniętym w kształt „L", rozłażącymi się belkami szachulców pełnymi szczypawek i Centralą za Rose, są jeszcze inne ślady jej obecności na świecie? Może powinna spróbować to zrozumieć? Zrozumieć Amalie Adler i jej decyzję, do której pałała w młodości jedynie tępą pogardą i żalem nieutulonym nigdy matczynym ciepłem, chociaż ojciec dwoił się i troił, by zastąpić jej oboje rodziców, dopóki jej gniew nie usechł samoistnie wyparty przez wojsko, śmierć w czterdziestym piątym i nowe życie?
W tej chwili Levi i jego złość na tożsamość związaną z Kennym tuż przed atakiem na Utopię stały się dla niej zupełnie jasne, bo Amalie Adler była jak ułamek jakiegoś istotnego słowa, jak tajemnicze dopełnienie jej zatartego imienia, mimo że gest matki wynikał zdaniem Inez z wyrachowania i chęci wyjścia do kogoś, z kim nagle trzeba było się liczyć. Nie umiała myśleć o tym inaczej, choć podejmowała liczne próby oddemonizowania potencjalnych powodów zostawienia listu, który wręczył jej dyżurny w konwencji służbowego regulaminu.
Zapaliła. Zamknęła na chwilę oczy, by uchronić je przed kłębiącym się przy twarzy dymem. Podsunęła dłonią nadpaloną kopertę. Drący się papier zatrzeszczał jej w uszach, a na biurko wypadł skrawek listu. Wydawał się pusty.
Dopiero gdy odłożyła papierosa, wcisnąwszy go w rowek rantu kryształowej popielniczki, złapała pismo obiema dłońmi i przybliżyła je sobie do twarzy. Poza kilkoma pokawałkowanymi fragmentami zdań idących od lewego marginesu, których porozrywany ogniem sens brzmiał tajemniczo i sztucznie, nie zdołała dowiedzieć się niczego konkretnego. Na dole kartki zachował się adres i prośba o spotkanie.
Zaczerpnęła haust powietrza, a tępy wzrok wlepiła w drzwi. Dym leciał pionowo w górę, aż w końcu znikł wraz z samoistnym wypaleniem się zapomnianego papierosa.
Podniosła się z fotela i wcisnęła skrawek do kieszeni wiszącego przy ścianie płaszcza, po czym natychmiast otworzyła okno, chcąc rozproszyć panujący w izbie zaduch. Robiła to instynktownie, bezmyślnie, pamięcią ciała przyzwyczajoną do grymasu Leviego wietrzącego wszystko i wszędzie.
Mroźne powietrze bezlikiem odnóg wcisnęło jej się pod koszulę, by za moment wyładować się w nieprzyjemnym dreszczu. Nienawidziła zimna. Niedbale narzuciła na siebie wierzchnią część munduru.
— Tak myślałam, że tu będziesz. Wychodzisz? — Do pomieszczenia niepostrzeżenie wślizgnęła się Hanji. Zoë zawiesiła wzrok na otwartym oknie, a Inez natychmiast zmięła myśli o liście, wciskając je w jakiś odległy zakamarek umysłu. — Och, rozumiem. — Uśmiechnęła się blado. — Też zawsze wolę myśleć, gdy jest chłodno. Oddałam projekty oświetlenia i włóczni Zackleyowi, choć pewnie przetrawienie nowych informacji chwilę im zajmie. Od posiedzenia i mojego raportu o tytanach życie tu jakoś się rozlazło, mimo że udało nam się odzyskać wolność Erena. Jesteśmy chyba jedynymi, którzy jakoś wytrzymują zderzenia z nowościami. Cóż... wiemy o tym od dawna, ale wcale nie czuję się przez to bardziej oswojona. Może po prostu akceptuję, rzeczywistość, bo nie mam innego wyboru? Bo złożyłam sobie obietnicę, że kiedyś to zrozumiem? — Westchnęła ciężko, oparłszy się o parapet. Stała w samym środku przeciągu, w krzyżowym ogniu przepływającego powietrza, nic sobie z tego nie robiąc. — Uwolnienie świata spod panowania tytanów... Pamiętasz czasy, kiedy właśnie tak to się nazywało? — Zaśmiała się nerwowo.
Zoë była wyczerpana. Chcąc nawiązać z czymś wzrokowy kontakt, automatycznie mrużyła oczy, przez co Inez podejrzewała, że jej wada wzroku, z powodu technicznej dłubaniny, jeszcze się pogłębiła. Gdy pracowały w Centrali nad nowymi projektami Pionu, a Hanji na moment ściągała okulary, w zasadzie potykała się o przedmioty o wyraźnych, ostrych konturach, a przed upadkiem ratowały ją chyba tylko dłonie Bernera.
— Powinnaś czasami posłuchać Moblita i zadbać przede wszystkim o siebie. On... — Inez zdecydowanie trzasnęła ramą. Uśmiechnęła się nieśmiało na wspomnienie skaczącego przy Hanji Bernera, który w pewnym momencie przynosił jej do gabinetu obiady, by zaczęła wreszcie normalnie jeść i funkcjonować bez poczucia marnowania czasu na nieistotne rzeczy; jak zirytowany podpułkownik narzucał jej na ramiona wytarty pled albo własny cywilny sweter. Czasem odnosiła wrażenie, iż zapracowana Zoë jest uparta jak dziecko i że tylko bliźniaczy upór sfrustrowanego Moblita jest w stanie przebić się przez tę zaporę niereformowalności, chociaż Hanji próbowała trzymać asystenta na dystans. — W każdym razie... Przeziębiona na pewno będziesz rozumieć wolniej. Nie powinnaś odtrącać kogoś, kto chce dla ciebie dobrze.
Hanji sięgnęła po stojącą pod biurkiem butelkę. Napełniła dwie pękate szklanki, po czym natychmiast opróżniła swoją duszkiem.
— Cieplej... — westchnęła. Jej spojrzenie albo zmętniało od alkoholu, albo stało się dziwnie smutne. Nawet zza okularów było widać, że miała nieco zaszklone oczy. — Moblit jest młody i zdolny, a ja jestem stara, ślepa i nienormalna. Lepiej dla niego, żeby trzymał się ode mnie z daleka, jeśli wiesz, co mam na myśli, i po prostu wykonywał swoją pracę. I lepiej, żeby interesował się w ten sposób kimś w swoim wieku... Już wystarczająco zniszczyłam mu życie... Nieważne. — Podeszła do biurka i wyjęła z papierośnicy Inez jednego papierosa. — Z tego wszystkiego wracają mi chyba rekruckie nawyki, choć od przydziału do Pionu obiecałam sobie z tym skończyć, bo Miche zawsze mówił, że i tak wdycham za dużo pyłu z kredy i oparów przy testach z tytanami... Ale Miche nie żyje.
Inez niepewnie podała pułkownik ogień, lecz jej wzrok wciąż wisiał uczepiony wychudzonej twarzy kobiety. Widywała ją w podobnych stanach jeszcze w Centrali, ale teraz zmęczenie Zoë przybrało zupełnie inną formę, jakby ostatnie przeżycia oddziaływały wcześniej z opieszałym brakiem wyrazistości, choć wtedy całemu Korpusowi wydawały się chyba najbardziej intensywne.
Hanji była w Zwiadowcach na wysokim stanowisku już w chwili, gdy ona sama plątała się po Centrali jak każdy niedoświadczony, nieopierzony rekrut wypełniony wzniosłymi marzeniami o uwolnieniu świata. Berner zaś pojawił się jeszcze później, jako absolwent — zdaje się — 101. Korpusu Kadetów. Jedyne, co Inez pamiętała z tamtego okresu to plotki na temat życiowego niefartu szybko awansującego chłopaka przydzielonego do oddziału szalonej tytanofilki, przez co później przyklejono Moblitowi łatkę sfrustrowanego, spanikowanego alkoholika służącego pod wariatką, składującego pod łóżkiem puste butelki. A jednak gdy patrzyła na ten duet, szefowej Pionu i jej asystenta, nie odnosiła wrażenia, jakoby Berner nienawidził swojej pracy, wręcz przeciwnie.
Mimo to nie spodziewała się usłyszeć z ust Zoë czegoś podobnego, czegoś tak bolesnego, a jednocześnie wyraźnie sugerującego pewną zażyłość, wręcz intymność relacji, która kiedyś każdemu Zwiadowcy wydałaby się zapewne niedorzeczna. Z drugiej strony — kogo miałyby teraz obchodzić znacząca różnica wieku czy stopnia, skoro fakt, że coś jest ukryte czy stłumione, nie oznaczał wcale pośredniej, niepełnej treści?
Nigdy nie uważała pułkownik za kogoś tak obcego jak Smitha, ale z przerażeniem stwierdziła, że w ich ocenie rzeczywistości i podejściu do własnego życia było coś podobnego, choć stosunek Hanji do Bernera wydawał się Inez podszyty czymś zupełnie innym, jakby Zoë, wbrew uczuciu, nie chciała obarczać go tym, co wzięła już na własne barki jako wariatka, jako przyszły generał zmuszony wytłumić świeżość pragnień rozkoszy, wymusić na sobie wstyd wobec kobiecej mocy i wreszcie doprowadzić rezerwę do poziomu, z którego nawet własne ciało stanie się niedostępne, mimo pokusy, by choć raz je uwolnić. A może Berner pił nie z powodu strachu o życie, a właśnie dlatego?
— Zniszczyłaś? — zapytała po dłuższej chwili, wręcz przygnieciona ciężarem wypowiedzianych przez Zoë słów. Wychyliła szklankę, by jakoś to przełknąć. — Hanji, przecież...
— Tak mi się powiedziało, wybacz. — Wzruszyła ramionami, po czym wcisnęła papierosa do popielniczki. — Chyba jestem trochę zmęczona, a po oddaniu Zackleyowi dokumentacji nie wiem, co ze sobą począć. Przeraża mnie wizja powiedzenia, że coś jest gotowe, skończone, bo wtedy zaczynam czuć się niepotrzebna, zaczynam czuć, jak mało zrobiłam przy ogromie tego, co mogłam zrobić, i jak mało zrozumiałam przy ogromie tego, co mogłam, co obiecałam sobie zrozumieć, choć tylu moich przyjaciół oddawało za to życie, a Korpus dziesiątkował się na każdym zakręcie. — Dolała, a Inez miała wrażenie, że wszystko, co ostatnio pułkownik robiła, było rodzajem narzucenia sobie niesłusznej kary i spychania własnych uczuć do czegoś w rodzaju podziemia, jako niepotrzebnych dla intelektu i pracy Pionu. Dopiero teraz w pełni wybrzmiało to, że Hanji przez długie lata w Korpusie nosiła miano wariatki z dumą. — Nie chcę, by ktoś przeżywał to, co ja, choćby był wybitnym, młodym naukowcem. Moblit ma przed sobą całe życie i nie musi, jak ja, palić za sobą mostów. Nie powinien, ja nie powinnam... Tak będzie dla niego lepiej, tym bardziej że badania nad tytanami nie są już naszym heretyckim priorytetem... — Odwróciła się profilem, wlepiając w okno nostalgiczne spojrzenie. — Gdy ogłosiłam oficjalny raport i deklarację po pierwszej wyprawie, na której byłam już w Pionie, rodzina nie wpuściła mnie do domu, jakby się mnie wyparła, i wiem, że Moblit, z mojego powodu, nie miał w koszarach najłatwiejszego życia. Chcę, żeby był szczęśliwy, bo nic więcej nie mogę zrobić.
Inez podeszła do niej i, nie do końca wiedząc, co powinna odpowiedzieć, zarzuciła jej ręce na kark i objęła ją mocno, chcąc pokazać Hanji, iż wcale nie musi być z tym sama, a jej pragnienie samotności jest nie do zaakceptowania w momencie, w którym wszyscy zżyli się tak bardzo, że nie wiedzieli, jak powinni ze sobą rozmawiać w czasie posiedzeń. Stolica im nie sprzyjała; każdy uciekał do prywatnych spraw, choć i one, pokawałkowane, niedokończone, podatne na projekcje nieadekwatnych pragnień i myśli, okazywały się problematyczne i niewystarczające, by można było nabrać sił na wzięcie szturmem nowej rzeczywistości.
Pogładziła pułkownik po włosach i poczuła, jak jej zesztywniałe ciało powoli się rozluźnia.
— Chyba naprawdę chcesz, żebym się rozkleiła, a to ja miałam ci powiedzieć, że...
— Chcę, żebyś wiedziała, że nie jesteśmy tylko kimś, komu możesz wydać jakiś rozkaz, że ty sama nie jesteś jedynie kimś, kto rozkazy wydaje. Jesteś wolna. Masz prawo być taka, jakiej nikt cię nigdy nie widział, kochać i poznać, co to jest miłość kogoś innego — powiedziała wreszcie, coś, co w odniesieniu do Hanji wydawało jej się w tym momencie oczywiste.
Właściwie była pewna, że po raz pierwszy, od przywrócenia Inez do służby, rozmawiały jak kobieta z kobietą, a nie jak pułkownik z kapitanem, że obie były niejako uwięzione we własnym ciele i zmagały się z czymś, co — choć domagało się wyparcia — wcale nie chciało zostać wyparte. To z kolei utwierdziło ją w przekonaniu, że powinna znaleźć czas, by pójść pod zostawiony adres i rozprawić się z czymś, przed czym do tej pory próbowała jedynie uciec.
Hanji na powrót otworzyła okno, na co kapitan niemal skarciła ją wzrokiem.
— Levi zaraz przyjdzie, powinnam już sobie pójść.
— Zostań — Inez zaprotestowała najbardziej stanowczo, jak tylko umiała.
✦
Kapitan stuknął paznokciami w przepalającą się lampę. Inez widziała, że odkąd tu wszedł, był zirytowany grą westchnień migającego światła, na którą ani ona, ani Hanji nie zwróciły wcześniej uwagi. Musiał być i tak zdegustowany, że nakopciły tu dymem przed samym jego przyjściem, bo choć nic nie powiedział, dostrzegała grymas zniesmaczenia przyklejony do jego warg od samego wejścia.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, patrząc na leżący na blacie zamknięty tekturowy skoroszyt. Nie musieli robić odprawy, a jedynie czekać na rezultaty studiowania przez Zackleya projektów Pionu. Nie mieli już żadnego wpływu na ich odczytanie, ale wizja wyjścia na przepustkę i tak wydawała się całej trójce tak samo żałosna.
Inez odnosiła dziwne wrażenie, że coś zawisło w powietrzu. Nie do końca potrafiła powiedzieć, co dokładnie to było, bo polegała jedynie na własnej nieco nadszarpniętej intuicji, ale wydawało jej się, że spod pretekstu tego niesłużbowego spotkania prześwituje jakiś ukryty sens. Urwana wypowiedź Hanji stała się nagle wieloznaczna, tajemnicza, wręcz groźna.
Widziała, jak Levi omiata wzrokiem pomieszczenie, jak zatrzymuje wzrok najpierw na popielniczce z kilkoma niedopałkami, a potem na pustych szklankach, których nie zdążyła sprzątnąć.
Kapitan dostawił trzecią i wlał alkohol, pozbywając się resztki koniaku z odkorkowanej butelki, a ze skórzanej torby wyjął drugą przyniesioną ze sobą, razem z tajemniczym skoroszytem.
— Dzisiaj przynajmniej mamy powody, żeby chociaż tłumaczyć sobie, że to dlaczegoś, a nie na sen — odezwał się łagodnie; musiał być naprawdę szczęśliwy z powodu korekty nałożonego na niego rozkazu pieczy nad Erenem. — Nie wiecie, z jaką radością zabrał swoje rzeczy, żeby się ode mnie wykwaterować — dodał, a Inez wydawało się, że jest w jakiś sposób rozbawiony.
— Nie dziwię się. — Hanji zaśmiała się zaczepnie. — Mieszkanie z tobą musiało być okropne, wszyscy wiedzą, jaki z ciebie...
— Cicho — skarcił ją lapidarnie. — Nie narzekał. Poza tym sprząta i utrzymuje porządek o wiele lepiej niż wy.
Choć atmosfera była dziwnie lekka, luźna, Inez po raz kolejny spojrzała z rezerwą na leżące na stole papiery. Początek tej rozmowy był niecodzienny; miał w sobie smak czegoś, czego nie doświadczyli od czasu przygotowań do 57. Wyprawy za Mur, a jednak odczuwała wsączający się z każdym oddechem niepokój. A może po prostu była już przewrażliwiona przez ogólne poczucie życiowej dezintegracji?
Z transu wybiło ją energiczne pukanie do drzwi. Instynktownie napięła się w przypływie kolejnej fali stresu, jakby za moment miał wejść tu ktoś, kogo się nie spodziewała. Wsunęła rękę do kieszeni narzuconego na ramiona płaszcza, nawiązując coś w rodzaju kontaktu ze skrawkiem listu. Levi spojrzał na nią nieco zdezorientowany, po czym pozwolił sobie otworzyć drzwi.
Inez odetchnęła z ulgą, widząc, że to tylko Conny i Eren.
Zasalutowali na wejściu; rozrzedzone światło z korytarza wyeksponowało wykwitające na ich twarzach alkoholowe rumieńce.
— Spocznij. — Levi machnął dłonią, patrząc na nich z czymś na pograniczu zażenowania i rozczulenia. — Coś się stało?
— Mamy dziś i jutro wolne, pomyśleliśmy, że skoro Eren... To może oficerowie zechcą do nas... — wymamrotał Springer. — Pan kapitan, pani kapitan, pani Hanji...!
— Bawcie się. My mamy do pogadania — uspokoił ich cierpliwie, po czym oddelegował gdzieś w głąb korytarza, do siebie. — I, Conny... — zawrócił chłopaka. — Używaj dystynkcji. Zawsze zaczynasz od najstarszego stopniem. I żadnych... Wiecie czego — upomniał, mając zapewne w pamięci toczące się w tle postępowanie honorowe Jeana.
— Tak jest!
— Ciekawe, jak długo ciągnęli o to zapałki... — Inez uśmiechnęła się lekko, gdy tylko Jaeger i Springer zniknęli za drzwiami. Przez moment uległa iluzji, że naprawdę siedzą u siebie, w Centrali, że to wszystko już się skończyło, a jednak wyjaśnienie Leviego dość szybko sprowadziło ją na ziemię. — Do pogadania? — zapytała, wbijając, po raz nie wiadomo który, wzrok w leżące na blacie papiery.
Kapitan skrzyżował ręce na piersiach, choć była pewna, że otworzy wreszcie tę zgęstniającą powietrze teczkę.
Hanji dolała koniaku.
— Erwin nalegał, żeby pozwolić sprawom toczyć się swoim rytmem, ale w tej sytuacji trudno nam się z tym draniem zgodzić — powiedział po długiej pauzie. — Za dobrze cię znam, a powtarzalność zdarzeń uważam za coś paskudnego. Chyba że już wiesz... — spojrzał analitycznie na Hanji, jednak Zoë przepraszająco pokręciła głową.
— Zagadałyśmy się.
— Nieważne — skwitował, posyłając Inez łagodne spojrzenie, jakby prosił ją wzrokiem o to, żeby się uspokoiła.
Mimo specyficznego ciepła wydawało jej się, że emocje Leviego były dziwnie zawoalowane, ale, ufając mu całkowicie, wymusiła na sobie powierzchowne opanowanie, nawet jeśli zdawała sobie sprawę z tego, iż znał ją na tyle dobrze, by obedrzeć jej rdzeń ze wszystkiego, pod czym próbowała go właśnie ukryć. Odkąd poczuła się zdezintegrowana, odnosiła wrażenie, że spoglądał na nią tak, jakby zauważył coś, o czym przez ostatnie dni nie było jak porozmawiać.
Zresztą, nie miała pewności, czy chciała, żeby wiedział o jej egoistycznych myślach, którym oddawała się jeszcze przed przyjściem Hanji. Miała za to pewność, że coś przeczuwał, przebiwszy się przez powierzchowne opanowanie, którym opakowała się dla dobra sprawy i wobec wstrętu przed obarczaniem go własnymi urojeniami, szczególnie w sytuacji, w której tak ohydnie szafowało się wymyślnymi nazwami robiącymi z niego argument w starciu z cywilami.
Rozmowa z Hanji była jej potrzebna, bo Inez uświadomiła sobie, że ze wszystkim, co ją rozregulowywało, da radę poradzić sobie sama, jeśli tylko przestanie uciekać. Gdyby teraz zdecydowała się na to, by odpuścić, Hanji mogłaby spokojnie nazwać ją hipokrytką, chociaż o wiele łatwiej udzielało się rad innym, niż stosowało do nich we własnym życiu.
Wciągnięte wdechem powietrze rezonowało jej w płucach, a krtań zacisnęła się niemal do bólu. Napiła się alkoholu, by zmusić mięśnie szyi do choć minimalnego rozluźnienia.
— Na co miałabym reagować? — Odwiesiła płaszcz, czując, że zrobiło jej się gorąco.
Levi podszedł do niej, złapał ją za ramiona i spojrzał jej prosto w oczy, co było ostatnią rzeczą, jakiej spodziewała się w obecności kogokolwiek z Korpusu, chociaż od dawna przyzwyczaiła się do tego, że bardziej niż jak wojsko, byli jak rodzina.
— Zanim cokolwiek powiesz, uświadom sobie, że naprawdę zapracowałaś na to ostatnimi dniami, miesiącami, latami... — powiedział, a ona miała wrażenie, iż w gardle stanęła jej niemożliwa do przełknięcia gula. — Erwin chce przeorganizować Korpus w związku z nowym werbunkiem przed akcją odbicia. To wymaga pewnych przesunięć i zapełnienia braków, jeśli mamy na nowo stać się kompletną dywizją... — dodał, na co Inez natychmiast zmarszczyła brwi.
— Jeszcze w Centrali rozmawiałyśmy o tym, że kadrowo leżymy... — wtrąciła Hanji. — Miche, Nanaba, Hennig, Thoma, Nifa, Cage, Lynne... — Wymieniła imiona, wlepiwszy zmętniały wzrok w wypełnioną szklankę, którą w cichym toaście podniosła do góry jako symbol hołdu dla przywołanych i nieprzywołanych. Na wszystkie nazwiska zabrakłoby czasu. — Przy złagodzeniu procedur związanych ze zmianą dywizji i liście chętnych musimy odbudować strukturę Korpusu Oficerskiego. Erwin dowodzi spoza pola walki, więc ja obejmę dowództwo pierwszego oddziału, zachowując stopień i funkcję szefowej Pionu... Przynajmniej do czasu skończenia projektów technicznych. Potem zastąpi mnie Moblit, Lauda dostanie dwójkę, ale to wciąż...
— Słowem... Erwin chce podnieść cię do pułkownika. Wiem, jak nie znosisz tych... Zresztą, uważam, że stawianie cię przed faktem dokonanym, tak jak raz to już zrobiono, byłoby draństwem. Powinniśmy zorganizować oficerską odprawę, ale reszta nadzoruje prace w Utopii.
Spojrzała na nich oboje tak, jakby przez jej umysł biegły właśnie spiętrzone krajobrazy frontów, potopów i katastrof, a głowę gniótł huragan najsprzeczniejszych myśli.
Inez wydawało się, że właśnie, wbrew własnym deklaracjom o wzięciu życia szturmem, straciła grunt pod nogami, które stały się nagle zwiotczałe i bezkostne. Słowa Leviego i Hanji wypatroszyły ją do granic, wywracając wszystko na drugą stronę niczym zdejmowaną naprędce rękawiczkę.
Czuła się jak rozłupane od środka polano kruszące się w takt trzaskających pakuł.
— A ty? — zapytała apatycznie, nie wiedząc, czy w ogóle wzięła tę informację na poważnie, ale jeśli miała zostać awansowana o dwa stopnie, spodziewała się, że Levi...
— Bez zmian — odparł neutralnie, czym niemal odebrał jej zdolność percepcji rzeczywistości. — Nie skończyłem szkolenia w Korpusie Kadetów, a więc nie mam wojskowego wykształcenia, co według regulaminu zamyka mi drogę do korpusu starszych oficerów. Dowodzenie oddziałem i stopień kapitana to szczyt mojej kariery.
Milczała. To, co właśnie powiedział, wydawało jej się absurdem w obliczu wczorajszego posiedzenia, na którym Sztab Generalny migał się od podjęcia decyzji w sprawie Erena tłumaczeniami, iż Levi jest bezpiecznym pomostem między Ludzkością i Jaegerem.
Nigdy o tym nie rozmawiali, ale nie spodziewała się, że jego bezszkoleniowy werbunek został uregulowany tak szczegółowymi sankcjami i zapewne by się nie zająknęła, gdyby chodziło o jakiegoś rekruta z przypadku, lecz — jak na ironię — to właśnie ktoś nazywany Najsilniejszym Żołnierzem Ludzkości, ktoś, kogo zdolnościom nikt nie był w stanie dorównać i ktoś, kim zasłaniano się jak tarczą, został napiętnowany przez regulamin niemożliwością dzierżenia stopnia adekwatnego do doświadczenia, zasług i umiejętności.
Zacisnęła pięści. Była wściekła i przed niecenzuralnym wykrzyczeniem, za jak idiotyczne uważa panujące w tym wojsku zasady, powstrzymywała ją chyba tylko powaga Leviego i wcześniejsza rozmowa z Hanji.
Skrzyżowała ręce na piersiach, nie odrywając od niego wzroku. Właściwie nie umiała stwierdzić, czy czuje się bardziej rozjuszona, czy zraniona.
— Papier to papier — przerwał ciszę, widząc, jak na niego patrzyła. — Mam go gdzieś. Wystarczy, że wiem, co mam robić. Zresztą... Od początku wiedziałem, na jakich zasadach zgodzono się na wyjątek Erwina.
Usiadła na łóżku Hanji, starając się nie zwariować. Słowa Leviego przywróciły jej choć odrobinę zdolności trzeźwego ocenienia sytuacji.
— Mogę przyjąć awans, jeśli to konieczne, ale nie próbuj przekonywać mnie do zmiany zdania na temat tego, co uważam za idiotyczne ani wmawiać mi, że to nieważne — powiedziała po dłuższej chwili ostrym tonem, po czym, nie mogąc usiedzieć, wstała i sięgnęła po papierosa. Levi nawet się nie skrzywił. — Nie wiem, jak zareagowałabym, gdybym dowiedziała się o tym na sali obrad. Naprawdę nie wiem.
Wychyliła się przez okno, żeby wypuścić dym jak najdalej. Nie była w stanie wyobrazić sobie tej sytuacji, lecz miała pewność, że powiedziałaby coś, co mogłoby odbić się negatywnie na projektach i autorytecie Korpusu, bo tego, co cisnęło jej się teraz na język pod adresem Zackleya, Smitha i wszystkich przeklętych biurokratów nie zdołałoby naprawić żadne postępowanie honorowe.
— A więc już wiesz — zawyrokował Levi, dolewając koniaku.
— A oddział specjalny? To w końcu rekruci.
— Podniosą ich — wtrąciła łagodnie Hanji, lecz Inez dostrzegła w jej twarzy coś podejrzanego. — Tylko Jean... — westchnęła smętnie, na co Schneider wściekle wcisnęła papierosa do popielniczki. — Nie może awansować, póki jego zdolność honorowa jest weryfikowana postępowaniem.
— Błagam, nie kończ.
— Erwin zamierza go jutro wezwać i wydać mu nieoficjalny rozkaz natychmiastowego rozwiązania sporu drogą sprostowania lub przeprosin — dodał Levi, a Inez wyczuwała w jego tonie coś na pograniczu niesmaku i zażenowania, lecz zaraz potem negatywność rys złagodniała pod uśmiechem gorzkawego rozbawienia. — Chyba nieźle przypieprzył temu porucznikowi, jeśli oceniać po widzianej wczoraj twarzy.
Hanji wychyliła napełnioną szklankę i podniosła się z krzesła.
— Muszę porozmawiać z Moblitem. — Posłała Inez znaczące, dziękujące spojrzenie. — On także powinien być gotowy. Jego nerwowość... Cóż. — Nacisnęła klamkę. — Ostatnio i tak jesteśmy wręcz żenująco nieprofesjonalni. — Cofnęła się od drzwi, by porwać stojącą na stole butelkę.
— Hanji...
— Ostatnio chyba nie jest w najlepszym stanie — stwierdził Levi, gdy tylko kroki Zoë rozpłynęły się gdzieś za ścianą.
— Dziwisz się? I jak długie ostatnio masz na myśli?
Inez znowu przysiadła na brzegu łóżka. Nadal była wewnętrznie rozdygotana i wściekła. Obserwowała Leviego; rozglądał się po izbie, jakby czegoś szukał.
— Pamiętasz, jak siedzieliśmy w Garnizonie Trost, w tej brudnej budzie, kiedy reszta pojechała walczyć z Reinerem? Jeszcze wtedy miałem mnóstwo wątpliwości, czy coś z ciebie będzie. Zmieniłaś się od tamtego czasu. Oboje się zmieniliśmy. Nie wiem ile razy, a jednak jakoś to ciągniemy. Nie myśl, że nie było innego wyjścia. Zasłużyłaś. To wszystko.
Zaśmiała się przygaszonym, cichym śmiechem. Miała wrażenie, że spokój Leviego był w tej sytuacji zaraźliwy jak wtedy, gdy ostro doprowadzał ją do porządku, gdy piła spirytus, gdy niedbale, jakby z pewną łaską, narzucił ją swoją kurtką od munduru, choć na moment łagodząc frustrację współpracy wynikłą z jego podejścia do wszystkich irytujących i nieważnych natręctw, które teraz stały się częścią jej życia, bo pewne czynności wykonywała już automatycznie, naturalnie.
Chciała mu to powiedzieć tyle razy, ale nadal nie do końca wiedziała jak, mimo że patrzył na nią wzrokiem, za którym tak tęskniła; wzrokiem dopowiadającym jakąś zmysłową obietnicę do opakowanego w mundur ciała. Ten akt wyzwalał o wiele więcej niż to, co kryło się za powszedniością każdego spojrzenia uczącego ich myślenia cichą, zakrytą cielesnością opartą na pamięci każdego wcześniejszego skurczu, każdego symptomu budującego ich utajone wewnętrzne życie, mimo że Inez, wbrew wszelkim obawom, odczuwała tęsknotę za bezwstydną, niezapośredniczoną nagością.
Milczeli, porzuciwszy służbową rozmowę wpół zdania; tak samo jak pierwszego dnia, tak samo jak zawsze, kiedy wszystko dookoła zaczynało komunikować im nieosaczoną, niewymagającą fasad bliskość, kiedy tylko dostali to długo wyczekiwane przyzwolenie otoczenia, na to, by mogli stać się ulegli wobec projekcji wyobraźni i przekroczyć granicę jednoczenia się światów, których brzegami była wilgotna, mniej lub bardziej różowa, skóra ust.
Kiedy poczuła na sobie jego dotyk, ten łagodny, niemal powściągliwy pocałunek, nie mogła się wyzbyć przeświadczenia, że ostatni raz tak realnie blisko byli nieprawdopodobnie dawno temu, wręcz w innym życiu, choć, wbrew pozorom, minęło tak niewiele czasu. Zajrzała mu w oczy, patrząc prosto w złotawą żyłkę kołyszącą się między różnorodnymi nachyleniami szarości jego tęczówek przygaszonej teraz przez brudne światło pokoju.
Nie wiedziała, co dokładnie myślał, gdy tego doświadczał, nie wiedziała nawet, czym dokładnie był ów krótki, zygzakowaty błysk przypominający piorun skurczony do rozmiarów odstającej od guzika nitki, nazwany przez niego kiedyś symptomem Ackermanów, jedynie zdawała sobie sprawę z jego ważności, absolutności, których sama nie potrafiła wyrazić żadnym zderzeniem słów.
Skoro on reagował na rzeczywistość w ten sposób, tym bardziej nie mogła się wahać ani obarczać go czymś, z czym jeszcze nie spróbowała się zmierzyć.
✦
Jean miał wrażenie, że serce ścisnęło mu się w nienaturalnie mocnym skurczu, jakby nagle usłyszał wystrzał z pistoletu.
Sen...
Zimne światło słońca wpadło do pomieszczenia tęczową smugą kończącą się na deskach ciemnej podłogi, a piórka barwionego na czerwono szala poruszały się rytmicznie, gięte powietrzem wpływającym do pokoju przez nieszczelną ramę. Ciężki, wyrafinowany zapach perfum był rozrzedzony jak mgiełka oddechu.
Jego podniesiona w nagłym przebudzeniu głowa opadła z ulgą na śliską, chłodną poduszkę. Szukające po omacku broni dłonie łagodnie wsunęły się pod kołdrę, instynktownie lgnąc do źródła promieniującego ciepła.
Było cicho, tak niezwykle cicho: nie brzęczał gwizdek, nie dzwonił dzwonek alarmowy, dziesiątki butów z ostrogami nie przetaczały się przez korytarz za ścianą, nic nie straszyło go wymarszem, nie trzeszczał rynsztunek, nie rżały konie.
Nie rozbrzmiewało echo kolejnego numerowanego rozkazu dziennego...
Nie musiał wstawać na rozkaz ani spać na rozkaz. Wrażenie spokojnej próżni, w której do izby wchodził z zewnątrz jedynie blask słońca i czubek tympanonu sąsiedniej kamienicy, rozrastało się do spiętrzonej iluzji utknięcia w przyjemnej, bezpiecznej nieskończoności oddalonej od Centrali i wojska o niezliczoną ilość sążni.
Leniwie przesunął dłoń w dół. Ciepłe biodro „Doris" było napuszone czarną draperią zdobiącą przylegającą do miednicy spódnicopodobną przepaskę niemającą wiele wspólnego ani z ubraniem, ani z bielizną.
Lekko poruszyła nogą, a on przelotnie spojrzał za siebie. Przez chwilę wędrował nieobecnym wzrokiem po wspomnieniach z początku wieczoru, których kolory odkrywały się wraz z barwami pierzastych szali, peruk, kapeluszy, woalek i wszystkiego tego, co pozwalało jej w mgnieniu oka zastąpić jeden wizerunek drugim, a co wisiało na nieosłoniętym, metalowym wieszaku sprawiającym, że cały pokój wyglądałby jak garderoba, gdyby nie stojąca w rogu sekretarzyka niemodna, nieco tandetna szkatuła.
Jean odwrócił głowę i delikatnym, nieśmiałym ruchem dłoni, pogłaskał jej wiotkie, białe plecy, niby gładząc pióra spłoszonego ptaka. Sama myśl, iż rzeczywiście u niej został, iż obudził się tu i teraz: w pogiętej wilgotnej pościeli, przyprawiała go o wewnętrzny skurcz na stycznej ekscytacji, przerażenia i pożądania, jak gdyby to, co już się wydarzyło, miało dopiero się stać, jakby jego włosy wcale nie były rozczochrane, zlepione potem, który zdążył już wyschnąć po rozkosznym zniszczeniu mięśni wysiłkiem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.
Chciał złapać jakąś hipnotyczną chwilę, ponieważ drugiej, w obliczu wiosennej ostatecznej wyprawy, o której wczoraj tyle rozmawiano, mogło po prostu już nie być. Teraz czuł, że — choć na moment — jest dobrze; tak dobrze jak wtedy, gdy szedł ulicą, nie mogąc opędzić się od wszechobecnych komunikatów otoczenia, że naprawdę jest kimś.
Nie wiedział, czy do nocnej ucieczki z Posterunku pobudziło go świętowane w małym pokoju uwolnienie Erena zakropione alkoholem, natłok emocji związanych z tym, co zrobił podczas posiedzenia w poczuciu, że nie może nie zrobić niczego, czy może napięta sytuacja z Helgą i to, że potem Mikasa uwiesiła mu się na szyi ze łzami wzruszenia w oczach, jakby rzucił jej do stóp cały świat — co kiedyś byłby gotów zrobić — podczas gdy jedynie oddał jej Erena. Mimo to walczył z przemożną chęcią pocałowania jej, skoro miał już budujące go doświadczenie, skoro wciąż czuł się niespokojny, a jej, choćby bardzo chciał, choćby zauroczenie przygasło i zmatowiało, nie potrafił całkowicie usunąć z własnych myśli.
Zdawał sobie sprawę, że nie powinien tak reagować, a jednak, chociaż na jego usta wpełzł charakterystyczny, zaczepny, zainscenizowany na „to nic" uśmiech, niespodziewana bliskość Ackerman, ten naturalny zapach jej gładkich czarnych włosów, których zawsze chciał dotknąć, wydały mu się nagle przytłaczające i bolesne, prowokując dawne rany do otwarcia.
Ostatnio był na tym punkcie dziwnie wrażliwy; czuł zwielokrotnione rozedrganie własnych fantazji i pragnień, konieczność zerwania się do ucieczki od wszystkiego, co upośledzało jego umiejętność odnalezienia się w nowym, prawie-normalnym życiu.
Mógł być bohaterem, ale w takich sytuacjach potrzebował czegoś, co — bardziej niż bohaterstwo — przypominało dezercję, bo frontem czy innym wiszącym nad nim postępowaniem honorowym zamierzał martwić się wtedy, gdy staną się bliższe, dotykalne i nieuniknione; właściwie nadal nie miał pojęcia, co powinien zrobić z Schillerem, żeby przeklęty regulamin dał mu wreszcie spokój, pozwalając uniknąć żałosnego kajania się i przepraszania kogoś, kogo od początku nie trawił.
A może w tym wyczekiwaniu kobiet, w tym całym zerwaniu się i lupanarowej ucieczce, których w Orvud jeszcze nie rozumiał, wmawiając sobie, że sam taki nie jest, rzeczywiście kryła się jakaś metoda ukrycia się w innej rzeczywistości za fasadą krótszego lub dłuższego romansu albo i za kupieniem sobie paru chwil spokoju?
Wszystko, czego od werbunku wysłuchiwał w barakach i kantynach, a co kiedyś wydawało mu się nieodpowiednie i przesadzone, stało się teraz jakby klarowniejsze, prawie oczywiste, chociaż jego brak doświadczenia widoczny w początkowym zdenerwowaniu był dla zapewne wątpliwie prowadzącej się artystki niczym łowieckie trofeum.
Dlaczego miałby przeżywać takie sprawy z namaszczeniem, łamiąc sobie głowę nad istotnością pierwszego pocałunku z kimś najważniejszym w jego życiu? Jakie to miało mieć niby znaczenie, skoro wszystko toczyło się tym samym, podporządkowanym wyprawie rytmem, nie racząc poczekać, by mógł czegoś naprawdę spróbować albo po prostu (nadą)żyć?
Brązowe, poskręcane na końcach włosy „Doris" były rozsypane po pościeli. Uśmiechnął się na samą myśl o tym, że wcześniej — gdy widział ją po raz pierwszy w czasie występu — miała rude; leżały teraz przewieszone przez metalowy wieszak jako peruka, jako sceniczny kostium.
Dopiero wczoraj, gdy rozcharakteryzowała się niemal całkowicie, odsłoniła ekstrawagancko przyciętą w półkole grzywkę i to, że każde pasmo było zapewne innej długości, co sprawiało wrażenie celowego nieładu podkreślającego jej przynależność do artystyczno-arystokratycznej bohemy Mitras.
Nadal nie rozgryzł, ile mogła mieć lat, ale raczej nie więcej niż trzydzieści. Pod makijażem nadal wyglądała olśniewająco, młodo i, jeśli miałby być szczery, mniej sztucznie i niepokornie, choć domyślał się, że taką stali bywalcy lokalu, w którym tańczyła, oglądaliby mniej chętnie.
Przysunął się bliżej i, wciąż niepewnie, wtulił się w lekko zarysowane, wyćwiczone tańcem plecy. Oplótł nogi „Doris" nogą, a gdy poczuł na skórze dotyk czegoś nieprzyjemnego, przypomniał sobie, że na kostce nosiła bransoletkę.
Zaciągnął się kobiecym zapachem jak cygarem, po czym, prawie czule, wyplątał z rozrzuconych włosów tancerki zapięcie naszyjnika, którego zawieszkę wczoraj niemal łykał, gdy pieścił językiem skórę jej piersi, jak tylko przezwyciężył minuty zupełnego zażenowania i zmęczenia po pierwszej, niezwykle krótkiej próbie stawania się mężczyzną, kiedy z upozowanym na niewinny uśmiechem, tuż przed rozpięciem mu spodni, powiedziała, żeby się nie denerwował, bo noc jest długa.
Miał wrażenie, że to wszystko zadziałało oczyszczająco, że ten pierwszy moment chęci ukrycia się przed światem był potrzebny, by później wślizgnięcie się w wilgotną przestrzeń wielokroć rzeźbionych kształtów połączone z doświadczeniem silnego wezbrania stało się wyraźne, bardziej ekscytujące, pełne i wreszcie — umożliwiające coś, co przypominało rytuał przejścia dziejący się w ekstatycznym zapamiętaniu uwalniającym płynne sedno cielesnej satysfakcji.
Mruknęła coś cicho i niewyraźnie, prowadząc jego rękę od biodra do dekoltu, jakby chciała być przez niego głaskana.
Niezwykle mu to schlebiało. Nie szkodziło, iż nie znał jej prawdziwego imienia. Uważał, że zapytanie o nie wczoraj — w chwili gdy dopiero zaczynała obdarzać go swoim gładkim, wypielęgnowanym ciałem, tą erogenną mapą — popsułoby coś w ziszczaniu się fantazmatów przyprawiających serce Jeana o szalone wibracje, że wreszcie, zamiast dopowiadać sobie tysiące podniecających kształtów, czuje je pod dłonią, niemal dziecięco wzruszony zderzeniem twardości własnych palców z delikatnością jej ud.
O tej porze, choć nie miał pojęcia, która może być godzina, taka artystka jak „Doris" musiała być jeszcze senna, skoro, jak twierdziła, z racji wzmożonego zjazdem ruchu w stolicy i w lokalach, żyła od występu do występu. Twierdziła też, że ostatnio częściej niż zwykle zdarzało jej się kończyć dopiero nad ranem, ale Jean nie miał pojęcia, czy to prawda.
Wczoraj był świadkiem, jak zerwała się, symulując mdłości i migrenę tak perfekcyjnie, że sam niemal jej uwierzył. Gdy opuszczali lokal, była prawie zielona na twarzy, ale kiedy, w poczuciu obowiązku, odprowadził ją pod same drzwi kamienicy, beztrosko zaśmiała się w głos, jakby nagle ożyła. Po wpuszczeniu go do mieszkania, do tego królestwa wieszaków, szali, peruk i koronek, natychmiast zmyła z twarzy warstwę choroby, którą namalowała sobie zapewne w jakimś kącie za kulisą, po uprzedniej prośbie, by dał jej „kilka minut".
Teraz zupełnie nie odczuwał obcości rozrastającej się z każdym gestem akcentującym swoiste poczucie nieautentyczności tego, co „Doris" robiła. Wszystko naturalnie zamieniło się w azyl oparty o umowność stwierdzenia, że oboje znajdowali się „poza czymś", chociaż ta bajkowość spektaklu miała zapewne pokruszyć się z chwilą, w której zamknie za sobą drzwi jej mieszkania.
Odwróciła się do niego przodem i delikatnie przesunęła palcem po białej, wypukłej bliźnie na ramieniu, obok której widniały znaki po trzech szwach.
— Skąd to masz? — zapytała nagle z pewną powagą, co kompletnie go zdezorientowało.
Być może w nocy, w słabym świetle lampy, nie zdołała dostrzec tego śladu draśnięcia kuli, tej pamiątki po ataku na Posterunek Żandarmerii, kiedy tak zażarcie szukali Kennego Ackermana? Pamiętał, że wtedy, gdy Inez zaciskała palce na broczącej ranie, nie rozróżniał rzeczywistości od fikcji, widząc jedynie uciekające mu sprzed nosa życie.
Spojrzał na kobietę z upozowaną zadziornością.
— Komar mnie ugryzł — podroczył się, nie siląc się nawet na powagę, wręcz przeciwnie: na coś najbardziej niedorzecznego, po czym ukrył twarz w meandrach zmiętej poduszki; w tym momencie to naprawdę było na swój czarny sposób zabawne w zderzeniu ze wszystkim, co stało się później.
— Jean... — szepnęła, wtulając głowę w zagłębienie między jego karkiem a ramieniem.
Poczuł dziwny niepokój, bo coś, nie miał pojęcia dlaczego, podpowiadało mu, że wiedziała doskonale, iż nie jest to żaden ślad po przypadkowej ranie. Nie rozumiał, po co w ogóle zapytała. Bo jakie mogła mieć o tym pojęcie?
Czuł, jak sunie dłonią o lekko ostrych paznokciach od jego pośladków, przez plecy, do samych łopatek, i nie mógł wyzbyć się przeświadczenia, iż to drapanie jest najdoskonalszą formą tortur. Miał poprosić, żeby nie przestawała, ale, gdy chciał to zrobić, wdrapała się na niego i ułożyła, niemal nakrywając go swoim ciałem. Czuł ją każdym centymetrem nagrzanej skóry, co przecinało każdy węzeł zagnieżdżony gdzieś w jego wcześniejszych psychosomatycznych wyobrażeniach.
Albo mu się wydawało, albo było w tym coś niezwykle tkliwego, wykraczającego poza powierzchowną kokieterię, lecz zaraz potem wyśmiał wewnętrznie tę godną Freudenberga myśl, bo uświadomił sobie, że z pewnością nie był ani pierwszym, ani ostatnim, któremu tak robiła, że po prostu stwarzała mu kolejne złudzenie, tym razem bliskości, tak jak stworzyła mu możliwość błogiej ucieczki w nieautentyczność.
Może i nie była — mówiąc wprost — prostytutką, ale to i tak nie miało w tym momencie aż takiego znaczenia; nie zamierzał oceniać jej moralności w chwili, gdy sam podążał za własnym kaprysem, kompletnie nie rozumiejąc tego, dlaczego w takich sytuacjach źle mówiło się jedynie o kobietach, mimo że jeszcze nie tak dawno sam nazwał ją „pierwszą lepszą".
— Jak właściwie masz na imię? — skorzystał z chwili ciszy, a ona, niby w zamyśleniu, mruknęła coś, na nowo inscenizując zaspanie.
— Nie spodobałoby ci się.
— Próbuj, najwyżej cię zrzucę, ubiorę się i wyjdę.
— Zabawny jesteś. Chcesz herbaty?
Zaśmiał się do siebie. Nie wiedział, jak to możliwe, że nie czuł się zablokowany przed powiedzeniem czegoś, co nie byłoby obciążone żadnym ponurym ładunkiem, jak zawsze, gdy rozmawiał z chłopakami czy z Helgą, nie potrafiąc przebić się przez zaporę odcinającą go od bycia beztroskim i dowcipnym.
To wszystko przychodziło teraz naturalnie, niewymuszenie, jak mrugnięcie okiem. Może przy kimś, z kim, nawet pośrednio, nie łączyło go nic związanego z wojskiem, było po prostu łatwiej? Może miał szansę jeszcze rozkwitnąć jako ktoś świeży? Może Marlo miał rację, że z kobietami z cywila życie wydawało się inne, bo nie czuło się w powietrzu czegoś, o czym nie wypadało zapominać i w prywatnej rozmowie?
W tym momencie pójście z Helgą na Mur i patrzenie na załataną wyrwę wydało mu się okropnym, wręcz idiotycznym pomysłem. Gdyby czas dało się cofnąć, zrobiłby wszystko zupełnie odwrotnie.
Odpędził tę myśl. Zamknął na moment oczy, pozwalając jej po prostu głaskać się po policzku, tym bardziej że robiła to tak dokładnie, jakby poza pieszczeniem go, badała najmniejsze drobiny cielesnej powłoki, spod której przebijała nieprzyjemna zapewne szorstkość zarostu; w końcu planował, że ogoli się dziś rano...
Sunęła opuszkiem po dolnej linii żuchwy, niby czegoś szukając. Zaśmiała się cicho, a Jean domyślił się, że zapewne chodzi jej o tę część twarzy, której nigdy nie potrafił doprowadzić do porządku w obawie przed zacięciem.
— Chodź — szepnęła mu prosto do ucha, prowokując kolejny napad ekscytacji; miękko sturlała się z jego pleców, po czym wstała z łóżka, zostawiając go w tym żałosnym, nieochłoniętym stanie, w którym nie wiedział, czego się spodziewać.
✦
Delikatnymi, niezwykle precyzyjnymi ruchami mydliła mu policzki, kark i żuchwę. Zamykał oczy, czując, że z każdą kolejną sekundą coraz głębiej zanurza się w błogim zapomnieniu. Co jakiś czas rozchylał powieki, nie mogąc powstrzymać się od mało dyskretnego spojrzenia na owiewającą jej ciało mgiełkę przenikalnego batystu. Był pewien, iż czerwieni się pod pokrywającymi twarz mydlinami, co najwyraźniej ją bawiło; szczególnie w chwili, w której odwracał wzrok w stronę leżących na stole przyborów: brzytwy w skórzanej pochewce, okrągłego, blaszanego pudełka z mydłem, przezroczystego kamyka ałunu. Niezwykłość tej zwyczajnej, kosmetycznej czynności wydawała mu się czystym, niemal erotycznym szaleństwem.
Gdy w koszarach patrzył na zgrubiałe palce podstarzałego, otyłego fryzjera, sądził, że trudno o coś bardziej niezręcznego, więc drzwi pracowni omijał szerokim łukiem, mimo kłębiącego się pod nimi tłumu żołnierzy.
Gdyby opowiedział o tym Springerowi czy Marlo, zapewne nie uwierzyliby w coś, co było jak książkowe spełnienie chłopięcych fantazji. To wystarczało, by przestał myśleć o tym, dlaczego miała ochotę właśnie na to, czy był to jej codzienny, seksualny kaprys, może jakiś fetysz? Czy robiła to każdemu, komu noc wcześniej się oddała, choć — mimo wszystko — przeczuwał, że umknęło mu coś istotnego, a „Doris" skrywała jakąś tajemnicę, która wyzwoliła się w jego obecności.
Czuł się zbyt otępiały, niezdolny do jakichkolwiek analiz, zamroczony świadomością, że zawinięty na biodrach puchaty ręcznik jest tak opięty, że eksponuje niemal odlaną na materiale wypukłość członka.
Kiedy przybliżyła do jego twarzy wypolerowaną brzytwę, żeby zebrać pianę i ściąć zarost, napiął się w poczuciu dziwnie przyjemnego, może nawet wyuzdanego niepokoju, że właściwie mogła mu równie dobrze poderżnąć gardło, lecz starał się, po raz kolejny, przestać myśleć jak żołnierz. Ścisnął ręką drewniany brzeg krzesła, a ona uspokoiła go czułym pogładzeniem po włosach, jakby zdawała sobie sprawę, że właśnie testuje na jego skórze symbolikę żywiołów. Gdy wykonała pierwszy, łagodny ruch, poczuł w sobie rozlewającą się koncentrycznie falę spokoju; jej dłonie działały w tym momencie aseptycznie na całą rzeczywistość.
Zanuciła pod nosem coś skocznego, coś, co wydawało się Jeanowi jednocześnie znane i nieznane; miało rytm pisanych na jedno kopyto kawaleryjskich piosenek o koniu i dziewczynie pasujących do śpiewnika, który znaleźli z Connym w służbówce, gdy sprzątali Centralę po powrocie z Orvud.
— Robiłaś to już kiedyś? — zapytał, gdy wycierała ostrze z białej błony mydlin, choć precyzja i namaszczenie, z jakim do tego podchodziła, sugerowały jednoznaczną odpowiedź. Jej zachowanie było nie tylko podniecające; intrygowało go tajemnicą przezierającą spod warstewki ekstrawagancji okrywającej „Doris" niczym zastygła powłoka lakieru.
— Kiedyś — odpowiedziała, lecz odniósł wrażenie, że jej ton nie miał w sobie niczego z wcześniejszej żartobliwości. Po tym urwanym słowie nastąpiła długa pauza o ciężkim zabarwieniu, jakby beztroski spokój zmącił się pod wpływem jakiegoś widma z przeszłości. Jean był niemal pewien, że palce „Doris" mocniej zacisnęły się na rączce brzytwy, ale, nawet mimo to, wróciła do wykonywania czynności z tą samą delikatnością i drobiazgowością. Zaśmiała się, a to, co na moment się odsłoniło, stało się na powrót okryte. — Nie, nie jestem tańczącą stołeczną kurwą, która dorabia sobie jako fryzjerka — dodała rozbawiona jego prawdopodobnymi podejrzeniami.
— Nie o to mi chodziło, nie bocz się.
— Nie boczę, mówię, jak jest, a właściwie, jak nie jest. Ale was chyba nigdy nie zadowalają proste odpowiedzi. Każdą rzecz robicie z takim impetem, jakbyście jutro mieli przestać istnieć.
Pocałowała go w czoło.
Westchnął bezradnie, zdając sobie sprawę, jak mogło to zabrzmieć, ale ona — jakby kompletnie nieprzejęta rozmową — po prostu uniosła do góry jego podbródek, by ze stoickim spokojem zebrać pianę oraz zarost z dołu żuchwy i z karku.
Gdyby rozmawiał na ten temat z którymś z przyjaciół, powiedziałby, że jest „bardziej nie do ogarnięcia niż inne". Musiał przyznać, że w dziwną grę, w którą grali od pierwszego spotkania, była od niego o wiele lepsza, nawet jeśli ostatnie zdanie zostawiło po sobie dobrze znany posmak goryczy; nawet jeśli przypominało niepasującą do wystroju pełnego szali i peruk salonu z gruba ciosaną, ciężką szkatułkę.
Odchylił się na krześle owładnięty jej kojącym dotykiem. Namoczyła mu twarz, zmyła mydliny wodą i leciutko potarła ałunem, żeby złagodzić ewentualne podrażnienia, choć żadnych nie czuł.
Napiął się, kiedy oparła bosą stopę o siedzisko, tuż między jego udami. Dyskretnie wsunął dłoń pod niemal przezroczystą batystową koszulę, nie mogąc powstrzymać przemożnej chęci ściśnięcia „Doris" za pośladek. Zrzuciła mu ręcznik z bioder i, niby wykonując część choreografii, opadła okrakiem na jego kolana.
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top