#52.
Mur Rose, Centrala Zwiadowców
Inez zawiesiła wzrok na wieszaku z mundurem Leviego, który od wczoraj wisiał na gałce drzwi zapchanej papierami szafy. Zupełnie bez sensu przypomniała sobie chwilę tuż po wymarszu z Orvud, kiedy otępiała od znieczulenia Hanji budowała wyobrażony obraz nowych, zimowych płaszczy.
Granatowy?
Mimo zdenerwowania nie potrafiła się nie uśmiechnąć, choć nadal nie miała pojęcia, czy to rzeczywiście jego ulubiony kolor.
Niechętnie odwróciła głowę w stronę krzesła, na którym wisiała stara kurtka; znacznie nowsza od tej na ścianie, choć w tej chwili niewiele się od niej różniła.
Zamyśliła się; przecież dostała ją tuż przed swoją rozprawą zaledwie kilka miesięcy temu. Ta swoista dogmatyczność i bezsprzeczność dat na dokumentach wydawała jej się zakłamana, zupełnie nierealna; kilka miesięcy rozciągnęło się do lat.
Tknięta nagłym dreszczem, doskoczyła do biurka, chcąc upewnić się, że w raportach Pionu Naukowego i sprawozdaniach z akcji niczego nie brakuje. Zbyt mocno się denerwowała, by zaufać pierwszej próbie i jednemu sprawdzeniu.
Gdy tylko się obudziła, było jeszcze ciemno. Nie mogąc dłużej spać, zeszła do pustej jadalni, usiadła przy stole nad kubkiem milczącej herbaty, mając wrażenie, że godzina wyjazdu do Mitras przeistoczyła się w coś nieosiągalnego, niewiarygodnie odległego. Dopiero od wybrzmienia porannego apelu całe rozmamłanie czasu przeszło w jakiś szalony pęd, a Inez, niby na groteskowy, wyobrażony rozkaz, przestawała wierzyć w to, że jeszcze cokolwiek zdąży. Im bardziej czas się zacieśniał, tym intensywniej odczuwała chorobliwy niepokój, zdając sobie sprawę, że nie ma miejsca na żadną pomyłkę ani przeoczenie.
Zameldowanie w Sztabie Generalnym było jak obnażenie się ze wszystkim; jak wystawienie się na wnikliwy wzrok cenzora szukającego w tej papierologii żyć i niemożliwych do pomieszczenia wspomnień zamurowanych ścianami dat i znaków pełzającego robactwa rzeczy błędnych. Ostatnio i jej, i Hanji wydawało się, że Generalni patrzą na działania Zwiadowców jak na apologię porażek pozamykanych dla niepoznaki w kruchych skorupkach zwycięstw.
Jej wzrok przeskakiwał z teczki na teczkę, a ona nie mogła wyzbyć się przeświadczenia, że przez presję stolicy i Erwina Smitha o czymś zapomniała. Szary papier zlał się w jedną nijaką plamę; i choć wszystko było poukładane, wszędzie panował specyficzny, stonowany bałagan. W takich sytuacjach ciągle wydawało jej się, że Levi stoi oparty o parapet, niby obrażony na widok blatu, który niemal uginał się pod ciężarem dokumentów. To wyobrażenie było ostatnimi czasy silniejsze od niej samej. Ono, choć po części, mobilizowało ją do walki z ciągłym zakopywaniem się w papierach; chyba nawet nauczyła się dzięki temu czegoś na kształt szacunku do żołnierskiego porządku.
Wszystko...
Rzuciła okiem na rozsypane na komodzie spinki i jej myśli momentalnie zwolniły.
„Dlaczego nigdy jej nie nosiłaś?"
Odwróciła się jakby zakłopotana, spoglądając na wytarte deski koło szafy i drzwi do łazienki. Pamiętała plusk wody przelewającej się przez koryto pompy i głuche stuknięcie odkładanego na mydelniczkę kwiatowego mydła, mokre ślady stóp na zimnej podłodze i tę jedną spinkę; to, że zapomniała jej wtedy wypiąć.
„Jest elegancka. Pasuje do ciebie".
Ostrożnie podeszła do lustra i złapała w palce luźny pukiel włosów. Wtedy, w nocnym świetle łazienki odbijającym się od zamglonej odpryskami tafli, nie zauważyła, że między grubymi czarnymi pasmami błysnęło kilka siwych nitek, które teraz na powrót ukryły się na tyle skutecznie, że przeczesując włosy ponownie, nie potrafiła już ich znaleźć.
Kilka miesięcy? — powtórzyła w myślach, jakby nawet własne ciało wysyłało jej sprzeczne sygnały, choć w tej chwili miała czyste, pedantycznie wypiłowane paznokcie tuż przy końcach opuszek, a skórę na dłoniach gładszą, naprawioną parafiną ze skrzydła szpitalnego.
Gdy wreszcie naciągnęła buty, przeszła się jeszcze po gabinecie, niby badając podłoże. Oficerki wydawały przyjemny, miękki dźwięk, a zza pięty groteskowo błysnęły ładne ostrogi. Właściwie nie pamiętała już tego stanu, gdy podeszwa faktycznie niwelowała nacisk wszystkiego, na co się nadepnęło. Uczucie wygody było wręcz nieprawdopodobne.
Westchnęła cicho, rzucając ostatnie spojrzenie na zabałaganione biurko, po czym, jakby ostatecznie, narzuciła na siebie nowy, granatowy płaszcz sięgający do połowy łydki, a talię ścisnęła pasem.
Wychyliła się przez drzwi, wołając służbowego.
— Wszystkie teczki z biurka, sierżancie. I mundur kapitana.
Złapała się na tym, że kiedy mężczyzna pakował tę poczwarną stertę papierów do drewnianej skrzynki, towarzyszyło jej dziwne wrażenie wyprowadzki, mimo że świadomość spotkania z Levim wywoływała w niej coś zupełnie przeciwnego.
✦
Jean popatrzył z utęsknieniem na zamarznięty pas wody na tyłach Centrali. Pierwszym odruchem była chęć złapania równowagi i dojechania ślizgiem pod samą stajnię, dopiero później dotarło do niego, że jest w nowym mundurze, nowych butach, i że — chyba — nie wypada. Spojrzeli po sobie z Connym, i Marlo, prychając prawie jednocześnie.
Postawił kołnierz beżowego kożucha wypracowanym przed lustrem nawykiem pasującym do nowego stylu noszenia się Zwiadowców, spojrzał na śnieżnobiałe bryczesy, po czym wzruszył ramionami i uśmiechnął się podejrzanie. To było już właściwie ich małym rytuałem; czuli potrzebę przejechania się po lodzie za każdym razem, gdy szli do stajni i nie wyobrażali sobie, że miałoby się to zmienić, choć obraz tego specyficznego wyglancowania wydawał się sprzeczny z czymś tak niepoważnym.
Powagi do urzygania w stolicy.
— Kto będzie leżał, wyprowadza konie pozostałych!
Nikt nie leżał. Jean zaśmiał się ironicznie. Mimo że w czasie zdemobilizowanej mobilizacji czuli się pozbawieni jakiejkolwiek stabilności, tutaj, na tym lodzie, każdy miał już tak wytrenowaną harmoniczność napięcia mięśni, że równowaga życiowa wyglądała przy tym co najmniej śmiesznie, choć z drugiej strony wszystko dawało nadzieję na możliwość takiego samego wytrenowania się w życiu.
— Ile mamy czasu do wymarszu? — zapytał Marlo, spoglądając szczęśliwym wzrokiem na kręcących się wszędzie Zwiadowców i smukłe sylwetki osiodłanych koni.
— A bo ja wiem? — Jean rzucił przelotne spojrzenie w kierunku rojących się żołnierzy i ściągnął brwi w skupieniu. — Myślę, że wystarczająco. — Błysnął szerokim zadziornym uśmiechem, grzebiąc w kieszeni spodni, z której za moment wyciągnął monetę. — To co, gramy?
— Nie musisz dwa razy powtarzać. — Conny wyraźnie się ożywił. Klepnął po karku swoją siwą klacz, której białe skarpetki niemal zlewały się ze śniegiem przed koszarami, złapał za łęk i bez zastanowienia, bardzo sprawnym, naturalnym ruchem wskoczył na siodło. — Dawaj to! — Majestatycznie szarpnął wodze. — Pokażemy mu, malutka! — Ostrożnym ruchem przeczesał palcami srebrną grzywę niby w geście jakiegoś szarlataństwa.
Jean podszedł do niego i wsunął monetę między kolano Springera a siodło. Nie zdążył się odsunąć, bo Conny błyskawicznie wyrwał do przodu. Dogalopował do niskiego, rozpadającego się ogrodzenia, przeskoczył je, po czym zawrócił i powtórzył skok. Gdzieś z oddali rozbrzmiało parę przytłumionych oklasków, lecz skoncentrowany Springer ani przez chwilę nie spojrzał w ich kierunku. Gdy tylko zatrzymał konia, nie drgnął. Jean delikatnie wsunął dłoń pod siodło. Moneta siedziała sztywno między kolanem a poduszką.
— Drań. A chciałem wziąć cię z zaskoczenia — burknął z zainscenizowanym oburzeniem, gdy Conny z szerokim uśmiechem satysfakcji wsuwał srebrny krążek do kieszeni.
— Podbijam. — Marlo wyciągnął dwie monety i uśmiechnął się do Jeana. — Przez nowy mundur jesteś rozkojarzony, jakbyś ciągle bał się, że go pobrudzisz.
— Co ty wiesz o podbijaniu? Chcę zobaczyć twoją minę, kiedy zaraz włożę ci trzy... — prychnął Kirschtein.
Pocałował Buchwalda na szczęście w sam środek białej strzałki na pysku i odetchnął głęboko. Gry nauczyli się właściwie niedawno od starszych żołnierzy, ale nie potrzebowali wiele czasu, by uzależnić się od tego dziwacznego rodzaju hazardu, w którym części ich śmiesznego żołdu krążyły płynnie z kieszeni do kieszeni. Zanim wwirowali się w napędzany skoszarowaną nudą styl życia, nie wiedzieli, że był to też sposób Zwiadowców na wypracowanie poprawnego ścisku kolan na siodle, pozwalającego uniknąć otarć w czasie długotrwałej jazdy. Ten groteskowy zmysł zabawy pozwalał im poznać nowy wymiar wojska, tak jak wyświechtane karty, które przylepiały się do blatów w jadalni na tyle mocno, że praktycznie nie dawało się już nimi grać.
Uśmiechnął się nostalgicznie. Zawsze, gdy bawili się w te niepoważne jeździeckie popisy, wyobrażał sobie, że Helga gdzieś tu jest i patrzy, nie szczędząc zadziornych uwag na temat tego całego kultu koni, którego nie przeżynała wszechobecna śmierć; że uśmiecha się, pokazując szparę między jedynkami, a w jej myśleniu o Jeanie nie ma już niczego gorzkiego, niczego, co zawsze pojawiało się w mówieniu o Zwiadowcach.
Kiedyś ci pokażę.
Nerwowo zmierzwił włosy, jakby poczuł się zawstydzony tym, co właśnie pomyślał. To było przyjemne fantazjowanie, nawet jeżeli w przyłożeniu do rzeczywistości wydawało się zupełnie nierealne. Wskoczył na konia, poprawił postawiony kołnierz i przycisnął kolano do siodła.
— No, pakuj!
Pogalopował w stronę ogrodzenia. W ciągu kilku spokojnych dni docenił pęd powietrza prującego się pod łbem Buchwalda, ciepło idące od rozgrzanej, końskiej skóry i tę wspaniałą płynność ruchów rytmizowaną przez klaskanie kopyt, choć zawsze trwało to tylko moment. W takich chwilach wszystko wydawało się prawie wolne, pozbawione okrutnego, mdlącego oddechu śmierci, a jemu towarzyszyła przyjemna iluzja, że jest po prostu eleganckim mężczyzną w mundurze, który służbę odrabia w południe, a wieczorem idzie na karty. Oklaski Zwiadowców przyjemnie łaskotały mu ego. Podjechał do przyjaciół z wymalowanym na twarzy zwycięstwem, a gdy Marlo wsunął dłoń pod siodło, by sprawdzić, czy nie pogubił monet, Jean już czekał z wyciągniętą ręką.
— Dobrze, że cię tu przysłali, przynajmniej kogoś jeszcze stać na wysokie stawki. I dobrze, że Saszki nie ma. — Zaśmiał się Conny, widząc, jak Freudenberg odprowadza wzrokiem pieniądze lądujące w kieszeni Jeana. Za chwilę jednak zrzedły im miny, bo prawda była taka, że to oni wszyscy, nie tylko Marlo, kończyli zawsze ograni przez Sashę. — To na pewno jakieś oszustwo.
— Ta, oszustwo... Może to ty po prostu patrzysz nie tam, gdzie trzeba... — mruknął Jean.
— A ciekawe gdzie ty byś patrzył, mając w zasięgu wzroku ściśnięty bryczesami tyłek podskakującej na koniu dziewczyny? — żachnął się Conny. — To przecież normalne... Chyba...
— Cicho, bo Marlo słucha... Jego wyobraźnia napchana jakimiś durnotami o kaburach Żandarmów chyba nie jest gotowa na takie... — Kirschtein drapał się po karku, z błąkającym się po twarzy podłym uśmiechem.
Nadal pamiętał ich rozmowę w Stohess poprzedzającą wymarsz do Orvud, choć sam nie był pewien, czy jego własna głowa dojrzała do wypowiadania na głos tak śmiałych myśli, które od czasu przepustki spiętrzały się wręcz niebezpiecznie. Wzruszył ramionami. Conny wyraźnie nie miał z tym problemów, podchodził do tego z jakimś pełnym prostoty spokojem, niby przyjmując ten pokręcony mechanizm za pewnik. Wyglądał, jakby zupełnie nie czuł skrępowania.
Może w ogóle się nad tym nie zastanawiał?
— A co? Ja to jestem jakiś nienormalny albo opóźniony? Myślicie, że ja nie chciałbym, żeby już było lato? Albo chociaż po wiosennej wyprawie? — Freudenberg zbił ich obu z tropu. Jean podniósł wzrok z zaciekawieniem. — No, co? Nie brakuje wam tych sukienek w kwiatki na ulicy, które tyle obiecują, pokazując tylko długie ładne nogi, kiedy ich skóra jest ładnie opalona, choć za wewnętrznym Murem uważa się takie zbrązowienie za nieładne?
— Sukienek? — zdziwił się Jean, grzebiąc w kieszeni. Przez chwilę zupełnie zapomniał o czymś takim jak cywilne życie, w którym przecież nie wszystko było mundurem, kartami czy rozkazem i przepustką, a jedyne odsłonięte, długie nogi, na jakie się patrzyło, to końskie.
— Nie chciałbym dziewczyny z wojska... — mruknął cicho Marlo, chwytając za łęk i wskakując na siodło. — Ja wolę... delikatniejsze kobiety.
— Kretyn, jakby jedno miało przeczyć drugiemu... — Wetknął mu za jedno kolano jedną monetę, za drugie dwie i poklepał jego konia po karku.
Nie wiedział, czy to rozumiał. Może Helga nie wydawała mu się w pierwszym zetknięciu najdelikatniejszą istotą na świecie, więc myślał o tym jako o stałym elemencie jej osobowości, ale później doszedł do wniosku, że ona po prostu zasłoniła delikatność czymś, czego z kolei nie potrafił pojąć za każdym razem, gdy o niej myślał. Było to w jakiś sposób urocze i frapujące, bo zupełnie nie był w stanie jej rozgryźć.
Ten ostatni list wydawał mu się dziwny, jakby ona sama miotała się między jakimiś biegunami lubienia go i suchej, zimnej obojętności; może nawet służbizmu. Sam nie wiedział, czy z powodu wyjazdu i możliwego spotkania w stolicy bardziej odczuwał strach, wstręt przed wiszącym nad tym wszystkim posiedzeniem w Sztabie czy może niepełną, stłumioną radość. Zupełnie przegapił skok Marlo i jego powrót, choć wydawało mu się, że cały czas na niego patrzył.
Może coś w tym jest?
— Oho, prawie uciekła... — Zacmokał Conny z niezadowoleniem, a Jean, choć był zakłopotany, wyciągnął dłoń po swoją pulę, która miała zostać podwojona z kieszeni Marlo. Do obrazu pełnego skoszarowania brakowało im jeszcze żucia tytoniu lub papierosów.
— To teraz się wytłumacz. — Kirschtein posłał mu wyczekujące spojrzenie. Nie rozumiał. „Niedelikatność" i na przykład „Inez" brzmiały dla niego jak kompletna niedorzeczność; mimo że był przekonany, iż nie zna się na kobietach. — Że niby w wojsku same niedelikatne?
— Nie wiem... — wymamrotał Marlo, brzdąkając monetami w kieszeni. Wyjął równowartość stawki i oddał Jeanowi. — Chodziło mi tylko o to, że po prostu chciałbym mieć kiedyś normalną rodzinę. — Skrzyżował ręce na piersiach. Chyba był nieco zakłopotany. — Normalną to znaczy taką, w której nie rozmawia się tylko o operacjach wojskowych, rozkazach i zmianach w regulaminie służbowym... Taką, w której poza kantyną jest dokąd pójść, bo jest dom, a między przepustkami tęskni się za tym, co ugotowała ci żona, a nie podstarzały, zgorzkniały kucharz w centrali. — Wyprostował się. Jego słowa nadal brzmiały Jeanowi jak wygodne deklaracje żandarma marzącego o uwiciu ciepłego gniazdka za wewnętrznym Murem, choć musiał przyznać ze smutkiem, że poza tym, iż kryły w sobie jakiś specyficzny, ciepły urok, było w nich sporo racji. To dom był domem, a nie koszary i w czasie przepustki, gdy odwiedził matkę, poczuł to bardzo wyraźnie. — I wcale nie uważam, że jak się jest Zwiadowcą, to trzeba koniecznie umierać. Trzeba to sobie po prostu wywalczyć.
Jean postawił kołnierz kurtki, który już dawno zdążył mu opaść. Z jednej strony wydawało mu się to naiwne, z drugiej miał wrażenie, że już słyszał to w chwili, kiedy gardził wszystkimi i wszystkim, sądząc, że istnieją tylko rzeczy nie do pogodzenia: albo być Żandarmem i niczym się nie przejmować, albo jechać na wyprawę dokarmiać tytanów za Murem. Słowa Marlo brzmiały mu jak pogłos tego, co jeszcze w jednostce szkoleniowej wygłaszał niewykrystalizowany, irytujący Eren, którego chciał tylko strzelić w twarz.
Nie trzeba umierać. — Ciężko wypuścił powietrze. — Może ten drań ma rację? — Nie był w stanie wyrazić tego, jak bardzo chciał mu uwierzyć. A jednak sądził, że istniała zasadnicza różnica w byciu świadkiem, a niezapośredniczonym do-świadczeniem.
Może to właśnie ta różnica decydowała o sposobie myślenia?
— Ja już sam nie wiem, co uważam — westchnął zrezygnowany, widząc przez chwilę jakiś nierealny obrazek, w którym Helga ma sukienkę, a on patrzy na jej nogi, może nawet zrywa coś, co do tej pory miał za paskudne badyle; może sam drży ze strachu, żeby jej nie spłoszyć, może dotyka jej łydki, kolana, może jego dłoń sięga nad pończochę do pasa nagiej skóry, a w ich rozmowie nie ma ani zdania o wojsku, ani o kamieniu w Troście.
Może...
Poczuł, że rozumie Marlo i że mimo mrozu znowu robi mu się gorąco, jak za każdym razem, gdy myślał o czymś podobnym; wciąż był zbyt niepewny siebie.
A może to wcale nic nie zmienia? A może nie jest lepsze? Takie odgradzanie się grubą kreską, że dom to dom i nie ma wojska?
— A to jakaś różnica? — Conny wzruszył ramionami. — Po co my w ogóle o tym teraz gadamy? — Pytanie Springera brzmiało w tym momencie jak głos rozsądku. Odkąd nauczył się płynniej czytać i wypowiadać, wydawał się jakby mniej zakłopotany, gdy mówił.
— Pewnie masz rację, Conny. — Jean klepnął Marlo w ramię. — A ty... po wyprawie dostaniesz te swoje sukienki w kwiatki czy jak tam... — Uśmiechnął się mimowolnie. — I wszystko, do czego nie chcesz się teraz przyznać.
— Nie chcę? Po prostu nigdy mnie o to nie pytaliście... — wymamrotał, a Kirschtein spojrzał na niego badawczo.
— Chcesz mi powiedzieć, że miałeś już jakieś... sytuacje?
— Sytuacje? Taki z ciebie kozak, a nie potrafisz nazywać rzeczy po imieniu...
— Ja nie potrafię? Ja po prostu dopasowuję się do ciebie! Wyglądasz tak nieporadnie, że nie jestem pewien, czy wiedziałbyś, co zrobić, gdyby jakaś stanęła przed tobą nago... — żachnął się Jean, chowając ręce do kieszeni. Czuł, że robi się czerwony, choć nie był nawet w stanie powiedzieć dlaczego. Gdy rozmawiali o tym pijani w towarzystwie starszych żołnierzy, nie czuł się tak okropnie zawstydzony, a przecież wtedy nasłuchał się dużo bardziej perwersyjnych określeń wszystkiego, co wiązało się z kobietami w sensie romantycznym i tym... mniej romantycznym. Conny patrzył na nich zdezorientowany i drapał się po głowie, jakby nie potrafił zrozumieć sensu stosowania tych okrężnych omówień. Po raz kolejny wzruszył ramionami.
— Gramy drugą rundę? — zapytał wreszcie, przerywając chwilę niezręcznej ciszy. — Nie idzie was słuchać z suchym gardłem i trzeźwą głową.
— Ktoś? Coś?
— Dam cztery na ciebie, Jean. — Uśmiechnął się Springer. — Dwie po jednej i dwie po drugiej.
— Cztery? Nie rozśmieszaj mnie. Miało mnie to przestraszyć? — Już siedział na koniu. Docisnął kolano do siodła, zamierzając właśnie gnać przed siebie, gdy rozległy się dźwięki dzwonu. — Zdążę! — Zerwał się do galopu. Wykonywał ćwiczenie dużo szybciej, lecz pilnował, żeby noga pod żadnym pozorem nie odkleiła się od siodła.
Gdyby wszystko inne było takie proste...
— Ktoś chyba będzie stawiał w tej stolicy...
— Stawiał? — Jean grzebnął w kieszeni, wyjmując z niej garść tego, co nazywano żołdem. — Za to... Mógłbym ci co najwyżej postawić tanie wino w Troście... — Mruknął z zażenowaniem.
Choć wspomnienie taniego wina budziło w nim same ciepłe uczucia, wiedział, że nowy mundur to jedno, a opłakana sytuacja materialna Korpusu i idąca za nim niemożliwość skosztowania innego, wymarzonego dawno temu życia — drugie. Wszystko dopiero miało zacząć się zmieniać.
Na lepsze? Na gorsze?
Wsunął pieniądze do kieszeni i złapał Buchawlda za uzdę.
Od rana obiecywali sobie, że zaczną myśleć o polityce dopiero wtedy, gdy zajdzie taka potrzeba; dopiero gdy posadzą ich w Sztabie Generalnym jak marionetki, tylko po to, by wreszcie zdecydować o ich dalszym życiu.
Jean nie łudził się, że ktoś weźmie pod uwagę ich zdanie. Oni byli tylko siłą, surowcem, który należało jak najlepiej wykorzystać. Kiedy o tym myślał, przed jego oczami znów malowały się plany, przyczółki, szarże i zwłoki leżące na wilgotnej darni; wszystko, co tkwiło do tej pory w dziwnym świadomym utajeniu, nawet ten pęd okropnej, pienistej krwi w piersiach i skore do płaczu wargi wyginające się w grymas niezrozumiałego strachu, kiedy rzeczywistość dała się opisać tylko jednym słowem: nieobliczalna.
Już od wczoraj atmosfera wyjazdu i wieczornej odprawy wprawiała ich w dziwne, niepodobne do niczego rozdygotanie, które starali się rozładowywać przy każdej najgłupszej okazji, przez co ich samopoczucie przypominało skrajne wahanie temperatury — od żywego rozżarzonego rozochocenia, do nagłego wystygnięcia, poczucia zupełnego przytłoczenia kolejną wiązką ostatecznych zadań i zbliżaniem się czegoś nieuchronnego. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek towarzyszyło mu podobne wrażenie zaplątania się w tylu sprzecznościach, a wyrazistość tych skrajnie zmieniających się stanów psychicznych go wręcz przerażała. W głowie miał zupełny mętlik.
Helga? Erwin Smith? Mundur? Pion Naukowy? Zackley? Hazard? Zwycięstwo? Porażka? Ja? Nie-ja?
Smętnie grzebnął w kieszeni, mając wrażenie, że postawiłby wszystko, jeśli istniałby najbledszy cień szansy, że wygra choć jeden wolny dzień, w którym naskórkowo ładnej rzeczywistości nie zmąci mu żaden nieproszony widok. Teraz nie był już nawet pewien, czy da się jeszcze zatrzymać ten swoisty, nieprzyjemny nadmiar wyobraźni: od bzdur o nagich nogach i kwiatkach przez mury stolicy aż po srogą, niebezpieczną twarz Erwina Smitha. Wzdrygnął się i ofuknął w myślach kołnierz kurtki, który znowu opadł, nie chcąc poddać się jego koncepcji nowego stylu, gdy przez to nonszalanckie rozchełstanie marznie się w kark, ale przynajmniej dobrze się wygląda.
Przystanęli znużeni kolejną nadbiegającą falą czekania. Przed głównym wejściem panował gwar. Mimo że wydzwoniono już ostateczną mobilizację do wymarszu, Zwiadowcy kręcili się to przy wozach, to w magazynie lub po prostu dreptali na koniach, nie mogąc spokojnie ustać w miejscu.
Zapóźnieni...
Jean dopadł leżącą na drodze bryłę twardego śniegu i zaatakował ją mocnym ciosem ostrogi.
✦
Mur Rose-Ehrmich, Pogranicze
Wszystko wydawało się kołysać od wściekłej fali galopu. Zapach koni i skór niósł się zapewne za formacją, a miażdżony podkowami śnieg pryskał we wszystkie strony. Ze spotniałych karków zwierząt unosiła się ciepła para. Łomotanie chrupiących w miękkim puchu kopyt odbijało echem od stojących w okolicy budynków.
Inez słyszała tylko żwawe parskanie, chrzęst rynsztunku, stukotanie wozu i niosące się z tyłu szaleńcze gwizdy i krzyki wyzwolonych od zakurzonej Centrali żołnierzy, którym galop na mrozie malował na twarzy kipiące z gorąca rumieńce i spieniał krew wojskową werwą, jakiej — miała wrażenie — nigdy nie widziała. Przez chwilę nawet wydawało jej się, że słyszy dobiegający gdzieś z przodu radosny okrzyk dawnej, szalonej Hanji.
Bezlistne, upudrowane na biało drzewa dodawały temu wszystkiemu niecodziennego uroku, jakby ta chwilowa, majestatyczna szarża dwóch oddziałów była tylko jednym z wielu pięknych obrazów możliwych do wkomponowania w rzeczywistość. Szklany blask słońca odbijał się od zalegającego na pustych zagonach śniegu. Droga wspinała się i opadała, a żołnierzy ponosiła chyba jakaś dzika, nieokrzesana radość galopu zupełnie niezwiązana z tym, że na końcu trasy czekał Sztab Generalny, w którym zamierzano zasiać kolejne ziarno zatraty.
Lekki smutek zakłuł ją w pierś, lecz szybko go stłumiła. Uderzyła konia ostrogami i przyspieszyła; tym razem nawet na sobie poczuła terapeutyczny wpływ podróży.
Gdy przejeżdżali przez wioskę, ludzie stawali w oknach lub wychodzili do obejść. Dzieci krzyczały: wojsko!, biegnąc chwilę za szykiem. Ktoś kiwał głową, ktoś machał dłońmi, a jeszcze kto inny pytał, czy nie potrzebują napoić koni. Inez czuła się tak, jakby tym galopem przekroczyli wymiar poznanego dotychczas świata i znaleźli się w zupełnie innym; w takim, w którym nikt nigdy nie uważał ich za wroga, a oni mijali okoliczne wioski jak defilada — silni, zwycięscy, po prostu piękni na tle zimowego krajobrazu i powiewających gdzieniegdzie flag ze Skrzydłami Wolności powywieszanych na styliskach narzędzi lub groteskowo poprzyczepianych do płotów.
Być może nie powinna jej już dziwić przewrotność losu ani to, że z największych zbrodniarzy ludzkości zostali nagle nobilitowani do rangi wybawców, których społeczeństwo chciało obejmować ramionami, poić im konie i dawać w prezencie pełne pokrzepienia słowa. Być może powinna przyjmować dary uznania z uśmiechem albo jeśli nie, to chociaż nie okazywać sceptycyzmu, ale wiedziała — i podejrzewała, że wiedzieli to nawet dzicy bardowie tej niepodobnej do niczego z wcześniejszych doświadczeń kawalkady — że cała ludzkość wpadła po prostu w pułapkę propagandy; że w przypadku niepowodzenia ta sama ludzkość z równie gorącym powitaniem i ekscytacją wskaże im podest z szubienicą, a zamiast wiwatu rzuci wiązanką siarczystych obelg.
Mimo kojącego wpływu galopu nie potrafiła przestać zastanawiać się nad tym, czego tak naprawdę chciał Sztab Generalny i wiedziała, iż będzie to pierwsza sprawa, którą będą zmuszeni omówić ze Smithem, przy założeniu, że w ogóle dostaną na to czas. Gdyby chodziło tylko o koronację i reorganizację struktur militarnych, darowano by sobie to całe zamieszanie i biegunkę męczących posiedzeń.
Hanji podejrzewała, że stołeczni będą próbować przechwycić jak najwięcej poufnych informacji wywiadowczych pod pretekstem prześwietlenia działań Korpusu Zwiadowczego w celu uwiarygodnienia profilu jednostki przed zatwierdzeniem budżetu. Smith, zanim ruszył z Orvud do stolicy, uprzedzał ich, że tak będzie, i wydał polecenie przygotowania stosownej dokumentacji.
Ile z tego dostaną, jeszcze się zastanowię — powiedział, jakby nie zamierzał całkowicie uginać się przed Zackleyem jak ostatni desperat, który zrobi wszystko dla pieniędzy na wyprawę. Była rozdarta między słowami generała a tym, czego dowiedziała się z rozmowy z Hanji. Bo choć budżet zdawał się stać jeszcze pod znakiem zapytania, Erwin Smith zachowywał się tak, jakby już wiedział, że wygrał.
Nie łudziła się, że Levi zdradzi jej cokolwiek z tego, o czym rozmawiał ze Smithem w cztery oczy; nawet tego nie wymagała. To były sprawy między nimi, do których nie powinna się mieszać, bo pewnie niewiele by zrozumiała. Ufała jego intuicji i lojalności, wiedziała, że kapitan powie jej tyle, ile uzna za konieczne. No właśnie, kapitan, Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości, argument Korpusu, maszyna, która jest tak silna, ponieważ nie ma nikogo i niczego, nie Levi Ackerman.
Inez chciała go po prostu zobaczyć; wydawało jej się, że to właśnie dlatego ten szalony galop napełniał ją jakimś wrażeniem lekkości, w które co chwilę niepostrzeżenie wkradał się zacieniony dysonans. Miała pełną świadomość tego, że w Mitras będą zmuszeni wejść w swoje skorupy profesjonalistów, uważać na plotki i wszystko inne, co tylko mogło zaszkodzić wizerunkowi Korpusu Zwiadowczego. Właściwie dotarło to do niej dopiero rano, gdy wyszła przed koszary. Mimo tego, że tęskniła i miała wyjątkową ochotę dotknąć go tak jak nigdy wcześniej, wiedziała, że to będzie musiało zaczekać, bo ich relacja nie wpisuje się w żadną regulaminową konwencję.
Nauczyłam się czekać i cieszyć z milczenia, Levi.
Przyjęła to spokojnym i powściągliwym zawieszeniem wzroku na pościeli, przy biurku i na innych miejscach, które tylko mogła skojarzyć z jego obecnością.
Gdy przejeżdżali przez Dystrykt Ehrmich, nowe nastroje społeczne wydawały się jeszcze wyraźniejsze. Cywile pędzili w stronę głównych ulic, na budynkach powiewało więcej flag, a pełne ciepła okrzyki wybrzmiewały jeszcze liczniej i głośniej.
Żołnierze musieli poczuć się nieswojo. Pędząc przez wioski, z pewnością nie zastanawiali się nad każdym usłyszanym zdaniem, bo mieli przed sobą rozciągniętą perspektywicznie zaśnieżoną drogę. W mieście musieli zwolnić, by wkomponować się w panujący tam ruch. Przejeżdżali główną ulicą lekkim kłusem, czasem nawet stępem, niczym groteskowa parada otoczona jarmarcznymi pamiątkami produkowanymi przez rzemieślników z okazji zmartwychwstania Korpusu Zwiadowczego i odnalezienia prawowitej królowej.
Inez niemal słyszała myśli żołnierzy, w których odliczali każdy pokonany metr, żeby wreszcie znaleźć się za wewnętrzną bramą Ehrmich i znowu wyjechać na luźniejszą przestrzeń za Murem Sina. Wizja tego, że cywile zaczytywali się zapewne w nowomowę propagandy rzucającej na prawo i lewo młodzieżą opancerzoną wydawała jej się okropna.
— Czy tylko mnie to... onieśmiela? — zapytała cicho Hanji, gdy kolumna nieco się ścieśniła; jej głos zdradzał zakłopotanie.
— Myślisz, że tam będzie lepiej czy gorzej? — Inez odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Nie wiem... — westchnęła. — Mam nadzieję, że tam nie kochają nas aż tak bardzo. W Centrali żyliśmy z boku tego wszystkiego. Poza prasą to nawet nie wiedziałam, że tak to wygląda. — Inez natychmiast przypomniała sobie specjalne wydanie dziennika z paskudną podobizną Leviego, którą jeszcze jakiś czas temu czytał cały Trost.
— Ciekawe, jak długo to jeszcze potrwa... — mruknęła, przeczesując palcami pasma dwukolorowej grzywy konia.
— Inez... — Hanji podjechała do niej na bardzo bliską odległość. Jechały teraz strzemię w strzemię. Twarz pułkownik nie zdradzała już tego śmiesznego zakłopotania otoczką taniej defilady, lecz zimną powagę dowódcy. — Za Ehrmich zrobimy postój. Konie dostały zdziczenia, ale powinny odpocząć, a my... Cóż... — ściszyła ton. — Mamy zbyt dobry czas i obawiam się, że jeśli dojedziemy tam za szybko, przycisną nas zebraniem. Wolałabym, żebyśmy mieli możliwość przedyskutowania paru spraw z Erwinem. Musimy się trochę opóźnić.
Nawet o tym nie pomyślałam...
Skinęła głową, uśmiechając się lekko na samą myśl o tym pseudo-sabotażu. Hanji Zoë — mimo tego strasznego, choć sympatycznego szaleństwa — była naprawdę niesamowitym, odważnym żołnierzem, a Inez po raz kolejny przekonała się, że jej żywość i stanowczość nie są jedynie pustym brzmieniem koszarowych legend. Pułkownik budziła w niej jakieś specyficzne poczucie bezpieczeństwa, czego z pewnością nie robił Erwin Smith; on ją po prostu, na swój wielki, przytłaczający sposób, przerażał, zmuszając tym samym do pójścia za nim, nawet jeśli się z nim nie zgadzała.
Czułeś kiedyś to, co ja, Levi?
✦
Mitras
Od przyjazdu do stolicy dni mijały mu właściwie na milczącym przeglądaniu dokumentów. Rano siadali przy potężnym biurku w tymczasowym gabinecie Erwina, wymieniając od czasu do czasu parę lakonicznych, rzeczowych zdań; w południe szli na milczący obiad do restauracji, za który płacił Smith, mówiąc chropowato, że nie pozwoli, żeby rachunki regulował młodszy stopniem. Levi przyjmował to wywróceniem oczu i lekkim grymasem na twarzy, lecz ostatecznie nie protestował. Obserwował go za to uważnie, czując gdzieś podskórnie, że było to w pewnym sensie podłe, ale zupełnie nie potrafił go zrozumieć. Zdarzyło się, że czasami zadał Smithowi jakieś niewygodne pytanie, które na pierwszy rzut oka nie robiło na nim żadnego wrażenia, a ostry wzrok zmuszał Leviego do szybkiego porzucenia tematu. Dopiero po chwili, gdy obaj wracali do papierów, widział, że źrenice generała uciekają gdzieś w kąt oczu, zupełnie nie patrząc na kartkę.
Nie zamierzał być przesadnie ostrożny w wyrażaniu swojego sceptycyzmu i niezadowolenia z jego taktycznej decyzji; nigdy nie miał tego w zwyczaju i zupełnie nie czuł skrępowania w chwili, gdy przed posłusznym wykonaniem rozkazu nazywał Smitha draniem lub kanalią i nie przyjmował do wiadomości, że teraz miałoby się to zmienić. Zawsze wygarniał mu prawdę ostro, prawie po boksersku, i właśnie to decydowało o nieskazitelnie czystej sytuacji między nimi. Wtedy jednak wiedział, że plany Erwina — nawet jeśli Levi je miał za wątpliwe etycznie — prędzej czy później okazywały się tymi najskuteczniejszymi pod względem taktycznym i militarnym. Teraz też tak było i choć Smith ewidentnie miał wszystko pod kontrolą, coś wydawało się inne.
Levi wykonywał jego rozkazy zbyt długo, by nie zauważyć tej różnicy w planowaniu, która zapewne umknęłaby każdemu innemu — może poza Hanji i martwym Zachariusem — gubiąc go gdzieś w meandrach skomplikowanych, podopinanych w najdrobniejszych detalach operacji. Kapitan miał wrażenie, że Erwin dotarł ze swoim planem do jakiegoś ostatniego punktu, a różnica wydawała mu się aż nadto jaskrawa. Do tej pory, przy założeniu, że plan nie tworzył się na poczekaniu, wszystko odbywało się w konfiguracji długofalowej, a Erwin Smith nigdy nie mówił: „zajmiemy się tym później" czy „zobaczymy później", zupełnie jakby rzeczone później miało już nigdy nie nadejść lub nie należeć do niego samego.
Stan, w jakim zastał Smitha po przyjeździe, był niepokojący, lecz nawet mimo to miał wrażenie, że przyczyna tkwiła gdzieś indziej niż w samych naciskach Generalnych. W tamtej chwili szukał jakiegoś pęknięcia w tym perfekcyjnym obudowaniu się murem, wymawiał pewne sprawy z wręcz podłym naciskiem, czekając momentu, w którym twarz Smitha stanie się jakaś, mniej kamienna, czy choćby o odcień bledsza i był pewien, że Erwin doskonale to wyczuł. Mało tego — wydawał się wciąż ten sam, pełen własnego, powściągliwego tryumfu albo czegoś innego, co zapewniało mu bycie ponad.
Przez chwilę Levi widział w nim echo dawnego, pancernego siebie.
Punkt, w którym znajdował się teraz Korpus Zwiadowczy, był zasługą Erwina. Ich hartowanie się w potwornościach stało dopiero na drugim miejscu, bo to rozkazy Smitha umieszczały Zwiadowców na mapie wstrętnej rzeczywistości. Levi wiedział, że gdyby nie jego zainscenizowane zagrywki własnym życiem czy rzekome oddawanie się w ręce Stołecznej Żandarmerii nadal nie mieliby zielonego pojęcia o kulcie, o Reissach, w zasadzie — o niczym.
Ten egzystencjalny hazard nie był dla Erwina niczym nowym, a jednak polityczna pantomima stanowiła coś zupełnie innego niż stawanie bez ręki na czele zbrojnej akcji odbicia, czy jak wolała egzaltowana, zdziczała prasa — Akcji Odwetowej Ludzkości.
I gdy tylko Levi próbował zmierzyć szanse na powodzenie częścią swojego dawnego charakteru zapatrzonego w sprawność, siłę i bodziec, potrafił wyciągnąć jeden wniosek, a fakt, że jemu samemu Smith zabronił jechać za Mur z powodu skręconej kostki, jeszcze bardziej go w tym wszystkim utwierdzał. Chwilowo nie miał siły, żeby zadawać mu wredne pytania, a było o co pytać i było co sprowadzać do absurdu.
Jeśli Erwin tak to sobie zaplanował, to co miało stać się z nimi? Czy bez tego człowieka mieli w ogóle szanse na zakończenie tego, co zaczęli? Tylko co oni właściwie zaczęli? Odpowiedź smakowała wyjątkowo gorzko, tym bardziej że Generalni wydawali się wręcz na to czekać.
Levi doskonale pamiętał, że jeszcze w Orvud obiecał Inez i Hanji, że z nim porozmawia, a fakt, iż Smith zbywał go swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem, zaczynał mu działać na nerwy.
Co ty, do cholery, sobie myślisz?
Tu już nie chodziło tylko o samego Erwina, który przestał kryć się przed nim ze swoimi prawdziwymi celami, lecz o żołnierzy, którzy poszliby za nim nawet na niewiadomy koniec świata, bo fakt przebywania z tym człowiekiem sprawiał, że taka myśl stawała się w pewnym sensie imperatywna, dogmatyczna. Zresztą, doświadczył tego na własnej skórze, choć jeszcze wtedy Smith nie był generałem, a jedynie chłopcem na posyłki chodzącej parodii z wypaloną ideą, kryjącej się pod nazwiskiem Shadis.
Mimo całej niezręczności budzącej w Levim na przemian żałosny śmiech politowania i gorycz, siedzieli przez kilka dni w niemal zupełnej ciszy nad papierami. Czas płynął wolno, a stołowa lampa majaczyła ostatkami sił, dopóki Erwin nie powiedział wystudiowanie wypraszającego „na dziś wystarczy".
Wtedy kapitan zabierał niedokończoną teczkę i wracał do siebie, siedząc do rana nad zimną herbatą i szukając rozwiązania tej wstrętnej sytuacji. Najgorsze było to, że jedynym przekonującym, ostatecznym argumentem wydawała mu się agresja. Gdy jego myśli nieustannie wracały do siłowych metod, oddychał powoli, długimi rozwleczonymi haustami, jakby sam nie wierzył w to, co właśnie pomyślał, a przecież wydawało mu się to oczywiste i skuteczne.
Wyeliminować go z dowodzenia? Mam mu, do kurwy nędzy, połamać jeszcze nogi czy co? Mam mu grozić? Błagać go, żeby nie wystawiał się na tacy?
W zderzeniu tym idiotycznym pomysłem wyobrażone twarze wszystkich przeklętych Jeanów wykrzykujących coś o moralności i człowieku wydawały mu się dysonansowe.
W gorszych momentach jego myśli wracały do Inez i wydawało mu się, że mimo kolosalnej różnicy zdań byłaby w stanie go zrozumieć, a jeśli nie zrozumieć, to chociaż powiedzieć mu, że nie musi być już sam. Ale był sam, a samotność przy ścieśnieniu relacji z nią i z oddziałem wydawała mu się teraz jałowa i irytująca. Może potrzebował czasu w izolacji, żeby to zrozumieć, może był po prostu chwilowo sfrustrowany, ale miał wrażenie, że wszystko się przez to skomplikowało.
Kiedyś myślał, że żadnego z tych ludzi nie może kochać ani nawet lubić, a teraz przyjaciele byli jedynym słowem, które plątało mu się w głowie. Wiedział, że kiedy tutaj przyjadą, nie będzie mógł im wszystkiego powiedzieć, czując w sobie okropne piętno nieszczerości.
Taka postawa Erwina wywołałaby panikę przed samą wyprawą, którą od razu zaczęto by porównywać do udawanej operacji odzyskania Marii sprzed pięciu lat.
Nie zamierzam ginąć, dopóki się nie dowiem.
Masz rację Erwin, pierdoleni tytani wezmą to pod uwagę.
A co ty byś zrobiła na moim miejscu?
Opierał głowę na dłoni, zastanawiając się, czy Kenny przypadkiem nie był całe życie w błędzie, używając słów śmiertelna pułapka w odniesieniu do czegoś zupełnie innego.
✦
— Hanji chyba zaczęła grać na czas — powiedział Smith, odkładając papiery, gdy dzwon po raz kolejny wybił pełną godzinę. — Dobrze.
— Ta — odpowiedział atakująco Levi. Podszedł do okna, obserwując powolne padanie śniegu, który sypał płynnie, przykrywając parapet misternym, białym haftem. Starał się zupełnie nie myśleć o wcześniejszych rozmowach, bo każda rzucona przez Erwina myśl wydawała mu się wyjątkowo irytującą, choć zamaskowaną, próbą odwrócenia uwagi od jego planu odbicia. W efekcie wyciszony na moment wątek wywlekał się na nowo, wprawiając Leviego w poczucie bezsilności i beznadziei. — Ty naprawdę myślisz, że nie wiem, co próbujesz zrobić? — syknął. Erwin spojrzał na niego ze spokojem. — Przynajmniej teraz wiesz, co czułem, kiedy wyjąłeś z kieszeni fałszywkę dokumentu, który już dawno leżał u Zackleya, a ja starałem się cię podejść jak ostatni kretyn — dodał. — Chyba naprawdę mnie nie doceniasz.
— Bez dyskusji. Skończyliśmy rozmawiać na ten temat, Levi — odpowiedział tonem, który zupełnie kłócił się z łagodnym wyrazem jego twarzy. Chociaż wszystko wydawało się poukładane, Levi nie mógł wyzbyć się wrażenia, że jest zupełnie przeciwnie. — Czeka nas kilka mocnych dni i radzę, byś skupił się teraz na wspólnej linii naszego frontu, a nie na zakuwaniu mnie w patos straceńca.
W jego głosie wybrzmiała jakaś celowa nonszalancja, która na moment wybiła Leviego z rytmu, bo musiał zastanowić się, czy było to powiedziane na poważnie, czy powinien potraktować tę odpowiedź jak ironiczny wyrzut wobec własnego zdenerwowania, którego nie potrafił już tak dobrze ukryć. Ochota zrobienia mu krzywdy wydawała się właśnie przekraczać granicę wyobrażeń. Wzruszył jednak ramionami, starając się — mimo wszystko — zachować zimną krew.
Miał nadzieję, że napastliwa Hanji okaże się w tym całym rąbaniu mu prawdy prosto w oczy mniej powściągliwa, przez co skuteczniejsza. Na pewno i ją musiało to dotknąć, może nawet mocniej niż jego — teraz i wtedy, gdy Erwin zostawił jej cały Korpus, wypowiadając jedno lakoniczne zdanie zaraz po tym, jak oddał się w ręce stołecznych.
— Zakwaterują ich tutaj? — zapytał po dłuższej chwili ciszy, nie chcąc już zaogniać sytuacji.
— Nie ma miejsca. Dostaną do dyspozycji Posterunek Pierwszej Brygady.
— Ciekawe, kto ucieszy się bardziej... — mruknął, myśląc o Inez i Djelu, którego jeszcze przed posiedzeniem mieli postawić przed sądem. Wyjrzał przez okno. Na budynkach powiewały flagi sprawiające wrażenie przykrego bałaganu, jakby przyjazd kilkunastu ludzi miał się zamienić w jakieś doniosłe wydarzenie.
— Delegacja z Garnizonu Trost już tam jest i Pyxis nie mówił, by na coś narzekali — odparł powściągliwie Erwin, po czym spojrzał na niego badawczo. — Też chcesz się tam przenieść?
— Wszystko mi jedno — wymówił to na tyle matowo, że przez chwilę sam sobie uwierzył.
Choć jego miejsce było w tej chwili tutaj, to tylko myśli o Inez pozwalały mu stłumić gwałtowność wywołaną faktem, że upór Erwina i niemożliwość rozwiązania tego całego absurdu związanego z dowodzeniem doprowadzały go do szału. Chciał ją objąć, położyć się obok niej i zupełnie nic nie mówić. Przez moment wydawało mu się, że nikogo tak naprawdę nie interesuje, gdzie będzie spał.
Najzwyklejszy jej gest wydawał się kojący we wspomnieniu, nawet to, w jaki sposób trzymała naczynie z alkoholem albo pióro przy wypisywaniu raportów. Kiedy robiła to wszystko przy nim, nie widział w tym niczego szczególnego. Dopiero teraz, gdy przypominał sobie to w samotności, miał wrażenie, że Inez najmniejszą i zupełnie nieważną czynność wykonywała tak, jakby myślała o czymś zupełnie innym.
Każdy pierwiastek, szczególnie ten na pozór sprzeczny, współgrał w niej w jakiś zupełnie niezrozumiały, płynny sposób: zimne ręce, delikatny uśmiech, zręczny ruch przy zakładaniu kosmyka za ucho, twarz tak często słona od łez, ciemne włosy obrysowane rudym, cieniutkim konturem odbijającego się od nich światła, bałagan na biurku. Jej zapamiętany zapach jawił mu się teraz jako miękkie i powolne rozładowywanie się innego czasu i lepszego życia.
Kiedyś ci o tym powiem, choć nie potrafię.
Mimo że w myśleniu o tym w takiej chwili było coś nieodpowiedniego, nie umiał go zepchnąć i odrzucić. Tęsknił za Inez, za oddziałem, za Centralą i niedobrą herbatą; za tą namiastką domu, którego nigdy tak naprawdę nie miał. Tutaj wszyscy czuli się obco — nawet Dott Pyxis, który popijał po cichu z piersiówki, a wzrokiem szukał odnowionych szyn na murze, jakby na chwilę zapominał o tym, że nie jest już w Troście.
Zapalił lampę, nie mając pojęcia, kiedy przeminął moment, w którym otoczenie prawie zupełnie się zaciemniło. Znowu siedzieli w ciszy: on bił się z myślami, a Erwin po prostu robił swoje.
Jego wzrok oderwał się od kartki dopiero w chwili, gdy uderzono w dzwon.
— Wreszcie są — Smith odezwał się z satysfakcją, wstając z miejsca, lecz Levi nie miał siły mu odpowiadać.
Pierwszy raz poczuł szczerą, niezatajaną przed samym sobą ulgę, że właśnie pojawili się ludzie, którzy tyle razy — zapewne niezamierzenie — zdyskredytowali i niemal obśmiali swoją obecnością jego dawne, prawie religijne przywiązanie do samotności; ludzie, o których już dawno przestał myśleć: po pierwsze żołnierze.
✦
__________________________________
*wychyla się nieśmiało spod stosu szkiców*
tak, dobiliśmy...
Osiemset stron maszynopisu za nami; tyle udało mi się napisać, zanim doszłam do wniosku, że nie ruszę dalej, dopóki nie zrobię tu porządnego remontu i powiem Wam, że po tym morderczym maratonie zaczętym w kwietniu czuję ogromną ulgę; nic mnie nie frustruje, nie mam poczucia, że zrobiłam coś źle, bo dociągnęłam, przynajmniej we własnym odczuciu to, co dociągnięć wymagało. Zlikwidowałam po drodze mniejsze czy większe buble (trochę ich tu było...), poprawiłam pierwsze dwadzieścia części, dokonując totalnej rozwałki pierwotnej wersji, mimo że zmiany nie zachwiały fabułą, więc jeśli ktoś zatrzymał się tutaj, może spokojnie kontynuować lekturę, jeśli nie chce zagłębiać się w moje edytorskie fanaberie z początku. Odświeżyłam sobie Acte, co wyszło mi na dobre, bo przyszłe wątki są już nakreślone szkicowo w głowie, pozostaje tylko przelać je na Watta i napisać nowy rozdział. Zanim to nastąpi, muszę sobie zrobić chwilę przerwy po tym redakcyjnym biegu (plecy i ręce...), który trwał niemal pół roku. Ale to po prostu prozdrowotny tygodniowy odpoczynek od klawiszy. Dziękuję wszystkim, którzy przyszli, którzy byli i sprawiali, że niemal rozklejałam się do ekranu, czując wsparcie we wszystkich etapach historii, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że remont jest konieczny, bo chcę, żebyście i Wy mieli maksimum tego, co byłam w stanie z siebie wycisnąć. Jestem wzruszona, że tyle Was tu było, pisało do mnie w komentarzach, prywatnie i wspierało mnie w chwilach, kiedy myślałam, że spiszę to ff na straty. Wiem, skopałam akcję z cofką, ale nadal twierdzę, że była mi potrzebna. Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze został, bo jesteście wspaniali i ta historia to też Wy jako jej siła napędowa, napędowa na tyle, że istnieją już jakieś głosy w głowie o zrobieniu krótszego sequelu, gdy tylko sfiniszuję z Acte.
Został ktoś i czeka? Są jakieś miłe widma, które jeszcze się nie ujawniły? :>
ame-no-tenshi naprawdę jestem ogromnie wzruszona tym, że dotrzymywałaś kroku publikacyjnemu spamowi, który jednak jest bardzo obszerny i byłaś moim instant kopem motywacji każdego dnia, coś cudownego ♡
Wyczekujcie nowego rozdziału, który zacznie się pisać, jak tylko odpoczną mi stawy. I obiecuję, żadnych cofek i płaczu, że źle. :)
Ściskam wszystkich ♡
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top