#55.
Jesteś taki czarujący...
Rozczarowałeś mnie...
Szedł napięty w stronę kwatery, próbując przetrawić to, co się wydarzyło. W całych koszarach nie potrafił znaleźć sobie miejsca ani odpowiedniej samotni, w której mógłby poukładać coś, czego kompletnie nie rozumiał. W głowie dźwięczała mu kakofonia obu tak niepodobnych do siebie głosów — tego ważnego i nieważnego — ścierających się ze sobą mimo zasadzenia brzmień na tym samym rdzeniu.
(Roz)czarować...
Czuł coś okropnego; coś podobnego do chwili, kiedy palce zastygały mu na spuście, a sekundy sączyły się wolno, odmierzane rytmem łomoczącego serca. Próbował przeniknąć te słowa, odgadnąć, kim tak naprawdę jest, bo oba tony, Helgi i „Doris", wysyłały mu sprzeczne sygnały.
Sam wcale nie sądził, że zrobił coś złego, niczego nie żałował i, gdyby tylko miał wybór, powtórzyłby wszystko parę razy mocniej; po prostu dziwnie przerażał go fakt, iż dostał na coś dobę, nie wiedząc nawet, kim jest „sekundant" ani co to są „sąd honorowy" i „honorowa satysfakcja". Te oficerskie, ostre formułki od szkolenia brzmiały Jeanowi złowrogo i podejrzanie, niemal wykrzykując mu w twarz, że w zderzeniu z kimś wyższym stopniem jest nikim.
Teraz wolałby odetchnąć wonią potu i niewyczyszczonych mundurów, wonią tego, co mówiło mu, że rekruci i oficerowie są równi, tego, co mówiło, że łączy ich o wiele więcej niż rozkazywanie, niż zależność dystynkcji, że nie ma między nimi żadnych wymyślnych konwenansów, o których wiedzy nie punktowano na szkoleniu, niemal dając przyzwolenie na jej zignorowanie.
A może po prostu jeszcze wtedy nikt nie zakładał, że ktokolwiek z nich, rzuconych w sierpniu na pożarcie, wysłanych na wyprawę, ściganych jak zwierzęta, publicznie pogardzanych, dojdzie do momentu, kiedy okaże się to w ogóle potrzebne? W obliczu lasu, zimnych nocy, obłoków rozwianej mgły czy spania sobie na kolanach tamto znane życie wydawało się okropne, ale i na swój pokrętny sposób prostsze od tego nieznanego.
Szarpnął kołnierz, po czym wsunął zaciśnięte ręce do kieszeni, ciągnąc kożuch tak mocno, że idący w dół materiał wpił mu się w ramiona, przygniatając je niczym niewiadomy ciężar. Pod palcami, na dnie munduru czuł szorstką fakturę papieru z wciśniętym przez „Doris" adresem.
Był wściekły i rozgoryczony tym, iż — w obliczu wielkich zasad — front, ich trud, zmęczenie, sen przerywany dobrze zapamiętanymi dźwiękami prujących serii i przewiercających ciała pocisków znaczą tak niewiele; że jedyne, na co mogą liczyć, to powiedziane pompatycznie „bohater", cywilne lizanie im butów i odcinkowe romanse o koniu, dziewczynie i malowanych chłopcach w rzeczywistości tracących fason w starciu ze stopniem kogoś, kto całe życie siedział na bezpiecznych tyłach Garnizonu.
Teraz Jean cierpiał w zupełnie inny sposób niż kiedyś i utwierdzał się w przekonaniu, iż zachowanie zdolności cierpienia czyni go lepszym od bufonowatego służbisty szczycącego się porucznikiem, na którego zapewne nie zasłużył. Jeszcze bardziej bolał go fakt, że Heldze nie przyszło do głowy, by naprostować rzucane przez Schillera idiotyzmy albo chociaż...
Być może wtedy nie rozeszliby się tak nijak. Nie tylko ona była zła, bo to Jean czuł się na nią bardziej obrażony. Lubił dopowiadać sobie jej zachowanie na podstawie własnych wyobrażeń, nieistotne czy był to konny popis, fantazmatyczna inscenizacja rozmowy czy docenienie jego starań. Inność rzeczywistości od tego, co sam wytworzył, była dla niego niemal tak bolesna jak zdrada.
Westchnął ciężko, widząc straszące z końca korytarza uchylone drzwi kwatery.
Cokolwiek by to nie było, musiał dowiedzieć się, czego trzeba, by jakoś wyplątać się z tej żałosnej farsy, choć nie miał zielonego pojęcia, jak właściwie powinien zacząć. Nie chciał też wyobrażać sobie, co zrobiliby z nim kapitan Levi albo Inez, gdyby te bezużyteczne formułki naprawdę okazały się czymś więcej niż puste straszenie go nieistniejącą sankcją.
Nie zamierzał pakować się w żaden towarzyski skandal niewinnym daniem w twarz jakiemuś sztabowemu asekurantowi i świadomość, że na niechęć może być już za późno, ani trochę nie pomagała mu się uspokoić. Musiał pomyśleć, jak wyjść z tego z twarzą i jakoś wykalkulować, czy coś i, jeśli tak, to co mu grozi.
Irytacja mąciła mu klarowność dedukcji i najchętniej po prostu by się stąd wyrwał, poszedł do „Doris", tam, gdzie był wczoraj, dokończył to, czego na dobrą sprawę nie zaczął. Wyciągnął ręce z kieszeni, skrobnął się po włosach, by poprawić swój wątpliwy wygląd spowodowany całą nocą spędzoną u boku Steinhoffa, wypalanki i całej reszty. Nie był w ogóle pewien, czy stuprocentowo wytrzeźwiał; głowa zdawała mu się ciężka, karykaturalnie pusta w przeładowaniu najsprzeczniejszymi myślami, a wzrok instynktownie uciekał przed wpadającymi przez okna korytarza smugami świateł.
Dobiegający z głębi izby śmiech Connego przetoczył się przez hol przecięty „no weź, przestań!" Saszki.
Jean nagle poczuł się jakoś głupio, jakby wszystko, co działo się wczoraj i dzisiaj, zaczynało do niego docierać, jakby właśnie skruszała efemeryczna skorupa, którą, w ostatnim przypływie trzeźwości, obudował się przed zaśnięciem.
Wiedział, że Marlo był zdegustowany jego łapczywym rzucaniem się w ramiona — jak sam określił — „pierwszej lepszej" i nie chciał wiedzieć, co Freudenberg powie, kiedy Jean dołoży do tego dzisiejsze zajście z Schillerem. Coś podpowiadało mu, że Marlo jest ostatnią osobą, która rozumiałaby męskie dochodzenie swych racji w ten sposób.
Nadal pamiętał spotkanie w lesie, gdy rozbuchany swoją przewagą pistoletu cieszył się z górowania w chwili, w której jeszcze-wtedy-Żandarm chciał z nim po prostu porozmawiać i rozmową wywalczyć zaufanie Zwiadowców. Wtedy żaden z nich nie potrafił sięgnąć po broń i wymierzyć drugiemu ciosu, wtedy Jean był parę strzelanin do tyłu, a jedynym, co miał, było postanowienie, iż następnym razem się nie zawaha.
Ta, trochę się pozmieniało...
Zapewne Eren byłby lepszym partnerem do tej rozmowy o słuszności; w końcu już w czasie szkolenia, gdy nikt nie pomyślał, żeby zapychać sobie głowę jakimiś honorowymi bzdurami, zdarzało im się poszarpać i forsować rację siłą pięści ku uciesze reszty jednostki, ale świadomość proszenia obarczonego Ludzkością Jaegera o cokolwiek, wydawała mu się stokroć bardziej żałosna niż moment zblamowania się przed Marlo i Connym, i niż tłumaczenie obu, że wbrew temu, co myślą, postąpił słusznie.
W jego głowie zamajaczyło ulotne wspomnienie z wczorajszego wieczoru: wykład Freudenberga o miejscach, w których nie powinni pokazywać się ludzie honoru, co dawało Jeanowi cień szansy na pomoc w zrozumieniu bełkotu Schillera. W końcu Marlo był jeszcze nie tak dawno rekrutem elitarnej dywizji kojarzonej przed zamachem tylko z fasonem, elegancją, pięknym stylem noszenia się i pewną wytwornością bycia, o czym Jean mógł tylko pomarzyć, kiedy próbował wyrwać się z objęć strachu o to, która z kul wystrzelonych przez kogoś z Oddziału Policji jest przeznaczona dla niego.
Zrozumieją?
Zresztą, czego by o nim nie powiedzieli, pocieszała go myśl, że — jak powiedział kiedyś Conny — „jesteśmy jak bracia" i jeśli ktoś miał pomóc mu się z tego po cichu wygrzebać to chyba tylko oni. Inez i Levi zapewne roznieśliby go na strzępy, a obnażanie przed Schneider swojej regulaminowej niekompetencji w ogóle nie wchodziło w grę. Nie zamierzał psuć sobie opinii, na której od początku tak bardzo mu zależało.
Wszedł do ciasnego pomieszczenia. Springer paradował po pokoju w koszuli, kalesonach i... damskim kapeluszu, a Sasha, nachmurzona ze wstydu i irytacji, bezradnie trzymała w dłoniach duże pudełko ze wstążką.
— Widziałeś, Jean, Saszka się pindrzy! Dlatego nigdzie z nami nie poszła! Zobacz, jaka miastowa!
— Conny... Oddawaj! — krzyknęła dziewczyna, a Jean skonstatował, że jeszcze nie widział jej tak czerwonej. — Może już nigdy nie będę mieć okazji?! Zawsze chciałam... mieć coś takiego, nawet jeśli... nigdy tego nie włożę... — wymamrotała smętnie, niby tłumacząc się z czegoś, czego Conny kompletnie nie rozumiał, a wobec czego Jean, ze swoimi odzieżowymi fantazjami, poczuł się jak jej bratnia dusza. — Chciałam tylko... Nieważne.
Zmierzył wzrokiem pudełko, które trzymała w dłoniach. Może Springer jeszcze tego nie zauważył, ale Braus miała ładnie zaokrąglone paznokcie, a zniszczone do tej pory ręce wydały się Jeanowi o wiele bardziej estetyczne, niż zapamiętał z czytania wyroku Sanesa, kiedy jego rozbiegane oczy zatrzymywały się na czym popadnie. Poznikały powygryzane skórki Sashy, ostre zakończenia nierówno obskubanych paznokci, znikły nawet przebarwienia od mazidła do konserwacji skórzanych części munduru i rzędu dla konia. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę Mikasy, lecz Ackerman błyskawicznie odczytała jego intencje i, również dziwnie zawstydzona, o co w życiu by jej nie podejrzewał, asekuracyjnie wsunęła obie dłonie do kieszeni spodni.
Domyślił się, że one, w przeciwieństwie do nich, zapewne spłukały się na przepustce do ostatniego miedziaka, a Sasha wyrzuciła na ladę jednego z salonów mody sumę swoich wygranych w karty potrojononą przez to, co wyciągnęła od nich w czasie kawaleryjskich popisów w siodle. Zawsze ich ogrywała — nieistotne, w co grali — a wiejska mentalność zaprawiona zaciąganiem gwarą, z których w czasie szkolenia tak uwielbiał się naśmiewać, wymuszała na niej to nieuzasadnione oszczędzanie „na kiedyś", podczas gdy on, gdy tylko dostawał albo wygrywał pieniądze, nie zamierzał sobie niczego odmawiać w imię abstrakcyjnego „na później".
Najwyraźniej dziewczyny też miały coś, czego chciały spróbować, mimo że twarz Ackerman była zawstydzona posępnie, po cichu, szaro, jakby to, co zrobiła, mimo że to tylko wypiłowanie i wyrównanie nieładnych paznokci, wydawało jej się niedorzeczne, bo Eren i tak niczego nie zauważy. Był w tym jakiś urok.
Poczuł się jeszcze gorzej w obliczu tej całej wiązanki przyziemnego i bezpiecznego łapania się życia.
— Zostaw Saszkę... — nieco ofensywnie mruknął do Connego, po czym klapnął na pryczę.
To, o czym zamierzał porozmawiać z chłopakami, nie chciało mu się przecisnąć przez zęby; nie teraz, kiedy wszyscy z dziecięcym rozbawieniem przeżywali wydaną fortunę Sashy, nie teraz, kiedy ich wczorajszy wieczór wisiał w powietrzu, wytłumiając wielomiesięczny chrzęst rynsztunku i nie teraz, kiedy w sercu zimy, dookoła wytworzył się powierzchowny, niefrasobliwy nastrój wiosny.
A jednak musiał coś zrobić. W otoczce docenienia, społecznych nastrojów i mody na zauroczenie Zwiadowcami rosło w nim przekonanie, iż nikt nie ma prawa naigrawać się z jego wieku ani wchodzić między niego a Helgę, czuł wręcz, że jest lepszy, a szczęście i Helga mu się należą i nie mógł pozwolić na to, by zepsuł to jakiś towarzysko-honorowy skandal. Nawet jeśli opcja hipotetycznego cichego romansowania na boku „z pierwszą lepszą" nie wydawała mu się wcale taka karygodna, to wojskowa biurokracja była już czymś kompletnie innym, czymś mogącym pójść mu w pięty bardziej, niż sądził.
Spojrzał na Marlo, choć od pobudki unikał jego wzroku jak ognia, jakby bał się czegoś w rodzaju umoralniających kazań kogoś, kto od początku jawił mu się jako żołnierz wręcz przerażająco porządny. Freudenberg obrzucił zrolowaną na łóżku Jeana koszulę napiętnowaną śladami szminki „Doris" i ociężale przewrócił się na drugi bok.
„Masz dobę..."
To irytujące ostrzeżenie wzmagało poczucie uciekającego czasu, choć pewnie od całego zajścia nie minęły jeszcze dwie godziny.
— A wy co wczoraj robiliście? Chłopaki nie chcą mi nic powiedzieć. — Sasha przysiadła na rogu pryczy, patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Bo z nami nie poszłaś. Trzeba było iść — odparł zapobiegawczo Conny, a Jean dziękował mu w duchu za to, go nie wsypał i nie wygadał się o niańczeniu „Doris" przed lokalem ani o tym, o czym pijany Jean mamrotał przez całą drogę powrotną, czyli niepójściu do niej do kamienicy, mimo że, gdy odchodził, wcisnęła mu do kieszeni adres, który, o zgrozo, wciąż w niej był.
Poczuł się bezpieczniej; w końcu Conny też zapewne nie chciałby, żeby Saszka dowiedziała się o jego nieudanych próbach tanecznych i tym, iż jakaś kopcąca z fifki tancerka z kocią gracją władowała mu się na kolana w ramach zadziornej choreografii. Chyba, chcąc nie chcąc, siedzieli w tym razem, mimo że ani Marlo, ani Conny nie dali się ponieść tak jak on.
Jean zacisnął pięści na prześcieradle. Pamięć nerwowo taksowała siniec wykwitający na twarzy porucznika, nijakość Helgi wobec jego własnego męstwa i brzmienie plączących się w głowie, niezrozumiałych słów zderzonych z niedorzecznością jego żołnierskiego wychowania, które nie pozwoliło mu poznać niczego innego niż szczęk broni, żółte worki pod oczami, skąpanie w ogniu i ciągłe uciekanie od zostania poległym.
— Honorowa satysfakcja, co? — Zmusił się do zaczepnego uśmiechu, czym sprowokował Marlo do teatralnego prychnięcia.
— Jeszcze tego by brakowało, królu życia — odparł, rzucając znaczące spojrzenie na zrolowaną koszulę, a Jean natychmiast wsunął ją sobie pod głowę, niby ukrywając dowód zbrodni. — Wiesz w ogóle, co to znaczy?
— Myślałem, że blask sławy, albo, nie wiem, ilość gwiazdek na mundurze czy coś. — Przeciągnął się z wymuszoną nonszalancją, choć ta gra zaczynała go już męczyć.
— Ja też! — Conny zaśmiał się głupio, a Sasha podrapała po głowie.
Marlo spojrzał na nich z politowaniem, lecz jego rysy zdradzały coś w rodzaju niewinnego rozbawienia:
— Wy naprawdę nie widzieliście nigdy kodeksu honorowego? To przecież część szkolenia, co prawda nie było za nią ocen, ale czas wolny był po to, żeby to sobie doczytać, żeby... — zawiesił ton. — Nic?
Conny ryknął śmiechem.
— Chyba w Żandarmerii...
— Nie czytaliście?
— Codziennie do poduszki, między sprzątaniem Trostu, wyprawą, dywersją, strzelaninami i zabijaniem ludzi. — Ostatnie miesiące stanęły Jeanowi przed oczami, a spiętrzone obrazy przecięła cierpka prawda, że jedyna satysfakcja, jaką odczuwał, to ta, że wyszedł z akcji cało, że kula, która go drasnęła była tylko omyłką losu, bo ten zamierzał dać mu jeszcze trochę czasu. — Umiem żgnąć kogoś ostrzem przez brzuch, ale nie wiem, co to znaczy „sekundant". Masz jeszcze jakieś pytania?
— Zluzuj albo po prostu spuść ciśnienie. O co ci nagle chodzi? Wczoraj sam mówiłeś... — Marlo sposępniał, a Jeanowi przypomniała się jego twarz zbolała widokiem egzekucji.
Dopiero po fakcie uświadomił sobie, jak gorzkie było to, co powiedział; szalejące emocje, zamiast łagodnieć, wyostrzały się jeszcze bardziej. Nie chciał zabrzmieć aż tak pretensjonalnie w stosunku do przyjaciela, który nie przechodził przez żadną z tych rzeczy, jeśli nie liczyć masakry w Dystrykcie Stohess i wczorajszej egzekucji, nie chciał sprawić, że Marlo poczuje się gorszy, dziewiczy bojowo, słabszy.
Wspomnienia wprawiające w drgnienie każdy koniuszek nerwu były jednak silniejsze w obliczu uciekającego czasu i dokonanej na szybko rekapitulacji z tego, co Jean poznał i czego nie poznał. Ignorowanie niepunktowanej wiedzy było jego własną metodą na niezamęczenie się w trakcie szkolenia. Uwierający go teraz brak informacji stanowił po prostu skutek wcześniejszych wyborów.
I tak jak ileś tygodni temu boleśnie zweryfikowała się wartość wyśmiewanych przez niego ćwiczeń walki w zwarciu, tak teraz również waga wiedzy nieważnej uświadamiała mu jego towarzyską i życiową nieporadność zderzoną z doświadczeniem rozeznania się w niedospanych nocach, w alarmach, huku wystrzałów i — po prostu — w walce.
Westchnął ciężko, posyłając Marlo skruszone spojrzenie. Musiał się uspokoić i przestać irracjonalnie szukać ataku w ludziach, którzy oddaliby za niego życie, musiał oddzielić się od nonsensu i wewnętrznego rozhuśtania od bieguna do bieguna.
Od wczorajszego powrotu wydawał się sobie rozbuchany, gwałtowny, pełen żądania, pretensji i niewyjaśnionego gniewu przy jednoczesnym poczuciu, że wszystko, co robi, czyni słusznie, bo jest teraz kimś ważnym, docenionym, kimś, o kim mówi się „bohater" i komu tak po prostu chcą oddawać się kobiety. Był z tego dziwnie zadowolony, lecz w tym zadowoleniu czaiło się coś niepokojącego w obliczu wiszącego nad nim nie-wiadomo-czego. Cała jego historia od wczoraj wydawała się tajemniczo niezupełna.
— To nie miało tak zabrzmieć. Ja po prostu... — Zrobił ciężką pauzę, bo choć miał na końcu języka słowo „zgubić się", wiedział, że to nie do końca prawda, ale próba zamaskowania się przy tych ludziach była tak żałosna, jak wczorajsze zderzenie resztek zwiadowczego żołdu z cenami lokali w stolicy. — Chyba się w coś wpakowałem, choć nie mam pojęcia w co? — Wymęczył wreszcie nienaturalnym pytającym tonem. Może oczekiwał, że Marlo, Conny, Sasha i Mikasa będą to wiedzieć za niego?
— Czy to ma związek z...?
— Nie! — wykrzyknął, lecz pożałował tej desperacji w chwili, w której brwi Sashy niebezpiecznie się zmarszczyły, a ona sama wbiła w Connego i Marlo wyczekujący wzrok, przez co we trzech poczuli się tak, jakby ktoś przystawiał im do pleców naładowany pistolet. — Chodzi o coś kompletnie innego...
— Z wami naprawdę nie da się dziś rozmawiać — żachnęła się. — Zostało mi jeszcze trochę kasy i zamierzam zjeść najlepszą golonkę w tym mieście, a wy siedźcie tu sobie z tymi swoimi „męskimi sprawami" do samej koronacji — dodała poirytowana, co choć na moment rozładowało zgęstniałą atmosferę zderzeniem kapelusza od stołecznej modystki i ociekającej tłuszczem golonki. Cały ten obrazek błysnął Jeanowi blaskiem jakiejś uroczej kontrowersji, mimo że Conny drapał się po głowie, jakby po raz kolejny nie rozumiał. Dopiero kiedy dziewczyny wyszły, odważył się zapytać:
— Nie ogarniam. To znaczy, że się obraziła czy co? Mam za nią pójść?
— Trudno powiedzieć... — mruknął Marlo bez cienia przekonania. — Chyba nie. Po co? Przecież nie wyszłaby tylko po to, żebyś za nią biegł. To nie ma sensu. — Wzruszył ramionami, po czym popatrzył na Jeana tak, że Kirschtein niemal czuł się przewiercony siłą tego poważnego spojrzenia. — Czemu akurat „sekundant"?
— Stary, ja nawet nie wiem, co to znaczy! — Zerwał się z łóżka, ściągnął kożuch i z impetem rzucił go na posłanie.
— W co ty się wczoraj władowałeś, że tak drążysz ten temat? Okazało się, że tamta jest mężatką czy co?
Jean poczuł, że w jego twarz uderzyło wściekłe gorąco wykwitającego rumieńca.
— Nie, cholera, nie! Chodzi o... Helgę. To znaczy nie do końca o nią... — Westchnął bezradnie. — Spotkałem ją przypadkiem w towarzystwie tego całego lepiącego się do niej frajera i wiesz, co powiedział? Nazwał nas, w sensie mnie, ale dobrze wiem, o co mu chodziło, „chłopaczkami z Oddziału Leviego". Niby nie powiedział tego wprost, ale...
— Podsłuchiwałeś ją? Na mózg ci padło? — Conny popukał się w czoło.
— Niespecjalnie przecież... — mruknął z zawstydzeniem Jean. — Gdybyś był na moim miejscu... Zresztą, to bez znaczenia. Nie mogłem pozwolić na to, żeby ten cholerny Schiller zabawiał się moim kosztem i pokazywał, że jest lepszy tylko dlatego, że ma jakieś zasrane trzy gwiazdki na pagonach. Niby za co?! Za przepychanie armat?! Gówno widział!
— Jean, Jean, Jean...! Siadaj. — Marlo złapał go za ramiona, widząc uderzające mu do głowy nadmierne pobudzenie. — Miał porucznika?
— Tak, ale co z tego? Czy to znaczy, że ktoś, kto ma porucznika, nie zasługuje na to, żeby go wyprostować? Miałem stać i się gapić? Udawać, że nie słyszę?
— Co było dalej?
— Nic. Dałem mu w mordę, a Helga się obraziła, jakby było za co.
— Oficera? Powaliło cię, Jean?! — Marlo skrzyżował ręce na piersiach, milcząc przez dłuższą chwilę. Ta cała sytuacja wyglądała wręcz groteskowo groźnie w obliczu toczącej się burzy mózgów, w której Jean walczył z dezorientacją, a Conny drapał się po brzuchu z malującym się na twarzy czymś na pograniczu rozbawienia i zażenowania. — Nie powiem, co od wczoraj zamieniłeś miejscem z głową. Serio, oficera?
— Ale w czym problem? Faceci dali sobie w twarz. Wielkie rzeczy. Dlaczego tak przeżywasz? — zapytał wreszcie Springer, dla którego postępowanie Jeana było najwyraźniej oczywiste, a dramatyzm Marlo zupełnie zbędny. — Niby co mieli zrobić? Uścisnąć sobie dłonie i pogadać przy herbacie? To wojsko...
— No właśnie, wojsko — odpowiedział Freudenberg, zdmuchując opadające na lewe oko pukle; jego paź stawał się już nieco przydługi. — Żołnierzy i ludzi honoru obowiązuje kodeks honorowy. Świadczy nie tylko o kulturze. Wyznacza estetykę rozwiązywania sporów niegrożącą splamieniem imienia i imienia jednostki, pod którą służysz. Stąd „żądanie satysfakcji" albo prościej „zadośćuczynienia" jako uniknięcie ordynarnej, karczemnej awantury — wyjaśnił, a Jean nie mógł wyzbyć się przeświadczenia, że Marlo znowu mówi jak Żandarm: pełnymi elegancji formułkami pozbawionymi faktycznego sensu, zapchanymi słowną watą mającą się nijak do rzeczywistości. — Żądanie satysfakcji jest uzasadnione, gdy następuje naruszenie czci osoby honorowej przez inną honorową. Polega na negocjacji pośredników, to znaczy sekundantów, twoich i tego drugiego. Do czasu rozwiązania sporu nie możecie się ze sobą kontaktować ani przebywać w jednym pomieszczeniu, wyjątkiem są zadania służbowe, ale to trzeba będzie uregulować z górą, bo inaczej, bez suspensu, obaj tracicie zdolność honorową.
— Co?! Czego?! Niby z jaką górą, do cholery?! — wrzasnął rozjuszony Jean. — Nie mógł mi po prostu oddać i po sprawie? To są jakieś bzdury! Mam lecieć do dowództwa i ogłaszać wszem wobec, że dałem w pysk jakiemuś frajerowi? — Wyzionął wściekle głosem odmawiającym mu posłuszeństwa, który z trudem przebił się przez zaporę narosłej w gardle guli.
Dopiero to wszystko trawił. W obliczu nachodzących ogólnych posiedzeń w Sztabie Generalnym ciche unikanie się było wręcz niemożliwe, a konieczność wtajemniczenia w sprawę przełożonych tylko zacieśniała otaczającą go sieć.
— Porucznikowi, Jean. Nie mógł. „Osoba honorowa nie reaguje zniewagą na zniewagę" — poprawił go, a Conny tylko patrzył na nich szeroko rozwartymi oczyma, stanowiąc żywy dowód na to, że nie jeden Jean nie ma pojęcia, o czym się mówi. — Weź się wreszcie do kupy. Jeśli nie wypełnisz warunków wyzwania, sąd honorowy może odebrać ci zdolność honorową, a to nie pozwoli ci awansować. Nie bez powodu Schneider tyle mówiła o regulaminie. To stolica, gdzie każdy gapi nam się na ręce, nie front, kiedy w ramach mobilizacji możesz przyłożyć defetyzującemu koledze.
Myśl o utracie możliwości dostania dystynkcji przebiegła go dreszczem. Mundur Zwiadowcy był teraz definicją; to on określał jego życie, status, nawet to, z czego Jean czuł się tak dumny i zadowolony. Nie chciał do końca życia być szeregowym albo kimś wyrzuconym ze społeczności ludzi honoru, mimo dysonansu podpowiadającego, że nigdy się do niej nie zaliczał, bo zrobił mnóstwo niehonorowych rzeczy: strzelał ludziom w plecy, zabijał, kłamał, doprowadzał do łez własną matkę, ale widocznie to się nie liczyło. Nie rozumiał, nie mogąc pozbyć się poczucia rozdarcia między abstrakcyjnymi zasadami a rzeczywistością. Stłumił nieprzyjemne pytanie, które chciał zadać Marlo, by nie powtórzyć nieporozumienia sprzed kilku chwil.
— Uspokój się — przyjaciel powtórzył na głos jego wydany w myślach rozkaz. — Reszta należy do twoich pośredników. To oni ustalają warunki zlikwidowania obrazy ku honorowi obu stron. Satysfakcja nie musi wcale kończyć się pojedynkiem. On jest ostateczny. Możesz go przeprosić, zaprzeczyć, wytłumaczyć się, podać do prasy honorowe oświadczenie albo...
— O czym ty w ogóle do mnie mówisz?! Mam się jeszcze przed nim płaszczyć? I jaki pojedynek?
— To ostateczność. Mam ci to przeliterować? — Marlo najwyraźniej tracił do Jeana cierpliwość. — Przeprosiny nie są ujmą dla człowieka honoru. Świadczą o odpowiedzialności.
— Świetnie — żachnął się. — Nie będę robił z siebie idioty i odwoływał raz powiedzianych słów, w dodatku takich, z którymi się zgadzam. Wmieszanie w to prasy to chyba żart.
— Chcesz się pojedynkować?
— A co to znaczy?
— Ostateczność, gdy doszło do obrazy czynnej, po twojemu: na przykład dania w mordę — powtórzył Freudenberg, wbijając w Jeana srogi wzrok. — Do pierwszej krwi. Obowiązuje równość broni nie tylko ze względu na identyczność modeli, ale i zdolności stron. Broń biała góruje nad palną i jej wykorzystanie jest częstsze.
— Co?! Koleś świadomie chce...?! — wykrzyknął Conny. — Z tobą?! Chyba coś mu się popieprzyło albo jest samobójcą... — Wyjaśnił, jak umiał, niemal się przy tym pocąc. — Czy ten gość w ogóle użył kiedyś ostrzy? Może i nie mamy gwiazdek ani bzdetów, ale...
— Mówisz, jakbyś nic o mnie nie wiedział...
Zapadła cisza. Jean wzdrygnął się na samo słowo „broń" i gdy tylko je usłyszał, nie chciał wiedzieć niczego więcej. „Pojedynek" wyobrażał sobie bardziej jako coś o pseudopojedynkowej formie: może walkę na pięści albo grę w szachy? Nie zamierzał wplątywać się coś, przed czym uciekał w ciągu ostatnich miesięcy; nie zamierzał zwracać pistoletu czy czegokolwiek innego przeciw cudzemu życiu tylko dlatego, że mówi o tym szereg „honorowych" zasad robiących widowisko z dwóch mężczyzn rozwiązujących swój problem. Nie popierał tego. Widział już wystarczająco krwi, by znienawidzić każdą myśl o wymierzeniu z broni do drugiego — w dodatku niewinnego człowieka — z powodu swojej urażonej dumy. To nie było to samo, co parę pyskówek i szybki, średni technicznie lewy. Miał zbyt duży respekt do walki i za bardzo przesiąkł śmiercią, żeby przyjmować to lekko i zadziornie jak jakiś literacki bohater.
„Pierwsza krew" stanowiła absurd. Przez szereg wypracowanych na froncie nawyków Jean nie był nawet pewien, czy gdyby raz złapał za broń, nie zabiłby Schillera przypadkiem, przy durnej próbie zranienia, jeśli tylko nie zabrakłoby mu sił psychicznych, by w ogóle wymierzyć do kogoś w imię niczego. Może i istniała między nimi kolosalna różnica stopnia, lecz nie była ona jedyna; wobec frontowych przeżyć Jeana „identyczność zdolności" wręcz wyjaławiała się znaczeniowo, nieistotne, jakiej mieliby użyć broni.
Z drugiej strony nie zamierzał stawiać się na pozycji przegranego czy produkować ośmieszających go przeprosin, bo choć „zasady" mówiły o „niestanowieniu ujmy", dla Jeana byłoby to ujmą ostateczną.
Splótł ręce na potylicy. Jeszcze tego nie rozumiał; jeszcze kompletnie nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić, a konieczność złożenia meldunku przełożonym była w tej sytuacji jak decydujące kopnięcie.
Zarzucił kożuch na ramiona i wsunął ręce do kieszeni, wyczuwając wymiętą kartkę z adresem.
Dlaczego w miejscu, w którym sam nie muszę się martwić o strzał w plecy, ktoś nagle się przypieprza i to wszystko niszczy?! Dlaczego nawet Helga tego nie rozumie...?
✦
Sztab Generalny
Inez odnosiła nieodparte wrażenie, że mimo wyraźnego zelżenia atmosfery i ulgi wywołanych przez powieszenie największego zbrodniarza ludzkości, wojna z polityką jeszcze się nie dopaliła. Dostali co prawda zgodę na zebranie Korpusu Oficerskiego, który na tle innych dywizji wydawał się śmiesznie uszczuplony, a jeszcze dziś rano Smith wysłał do pozostałych w Centrali za Rose żołnierzy rozkaz zabezpieczenia pozostałości po Utopii w celu ewentualnego wydobycia kryształów, lecz nie mogli być pewni, czy Sztab Generalny wyrazi zgodę na podpisanie przez Korpus kontraktu z przedsiębiorstwem i wcielenie w życie planu Pionu Naukowego w obliczu społecznego wzburzenia i niepokoju. Na razie chodziło jedynie o oczyszczenie terenu. Dalszy los substancji wciąż stał pod znakiem zapytania.
Nowy rząd nadal walczył z przeludnieniem, które wzmogło się od zniszczenia kaplicy Reissów, bo ludność z pogranicza Orvud-Nedlay, aż po jezioro Hegel, w strachu opuszczała swoje domy przekonana, iż miejsce to jest przeklęte.
Ruiny Utopii, głęboka rozpadlina wypełniona gruzowiskiem nieznanej, kojarzonej z tytanami krystalicznej materii zarażała pograniczne wioski i samo jezioro przeświadczeniem mieszkańców, iż obszary sąsiadujące z miejscem kaźni, klątwy i narodzinami największego spotkanego dotąd odmieńca to krajobraz skażony, który powinien zostać niezamieszkały, niezabudowany, opuszczony, raz na zawsze naznaczony stygmatem historii. Wobec tego nawet prasowe sprostowania okazywały się bezradne, bo skutkowały jedynie kierowanym wobec rządu zarzutem zakłamania.
Zackley był zdania, że gdyby wątpiący cywile dowiedzieli się o planach Korpusu Zwiadowczego na wykorzystanie ich zmaterializowanego lęku, sytuacja tylko by się pogorszyła. Smith również nie miał pewności, czy którakolwiek spółka przemysłowa byłaby gotowa na podjęcie ryzyka skutkującego albo skokiem technologicznym i gigantycznym zyskiem, albo fiaskiem i napiętnowaniem wynikającymi z projekcji ludzkiej mentalności powtarzającej z przerażeniem słowa klątwa i przeklęty.
— Wygląda na to, że ta sprawa będzie musiała zaczekać do koronacji. — Smith popukał piórem w blat, nie zaszczycając oficerów ani jednym spojrzeniem. — Potrzebujemy do tego sprostowania Historii i jakiejś lepszej legendy zdolnej zastąpić te zabobonne brednie. Bez pieniędzy i nowej technologii jesteśmy spaleni. Operacja wymaga skurczenia czasu i zminimalizowania ładunków, skoro nasz plan zakłada wykonanie jej w dobę.
Zauważyła, że generał stał się chłodniejszy, bardziej nieprzejednany i obcy. Nie miała okazji zapytać Leviego o rozmowy dotyczące dowodzenia hipotetyczną misją odzyskania Marii, lecz i bez tego znała już odpowiedź, w czym tylko utwierdzał ją zmęczony wzrok Hanji. Mimo że Pion Naukowy błyszczał całym wachlarzem pomysłów generujących koszty, Zoë wyglądała tak, jakby przegrała jakieś istotne starcie. Ani pułkownik, ani Levi nie poruszali tego tematu; najwyraźniej Smith obłożył ich niepisanym zakazem rozmów o dowodzeniu. W papierologii zawierającej plan Arlerta nie wprowadzono praktycznie żadnych zmian, więc Inez podejrzewała, że tak właśnie jest: bez zmian. Smith zamierzał dojść do swego każdym możliwym kanałem.
— Potrzebujemy jeszcze dokumentacji technicznej zmodyfikowanego sprzętu do manewrów używanego przez ramię zbrojne Pierwszej Brygady. — Hanji położyła na biurku szkic obsiany rojem strzałek i cyfr. — Kolejna kontrowersja — westchnęła ciężko. — Oddać dywizji odpowiedzialnej za zamach stanu tajny projekt broni przeciw ludziom. Nie wiem, czy argument wykorzystania jej po modyfikacjach w walce z Opancerzonym wyda im się wystarczający. — Spojrzała na Smitha, a jej rysy przybrały wyraz gorzkiego rozbawienia. — Nie wiem też, ile rządowych pieniędzy wydałam, pracując w Centrali, ale na tle innych dywizji musimy wypadać strasznie roszczeniowo. Bez kontraktu ze spółką nie jesteśmy w stanie tego policzyć. Mam nadzieję, że...
— To konieczne — odpowiedział ze spokojem Smith, składając kolejny podpis na dokumentach. — Oni też o tym wiedzą. Jeśli chcą pokonać problem przeludnienia i niedoborów, nie widzę innej możliwości niż odbicie Marii. Podejrzewam, że nawet mimo niechęci do tych roszczeń, nie mogą się ze mną nie zgodzić. To duży obszar specjalizujący się przed czterdziestym piątym w rolnictwie i hodowli. Jako nieużytek z pewnością się odbudował, a jakość ziem uległa znacznej poprawie. Gdy podawałem do prasy wiadomość o planowaniu odbicia, spotkała się ona z cywilnym entuzjazmem. Nie mogą nam tego zbojkotować, bo postawiliby się w sytuacji, w której dają i zabierają, co czyni ich gorszym rządem od poprzedniego. Po obaleniu króla zadbałem o to, by echo o rejonie rolniczym nie przycichło. W ostateczności powołam Pion Kolportażu Korpusu Zwiadowczego, korzystając z powierzchownej wolności druku, by mieć pewność, że ten stan rzeczy się utrzyma. Po koronacji nasza sytuacja powinna się poprawić, choć nie zmienia to faktu, że największym problemem jest budżet. Bez jego zatwierdzenia mamy związane ręce.
— Armin wciąż pracuje nad makietą tego, co proponuję zbudować na Murach Trostu. Do jutra powinno być gotowe i myślę, że tutaj możemy liczyć na kompromis z Garnizonem, skoro chcą walczyć o umocnienia. Jeśli mechanizm zadziała tak, jak planowaliśmy, pozwoli likwidować tytanów bez użycia armat, w ramach zwyczajnej warty. To nasz wspólny interes, dlatego sądzę, że w tej materii nie powinniśmy mieć problemów. Wieczorem przejrzę jeszcze dokumentację techniczną, choć obawiam się, że sam Pion to za mało. Potrzebujemy współpracy z inżynierami z Garnizonu. Jeśli projekt przejdzie, pomyślimy o przerzuceniu.
— Świetna robota, Hanji. To jeden z naszych najmocniejszych argumentów.
Zoë uśmiechnęła się pokrzepiająco, lecz Inez tylko drgnęła nerwowo, bo dopiero docierał do niej sens wcześniejszych słów Smitha. Pion Kolportażu brzmiał jej jak plan zorganizowania ramienia legalnej propagandy, co samo w sobie kojarzyło się źle, nawet jeśli rozumiała konieczność kształtowania mentalności ludzi niemal od podstaw, a samo pismo wojskowe wydawało się czymś w rodzaju wydawniczej rewolucji. Dawno nie czytała gazet. Wczorajszy egzemplarz czekał na nią w kwaterze; zamierzała przejrzeć go, gdy tylko wróci z odprawy i razem z Hanji przekaże oddziałowi dalsze instrukcje.
Miała nadzieję, że jakoś się trzymają. Po egzekucji Sanesa wydawali jej się zagubieni i wyobcowani. Zaczęła obawiać się nagłego rozprężenia spowodowanego przepustką, potencjalnych poszukiwań ujścia dla emocji w świecie, którego nie znali. Tego, iż nastrój społeczny, mimo bycia przytłaczającym, może także niebezpiecznie uderzać do głowy, obawiała się już od chwili, w której wymaszerowali z bazy za Rose stanowiącej bezpieczną przystań, i odbili się od pomników wybudowanych im przez oderwanych od rzeczywistości ludzi. Tych samych ludzi, co opuszczali domy w obawie przed skażeniem i klątwą, które rzekomo zapuściły odnóża od Orvud do Nedlay.
Oparła głowę na dłoni, przelotnie spoglądając na Leviego. Wyglądał przez okno, niby poszukując linii horyzontu rozlanej w mlecznym, nijakim dniu sczerstwiałym chłodem dojrzewającej zimy. Był rozdrażniony. Na czas odprawy wymagano od niego oddelegowania Erena do Podziemi pod nadzór Generalnych. Nie pomagał sprzeciw; nie pomagała odmowa sygnowana głosem Hanji.
Uwolnienie Erena i przywrócenie mu statusu żołnierza, nie narzędzia Korpusu, miało się dopiero rozstrzygnąć. Widziała, że Levi jest przejęty i rozstrojony. Z jego słów i ponagleń wnioskowała, że oddanie Jaegerowi wolności osobistej znaczy dla niego więcej niż wygórowane deklaracje o rejonie rolniczym; one stanowiły jedynie rozkaz, który Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości zamierzał posłusznie wykonać.
Levi w końcu pogodził się, że nie wszystko musi być imperatywem; że czasem wystarczy po prostu istnieć w rzeczywistości, do której się należy, i rozumieć ją jako swoje miejsce, otoczenie, ludzi i przedmioty; że przy takim rozumieniu zmienia się nawet status egzystencjalny kopniętego na dziedzińcu kamienia i spróchniałej rozpadającej się pod palcami deski. Tęskniła za tymi uchylającymi się szczelinami życia. Pamiętała momenty, gdy stawała przy oknie w Centrali, wyjmując z ząbków szczotki parę pojedynczych włosów; pamiętała, jak spoglądał na nią, na szczotkę i leżącą na parapecie muszelkę, lecz jeszcze wtedy marzenie o tym, że zamiast szarzejących za oknem topoli błękitniały mu tam ocean i wolność, wydawało się Inez nieprawdopodobnie odległe, niedosięgalne. Mimo to uśmiechała się sama do siebie, bo miała nadzieję.
„Co ci jest?" — pytał, a ona w zamyśleniu odpowiadała: „Nie wiem".
Czuła dumę, że rozkaz dowództwa nie był już dla niego tożsamy z rozkazem sumienia. Najwyraźniej z tego powodu udało mu się przeforsować nienaciskanie na Shadisa publicznie; sprawa Grishy Jaegera musiała, ku efemerycznej uldze Inez, zostać odroczona, podobnie jak podanie do publicznej wiadomości faktów o prawdziwej naturze tytanów. Smith zdecydował, że jedyną tajną informacją, jaką powinni teraz ujawnić, jest istnienie Tytana Bestii. Shadisem zamierzał zająć się po koronacji, próbując najpierw prywatnej rozmowy.
Opuściła głowę na kartki z raportem Hanji, próbując uciec od ciągłego uciekania. Czytanie dawnych zeznań było jak ponowne zmierzenie się z Zeke. Zapisany pół roku temu papier żółkł na rogach, ciemniał od dotknięć, a atrament powoli płowiał od wilgoci. Jego niemal muzealny kształt nie łagodził jednak miażdżącej siły ściskającej Inez jak zardzewiałe imadło.
Ostatni koszmar z udziałem Zeke śnił jej się chyba, gdy koczowali w ruinie gospodarstwa za Rose, a ona spała na kolanach kapitana; wrócił zaś w noc po jego wyjeździe, kiedy rozmawiali o dopadnięciu go, a Levi powiedział, że potnie go na kawałki.
Nie miała pojęcia, czy udało jej się to przepracować. Pot na rękach, wzmagające się uczucie niepokoju, ściśnięta krtań, przez którą ledwo przeciskał się oddech, uświadamiały jej powierzchowność tego wrażenia. Wydawało jej się, że bieguny wezwania i odrzucenia na nowo wyprowadzały ją z równowagi; w chwilach samotności, pozbawiona ucieczki w pracę paliła jednego papierosa za drugim, a zasnąć pomagał jej chyba tylko rąbnięty kielich.
Opowiedzenie wszystkiego Hanji rzeczywiście zadziałało na nią terapeutycznie; to wypowiedzenie, wypłakanie się na moment oddzieliło Inez od strachu, który przez cały czas za Murem sukcesywnie wrastał w nią, prowokując do konstatacji, że ją wręcz opanował. Jednak potem, nawet z wygnania, rzucał jej ostentacyjne wyzwanie.
Popatrzyła na Leviego. Nie mogła go tym obarczać, nie mogła polegać jedynie na jego sile, na tajemniczym symptomie Ackermanów, na obietnicy. Sama musiała stać się silniejsza, by nie być jedynie ochranianą, ale i ochraniającą. Może tkwiła w tym chorobliwa chęć zemsty, o którą nigdy by się nie podejrzewała? Chyba tylko to ratowało ją przed rozpadnięciem się na samą myśl o wystawieniu się na dziesiątki spojrzeń i powtórzeniu zeznań. Zacisnęła dłonie na piórze i złożyła na raporcie kolejny, świeży podpis.
Oni też jej potrzebowali.
Spojrzała znowu na Leviego. On też kończył coś podpisywać; szybki ruch jego ręki zdradzał, że nadal nie używał nazwiska. Lubiła go w ten sposób rozpoznawać. On zresztą robił to samo. Wiedziała, że wie. To było zupełnie inne doświadczenie niż niecierpliwe rozpinanie jego munduru. Przez ostatnie miesiące oboje nauczyli się tego, co niegdyś wydawało się tylko daremnym trudem unikania: u niego sumienia, u niej posłuszeństwa mimo niechęci.
✦
Odprawa trwała długo. Gdy wychodzili od Smitha z gmachu Sztabu, było już ciemno, choć zaczęli chwilę po śniadaniu.
Prószyło drobno i wolno. Wymieciony śnieg leżał w rogach koszar, a na chodniku wiły się labirynty zostawionych przez oficerki czarnych śladów. Poręcze i parapety obsiane były maleńkimi przymarzniętymi stygmatami ptasich nóżek. W powietrzu kłębiły się obłoki pary: zdyszanych bieganiną oddechów i nerwowo wypuszczonego papierosowego dymu. Od wczoraj, poza nastrojami, niewiele się zmieniło. Zdaniem Inez i one były niezbyt pewne. Jutro w południe musieli stawić się na posiedzeniu i wiedziała, że wszystkich czeka dziś nieprzespana noc, mimo że oddział mógł poczuć się zluzowany. Widziała swoich jedynie przelotnie, by przekazać im orientacyjną godzinę odebrania instrukcji.
Z otwierających się drzwi frontowych posterunku, w łagodnych pulsach, dochodziły fale ciepłego powietrza; dziedziniec ożywał na moment refleksami świateł z wydłużających się korytarzy, po czym gasł wraz z kolejnym trzaśnięciem niemal wprawiającym w dygotanie masywną framugę. Blask lamp był tak samo złotawo-brudny; tak samo rozmywał się przed szczypanymi mrozem oczami, na których zbierała się cieniutka płytka wywołanych zimnem łez. Żołnierze wchodzili i wychodzili w losowo odmierzonych interwałach, niosąc chrzęst butów po śniegu, a ona automatycznie odbierała i oddawała saluty.
Otrzepała buty na schodach, pchnęła drzwi, a w wejściu nieco niedbale machnęła dyżurnemu kapitańską legitymacją.
— Kapitan Inez Schneider? — zapytał, prostując się regulaminowo. Dźwięk dostawianych obcasów rozmył się na holu nieprzyjemnym przypominającym uderzenie echem.
— O co chodzi, poruczniku? — Spojrzała na niego nieco zaskoczona; w rutynie wchodzenia i wychodzenia była kompletnie nieprzygotowana na zatrzymanie.
— Zostawiono dla pani list — powiedział, na co Inez natychmiast zmarszczyła brwi. — Prywatny.
— Rozumiem. Dlaczego zatem nie zaadresowano go do Centrali za Murem Rose? — spytała oficjalnym tonem wywołanym przez kompletną dezorientację. Nie miała pojęcia, kto mógłby prywatnie pisać do niej w takiej chwili, a do tego adresować list właśnie tutaj; byli w Mitras od dwóch dni.
— Niestety nie wiem. Zszedłem na dyżur, gdy list już był. Może pani zapytać o to kapitana Kleista.
— Proszę wybaczyć. Nie chciałam pana przestraszyć, poruczniku — złagodniała, widząc po twarzy mężczyzny, że jej okazjonalna oschłość musiała zmrozić mu krew w żyłach. Sama była nieco zagubiona. — To nie będzie konieczne. Poproszę o list. — Schylił się, otwierając z klucza szufladę biurka. Rzucił na ladę wielki upstrzony tabelami wolumin przypominający rejestr wejść, wyjść, odbiorów i przepustek. Sięgnęła do kieszeni po pióro, zdjęła rękawiczkę i postawiła parafę nad spoczywającym na poplamionym papierze palcem Sztabowca o pedantycznie wypiłowanym paznokciu. — Dziękuję.
Chwytając list, poczuła bolesne ściśnięcie serca, choć jej palce jedynie musnęły nieprzyjemną w dotyku fakturę. Równość sklejenia, napisane ładnym pismem jej imię i nazwisko zdradzały jakąś chłodną elegancję i pewien pedantyzm nadawcy. Odwróciła kopertę, by zobaczyć adres zwrotny. Przeszedł ją dreszcz dziwnej, niepokojącej wręcz bezkierunkowej awersji. Zaśmiała się płytko, prawie histerycznie, lecz za moment śmiech zgasł.
Amalie Adler.
Wbiegła po schodach i ledwo wygrzebała z kieszeni płaszcza klucze do kwatery; było jej słabo.
Zupełnie nie pamiętała matki; nie znała nawet jej obecnego nazwiska. Na przestrzeni lat postać kobiety rozmyła się Inez niemal zupełnie, docierając do podświadomości w pokawałkowanym, pociętym kształcie przypadkowych detali i gestów: ciemnego oka, czarnych włosów, brwi i pięknych długich palców, którymi brzydziła się kroić, gotować, sprzątać, może i dotykać wszystkiego, co wydawało się małomiasteczkowe, nieważne, niewystarczające.
Pamiętała tylko parę obrazów: te piękne dłonie zapinające suknię, poprawianie ozdób wokół ronda kapelusza, pieczołowite i niemal pieszczotliwe wygładzanie wstążki, zdejmowanie pierścionka z serdecznego palca i kładzenie go na szafce przy zlewie, rękę zaciskającą się na kuchennym zmywaku, drżącą ze strachu lub z obrzydzenia. Pamiętała ciepło sukni znikającej pod płaszczem, w dniu, gdy piękne palce wzięły z fotela w ganku czarną parasolkę, a ona wyszła po raz ostatni, zostawiając małą Inez z ojcem i jego nienawiścią do grzejącego stołki wojska egoistycznie marzącego o Murze Sina.
Nie umiała przypomnieć sobie, kiedy ostatnio wspominała matkę; na pewno nie w czasie wyprawy ani akcji, nie w czasie układania sobie życia od nowa czy wizyt u ojca. Może za Murem albo gdy siedziała w celi, w podziemiach tego posterunku, czekając na kolejną grę psychologiczną Sanesa, bo liczył się każdy detal, każda myśl o korzeniach ratujących ją przed totalną dezintegracją i wyobcowaniem prowokującym do odrzucenia siebie, jakby sama była znienawidzoną, obrzydliwą błonką na ciepłym mleku; czymś odpychającym wywołującym paskudną gwałtowność skurczu, wymiotem?
Nie rozpieczętowała pisma. Położyła je na biurku, po czym wlepiła wzrok w ścianę i bezmyślnie odpaliła świecę, a od niej papierosa. Zapomniała o oknie; dopiero uczucie duszności zmobilizowało ją do wstania i zdecydowanego szarpnięcia ramy. Postać kobiety rosła przed nią jak nieuchwytne widmo: bez głosu, bez twarzy, bez sensu; była po prostu wchodzącym w ranę ciałem obcym. Nie wywoływała ani sentymentu, ani tęsknoty, jedynie gorzki styk obojętności, niezrozumienia i nieco wymuszonego żalu, który z każdą sekundą stawał się coraz wyraźniejszy.
Chwyciła list i ostrożnie, niby wciąż niepewnie, podsunęła róg koperty do płomienia świecy. Zatlił się delikatnie, na pomarańczowo, po czym przygasł, wypełniając pomieszczenie dymem i gryzącym swądem spalenizny. Zrobiła to jeszcze raz, patrząc na rozwiewane przez przeciąg drobinki popiołu. Przerwało jej pukanie. Pośliniła palec, zgasiła żarzący się papier z przeżartym przez ogień prawym rogiem i wsunęła go do szuflady.
— Marlo Freudenberg! — usłyszała zza drzwi.
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top