#51.

Garnizon Trost

       Helga wyminęła sterty śniegu zawalające chodnik przed koszarami i poprawiła narzucony na szyję szalik. Przystanęła, wlepiając wzrok w pochylone plecy żołnierzy, którzy zawzięcie walczyli z potężnymi zaspami, po czym delikatnie uniosła głowę i zmrużyła oczy.

       Biały pył spadał z góry, a jego drobinki skrzyły się w mroźnym słońcu. Stacjonarni, skończywszy z dachem, wisieli teraz na linkach od sprzętu do manewrów, strząsając śnieg z parapetów Kwatery Głównej. Uśmiechnęła się pod nosem, przypominając sobie listowne narzekanie Jeana na rozkazy odśnieżania i stare mundury. Spojrzała na poprzecierane łokcie swojej kurtki i westchnęła w pomieszaniu rozczulenia i irytacji.

       Nowy mundur, do którego jako młodszy oficer dostała nawet defiladowe ozdoby, od kilku dni leżał nietknięty i nienoszony. Czuła się przywiązana do starych rzeczy, starej kurtki i starego życia. Każde przetarcie miało swoją historię. Lekko osmalone mankiety niemożliwe do doczyszczenia były śladem po ostrzale w Orvud, a wisząca w szafie kurtka bez dystynkcji przeżyła nawet obronę Trostu.

       Wczoraj rano dostała od Dotta Pyxisa rozkaz stawienia się w stolicy. Widocznie generał z Garnizonu Orvud, poza wnioskiem o awans, wystawił jej niesamowicie pochlebną opinię. Wiedziała, co to znaczy, lecz wcale nie czuła się tym kupiona, a zirytowana. Jeśli Korpus Stacjonarny rzeczywiście miał zostać zreformowany, nie zamierzała zatajać przed dowództwem opłakanego stanu uzbrojenia i morale wewnętrznego dystryktu.

Jeśli po coś w ogóle dostaje się awanse, to właśnie dla chwil, w których można coś zmienić i przestać milczeć jak szeregowy. Zresztą, Smith widział to na własne oczy.

       Nie lubiła bogatych, ciasnych miast wyglądających jak zupełnie inny świat, miast wymagających etykiety, którą — mimo pochodzenia — dawno temu schowała sobie w buty; zresztą, pochodziła z inteligenckiej, nie szlacheckiej rodziny, a Ehrmich w niczym nie przypominało Mitras ani enklaw zza Siny, gdzie zamiast Muru stały gigantyczne szlacheckie posiadłości ścigające się o bardziej wymyślną bufonadę.

       Jean tam będzie! — pomyślała z radością, po czym zdenerwowana na samą siebie tupnęła nogą, niby chcąc strząsnąć śnieg z buta. Głupia — warknęła, odnosząc wrażenie, że od kilku dni towarzyszył jej dziwny dysonans poznawczy potęgowany żartobliwymi docinkami Katii.

— Pani porucznik! — Usłyszała za sobą pełen werwy okrzyk i natychmiast spoważniała, jakby przestraszyła się, że ktoś coś zauważy. Floch Forster zbiegł po oblodzonych schodach, mało się nie przewracając, a pokaźny plik papierów zaszeleścił w jego rękach. Gdy nieco pokracznie się wyprostował i stanął tuż przed nią, składając ręce w salut, zmarszczyła brwi.

— Który idiota oblał schody wrzątkiem, żeby pozbyć się lodu i nie wytarł ich do sucha? — powiedziała to z irytacją bardziej do samej siebie, spoglądając na książkowo wyprężonego rekruta.

       Choć Forster był dawnym kadetem ze 104. Drużyny Treningowej, przy Jeanie i innych Zwiadowcach z tego samego Korpusu Kadetów wyglądał jak dziecko. Patrzył na nią dziwnie onieśmielony i przerażony, a ona wciąż miała przed sobą obraz chłopaka, którego trzeba było niańczyć na patrolu, bo chciał się przydać, lecz sam nie miał pojęcia do czego.

— Nie wiem... — westchnął, kurczowo ściskając papiery.

— Nieważne — Machnęła dłonią. — Masz do mnie jakąś sprawę czy tylko tak sobie krzyczysz? Właśnie idę do archiwum kompletować akta tych, którzy... — Na te słowa chłopak jeszcze mocniej ścisnął trzymane w rękach kartki.

— Ja również w tej sprawie — oznajmił, a ona miała wrażenie, że to zdanie sprawiło mu dziwną ulgę. — Miałem to dostarczyć kapitan Wolf, ale powiedziano mi, żebym skontaktował się z panią i przekazał jej wszystko drogą służbową, przez adiutanta, więc chciałem to zrobić jak najszybciej... — Wyglądał na zdesperowanego. — To moje podanie i komplet dokumentów potrzebnych do zmiany dywizji. — W tonie chłopaka coś się zmieniło. Nie wydawał się tak przerażony, jak na początku. Teraz sprawiał wrażenie, jakby dzierżony plik kartek napawał go dumą, niby napełniając Forstera pewnością siebie tym otarciem się o nowy, mocny ideał zdolny zamaskować wcześniejsze rozmamłanie.

       Poczuła się dziwnie, patrząc na żołnierza młodszego od siebie o mniej więcej trzy lata i całą drabinę stopni; bardziej przerażała go ona sama niż wstąpienie do Korpusu Zwiadowczego i ryzykowanie własnego życia.

       Zmiana macierzystej jednostki była ostatnio bardzo głośnym tematem, który niósł się po zadymionych, dusznych koszarach Garnizonu, nie schodząc z ust przy posiłkach, konserwacji sprzętu, a nawet przy odśnieżaniu szyn na Murze. Po zmianie nastawienia wobec Korpusu Zwiadowczego nikt nie czekał już akcji scaleniowej; ci, którzy chcieli się przenieść, robili to natychmiast, w pośpiechu, jakby wypełniał ich jakiś okazjonalny strach, że jeśli szybko tego nie zrobią, to się rozmyślą.

       Jeszcze raz spojrzała na Forstera; był szczupły, miał rozwichrzone, jasne włosy i kościstą, pozornie struchlałą twarz, którą powoli przyprószał młodzieńczy zarost przywodzący na myśl bezładnie rozsypany pieprz.

Też kiedyś taki byłeś?

       Mroźne powietrze szczypało ją w uszy, a słowa podwładnego zupełnie zburzyły spokój ducha. Im głośniej rozmawiało się w koszarach o zmianie dywizji, tym silniejszą odczuwała presję, potęgującą w niej jakąś niezrozumiałą niezgodność. Podziwiała tych ludzi, ale nie rozumiała mechanizmów nakazujących im iść wszystkiemu naprzeciw; to musiało być coś wrodzenie Zwiadowczego. Doskonale pamiętała moment swojego ostatecznego wyboru i wiedziała, że przez wojskową, prewencyjną wręcz konsekwencję nie potrafiłaby zdobyć się na taki krok.

       Zbyt długo wypracowywała odruchy, które były przydatne tylko tutaj, a w walce z tytanami nie znaczyły zupełnie nic. Powiedzenie, że lubi swoją pracę wywoływało w niej cień zażenowania, jednak nie było zupełną nieprawdą.

       Świecić przykładem? — Nie zamierzała się oszukiwać i w tej kwestii była ze sobą zupełnie szczera, lecz coś wyraźnie nie dawało jej spokoju. — Co jest bardziej świetlistym przykładem? Powściągliwie zostać czy się wyrywać?

       Złapała się na tym, że patrząc na pieczołowicie wypełnione podania Flocha, uciekła do rekonstrukcji wieczoru, gdy siedziała z Jeanem na obronionym, niemal wydartym tytanom Murze.

Chyba jesteś kimś, kim ja zawsze chciałam być.

A kim chciałabyś być?

Kimś dobrym, a jednocześnie sobą.

— Nie chcesz się jeszcze nad tym zastanowić? — zapytała, widząc jego wzrok, który potęgował w niej uczucie ciężaru na barkach. Przez chwilę miała wrażenie, że wzięcie tych papierów to to samo, co postawienie go przed plutonem egzekucyjnym.

— Już wszystko wiem. Potrzebuję jeszcze opinii — Forster odpowiedział jej po żołniersku, twardo, tak jak się spodziewała.

       Starała się zmusić wargi do uśmiechu, ale przypomniała sobie zamkniętą w szafce kartkę pachnącą prochem i tytoniem. Wydawało jej się, że dno uroczego listu Jeana kryło w sobie coś gorzkiego, cierpkiego, świadczącego o jego przerażającej samoświadomości.

Skat, konie i umieranie?

— W porządku. Wystawię ci opinię, a kapitan Wolf podpisze ją jeszcze dziś wieczorem — odpowiedziała kamiennie. — Zostawię dokumenty u dyżurnego, jeśli aż tak zależy ci na czasie. Wyszedł rozkaz z góry, że mamy ułatwić wam wszystkie związane z tym procedury.

— Właśnie dlatego. Czas do oddelegowania do jednostki zależy od...

— Wiem, wiem, Forster.

       Podniosła wzrok znad trzymanych w dłoni papierów i jeszcze raz przenikliwie spojrzała na Forstera, domyślając się, że ostatnie noce spędzał zapewne o cichym szlochu z poczuciem jakiegoś wewnętrznego buntu, czerpiąc z głębi tych wszystkich przezwyciężeń coś, co definiowało zupełne oddanie się ludzkości lub zaufanie Erwinowi Smithowi.

Erwin Smith jest przerażającym człowiekiem. Takim, któremu się nie ufa...

       W jednej chwili wydawało jej się, że twarz Flocha zmieniła się, choć był to zapewne odwet wyobraźni. Po wspomnieniu słów Jeana na temat Smitha, w jej głowie zadźwięczał głos Katii:

Wiem, co masz na myśli. Każdy czuje, że ten świat staje się lepszy. Zmieniają dywizję, rwą się do czegoś. W każdym razie możesz być pewna, że jak zobaczysz ich za miesiąc, zamiast przerażonego dupeusza, spojrzy na ciebie ktoś, kto wygląda jak oficer, choć wiekowo jest gówniarzem. To się po prostu czuje. Aurę kogoś, kto... Nagle zmężnieją, zarosną im gęby, a oni sami wystrzelą w górę. To wyniszcza i zużywa. Postarza. Nie dziwi cię, że biegną tam tylko świeżaki? Starzy żołnierze, którzy dali się wchłonąć pracy, są na to... za starzy.

       Chłopak zasalutował. Gdy odchodził w stronę oblodzonych schodów, Heldze wydawało się, że od tego momentu ciągnące się za Korpusem Zwiadowczym miazmaty zaczęły wchłaniać i jego. Nie miała pojęcia, czy w jej powierzchownej niechęci wobec zmian dywizji kryła się pamięć o paskudnych wyziewach przeszłości, czy było to tchórzostwo, przez które czuła się zablokowana od czasu Shinganshiny.

       Wiedziała tylko to, że pomimo pozornej wesołości Jeana wyraz jego przystojnej twarzy był momentami nie do zniesienia; nawet błyszczące oczy czekające niby swojej ostatniej roli, może szczególnie one. Było w tym coś paradoksalnie pięknego, jakiś pływ niewyżytej dynamiki, chcącej powiedzieć światu, żeby poszedł szukać innych poległych.

„Mam ochotę wyłamać się z tego stylu tylko dlatego, żeby moje było na wierzchu i żebyś się uśmiechnęła, że to jednak nieprawda".

       Wszystko to kryło w sobie jakąś romantyczną naturalność serca, które błędnie przeświadczone o własnej jałowości, żyło naprawdę. Ta cała aura Jeana wywołała w niej dziwne, niezrozumiałe pęknięcie.

       O ile kiedyś szła pewnym krokiem, żyjąc od patrolu do patrolu, przekonana o zapóźnieniu Zwiadowców, o tyle teraz, miała wrażenie, że jej konsekwencja służbistki zachwiała się, a ona sama zatrzymywała się na prostej drodze, oglądając na coś, o czym od momentu wyboru dywizji miała już więcej nie myśleć; zresztą, od ataku na Trost robiła to bez końca — jak nie obserwowaniem Zwiadowców w Garnizonie, to włóczeniem się po doświadczalnych namiotach mimowolnym poszukiwaniem czegoś, z czego dawno zrezygnowała, a on tkwił w centrum tego ideowego huraganu całym sobą, na przekór, choć pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy.

       Chciała mu to jakoś napisać, ale wiedziała, że nie potrafi dobrać słów, które byłyby zupełnie jednoznaczne. Bała się, że osiągnie zupełnie odwrotny efekt; że Jean odbierze to jako akt litości. Gdy tak myślała, dochodziła do wniosku, że wolałaby o tym rozmawiać, nie pisać.

       Wydarcie go wierze we własną jałowość i śmierć wymagało delikatności. Helga była pewna, że to na polu bitwy Jean stał się naprawdę sobą, ale chciała, żeby złamał brzmiący jak wyjątek z koszarowego żargonu Zwiadowców rozkaz śmierci i zwyciężył; chciała, żeby poznał ufność w to, że za chwile takiego zwycięstwa wcale nie płaci się życiem, choć sama nie była co do tego przekonana.

Nie umiem być zdemobilizowany".

       Jego list ekscytował ją i bolał.

       Jean od pierwszego dnia w wojsku musiał cechować się przerażająco pesymistycznym nastawieniem, nakazującym szukać schronienia, podczas gdy ona przeżywała zupełną odwrotność tego stanu, która wydawała się mimo wszystko mniej wyniszczająca.

       Przez pęd własnych myśli, nie zorientowała się nawet, że już jest pod bocznymi drzwiami archiwum Kwatery Głównej.

      Na korytarzu rozprzestrzeniał się zapach zleżałego, zawilgotniałego papieru. Nacisnęła klamkę.

       Przygarbiony, rozpłaszczony na krześle kapitan zdjął nogi z biurka i wyprostował się. Spojrzała na niego z lekkim niesmakiem, lecz darowała sobie komentarz. Stary porządek starego Garnizonu nie pozwalał jej zachowywać się tak jak wśród żółtodziobów z Orvud. Zasalutowała niedbale, nie odczuwając potrzeby cyrkowego prężenia się przed kimś, kto sam przyjmował lekceważącą postawę.

— Akta rekrutów ze 104. — odezwała się lakonicznie, stukając palcami w biurko. — I... kopie raportów z obrony Trostu.

— Co, Hanemann, macie kolejnych zajączków? — westchnął archiwista, po czym spojrzał na nią podejrzliwie. — Do przeniesień potrzebujesz tylko ich akt, jeśli brali udział w obronie Trostu, te informacje zostały już do nich wpisane.

— Rozumiem, jednak...

— Wspomnienia cię dręczą, hę? Po co grzebać w tej sprawie? Jest kłopotliwa i nieprzyjemna, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę... — Mężczyzna ociężale podniósł się z krzesła. Praca oficera w archiwum wydała jej się nagle nudna i niesamowicie przytłaczająca. W jego głosie było coś gorzkiego i wiedziała, że mówiąc „kłopotliwa", miał na myśli niekompetentne rozkazy Wellmana, które były właściwie rzuceniem Kadetów ze 104. na pożarcie. Garnizon nie lubił o tym rozmawiać i po dymisji Wellmana sprawa wydawała się wyciszona, lecz żołnierze dobrze ją pamiętali. Była niczym odór stęchłego tytoniu zalegającego w koszarowych popielniczkach. Gdy wszyscy dookoła mówili o Oddziale Specjalnym Zwiadowców rekrutującym się z rzuconych śmierci, temat ponownie kładł się cieniem na Garnizonie. Archiwista machnął ręką. Jego twarz wyrażała niesmak. — A może ty też chcesz zmienić dywizję? — starał się skierować rozmowę na taki tor, który w jakiś sposób równoważył tę okropną rysę.

— Nigdzie się nie wybieram. Gdybym chciała to zrobić, po moje akta kapitan Wolf musiałaby przyjść tutaj osobiście. — Sięgnęła do kieszeni kurtki, wyciągając z niej podpisane przez Pyxisa wezwanie do stolicy. — Muszę coś sprawdzić, żeby się do tego przygotować.

       Wymyśliła tę formułkę na poczekaniu, nie chcąc się przyznać, że w stronę tych okropnych wspomnień pociągnęła ją sprawa mocno osobista; to ciągłe wracanie i krążenie wokół przeszłości i decyzji. Nie lubiła plotek, tym bardziej takich. Oficer obejrzał rozkaz, jakby próbował znaleźć w tym wszystkim jakąś lukę, lecz po chwili się poddał.

— Zamierzasz dokopać tym młotkom z Orvud różnicami? Jak tam w ogóle było, co?

— Dokładnie tak, jak kapitan myśli — mruknęła niechętnie. — Gdyby nie oni, raczej nie byłoby już żadnego Orvud ani żadnej stolicy.

— Cholera, ale się tego namnożyło przez ostatnie miesiące, do tego straszny tu bałagan — stękał oficer, sunąc ociężale między regałami.

       Czekała. Położyła łokcie na ladę gestem pełnym znudzenia i niewytłumaczalnego zmęczenia, nie wiedząc, co chciała odnaleźć, rozdrapując te przykre wydarzenia.

Może coś pozytywnego, co prześwietlało obślizgłą i jadowitą rzekę śmierci? Akcję 104., która nie dała się przerobić na mięso armatnie i samodzielnie odbiła z rąk tytanów właśnie ten budynek? Rozkazy Jeana, które podniosłyby ją na duchu i ułatwiły napisanie odpowiedzi na list? Potwierdzenie tego, że pozostanie na swoim miejscu jest słuszną decyzją, a nie aktem tchórzostwa?

       Nie pamiętała nawet, czy wypełniając blankiet w archiwum, nigdzie się nie pomyliła. Była zupełnie rozkojarzona. Całe biurko tonęło w papierach. Brała dokumenty do ręki, niemal słysząc łoskot tamtego dnia, po czym bezwiednie wypuszczała kartki z luźnych palców. Czuła się tak, jakby zagrzebana po kolana brodziła wśród szeleszczących, zwiędłych liści, próbując znaleźć kwiat, który przysłoniłby jej mdlący zapach więdnącego świata. Przelotnie spojrzała na formularze wszystkich potencjalnych Forsterów, a jej myśli znowu wróciły do Jeana. Chyba po raz pierwszy zależało jej na czymś, co nie było wykonaniem rozkazu, lecz nie potrafiła przewidzieć, jakie będą tego wszystkiego konsekwencje.

To może niebezpiecznie uderzać do głowy i wszystko skomplikować, kiedy trzeba będzie się w końcu ruszyć. A to już tak niedługo".

Niedługo, Jean...

       Nie była pewna, czy powinno ją to cieszyć, czy smucić. Potrafiła porównać to tylko do odwrotnie działającej wskazówki kompasu. Spojrzała na leżącą od rana na stole pustą kartkę, którą przygotowała sobie do odpowiedzi.

Mur Rose, Centrala Zwiadowców

       W pracowni panował zapach płonącej nafty. Herbata Hanji była już dawno zimna i stała tu od wczesnego popołudnia, popijana na raty po malutkim łyku.

Nie mam czasu".

       Zoë niezmiennie dłubała palcami w czymś, co przypominało makietę, a w jej oczach żarzyły się kłujące ogniki podekscytowania. Miała zmarszczone w skupieniu brwi i mamrotała coś pod nosem, gdy rozgrzewała kawałek metalu, a następnie poślinionym palcem sprawdzała, czy nie jest zbyt gorący.

       Pion Naukowy Korpusu Zwiadowczego miał pełne ręce roboty.

       Inez, od wyjazdu Leviego, spędzała czas w pracowni. Pozwalając oddziałowi Hanji w spokoju pracować nad nowinkami technologicznymi, raportowała wszystkie postępy i przygotowywała dokumentację, by cały Pion mógł kontynuować badania, nie musząc przejmować się papierami. Kilka wieczorów z Hanji przypomniało jej moment powrotu do Centrali i spacer po dziedzińcu.

       Wtedy Zoë wydawała się bardziej przerażająca i szalona, a jej podejście do tytanów nie do końca zrozumiałe. Teraz zaś Inez już tylko podziwiała błyskotliwe, precyzyjne ruchy jej niemal mówiących dłoni. Patrzyła, jak pomysły pułkownik i Bernera budują coś z niczego zwijaniem i rozkwitaniem palców skoncentrowanych na pozornie bezwartościowych przedmiotach; obserwowała ich oczy, na których dnie czaił się jakiś poznawczy lęk, jakby nieustannie pytali samych siebie, czy się uda.

       Czuła się zmęczona czekaniem, choć wiedziała, że paradoksalnie działa ono na korzyść Korpusu. Centrala bez milczenia Leviego wydawała jej się bardziej pusta. Gdyby nie zapał Hanji i Oddział Specjalny, który imał się wszystkich najgłupszych zajęć, znowu nie byłoby tu żadnego pierwiastka energii i życia.

       Przynajmniej po nich było widać, że starali się iść wszystkiemu na przekór i, tocząc grę upartych przeistoczeń, potrafili jeszcze poczuć się szczęśliwi i wolni jakąś poszarzałą wolnością. To było dobrze i źle, jeśli brała pod uwagę, że to tylko chwila napięcia przed kolejnym, decydującym frontem.

Decydującym...

       Ostatnio nienawidziła tego słowa; było jak niedoścignione marzenie lub obietnica bez pokrycia. Miewała momenty, gdy sama odczuwała jakiś tępy strach, który w ciemności zjeżał jej pusty pokój przerażającym, niemym zatchnieniem czegoś potwornego. Nie mogła wyzbyć się okropnego poczucia zagrożenia i podejrzewała, że nie tylko ona, zamiast stępieć, w obliczu zwiędłej, ciągnącej się nudy, odczuwała coraz większy niepokój, że coś się zbliża. Ten rozkaz siedzenia może i działał na żołnierzy demobilizująco, ale doskonale zdawała sobie sprawę z powierzchowności tego wrażenia. W demobilizacji każdy był zmobilizowany; ona także.

       Czekali.

— Chodź tu, no chodź, no dalej... Już, już... — szeptała czule Hanji do tego, co właśnie robiła. Jej głos był miękki; dla Inez brzmiało to jak matka wołająca ukochane dziecko. — Tak! — wykrzyknęła wreszcie, po czym wstała od stołu i wychyliła się przez drzwi. — Moblit, skończyłam! — Gdy do pomieszczenia wpadł zdyszany Berner, Zoë cwaniacko zatarła dłonie, po czym schyliła się, szukając czegoś w szafce przypominającej składowisko nieistotnych rupieci. — No, patrzcie, patrzcie! — Wykrzykiwała z szerokim uśmiechem, który udzielił się i Inez. — Zbudujemy taki w Troście! To pomoże nam zlikwidować sporą część tytanów przed wyprawą, a do tego nie będziemy zmuszeni w ogóle z nimi walczyć. — Będzie potrzebny tylko wabik... — zamyśliła się. — Ale cóż, lepsze to, niż nic. — Obcięła kawałek bloku o dziwacznej galaretowatej konsystencji i umieściła w szczelinie swojej makiety, po czym uruchomiła mechanizm, który, natychmiast go rozbił. — Według moich wyliczeń może zniszczyć słaby punkt na karku, jeśli będzie odpowiednio ciężki! Czy to nie cudowne?! Och... — westchnęła. — Wiem, że to nie jest dobry moment, na taką ekscytację, ale...

— Hanji, to najlepszy moment. — Inez uśmiechnęła się ciepło, po czym przeniosła wzrok na konstrukcję imitującą nowy rodzaj broni. — Jeśli mamy dostać na wyprawę wielokrotność normalnego budżetu i podpisać kontrakty z przedsiębiorstwem, Zackley musi wiedzieć, że jesteśmy do tego przygotowani. Dobrze się złożyło, że zaopatrzenie tak się ociąga.

— Wiem, choć gdy myślę o tym, że to wszystko ludzie... — Pułkownik spochmurniała. Popatrzyła smętnie na kubek z zimną herbatą i wzięła łyka. — Czasem wiele rzeczy wydaje mi się nie na miejscu, ale staram się o tym nie myśleć, bo inaczej chyba bym zwariowała. Nie, ja już dawno zwariowałam. — Machnęła ręką i przeniosła wzrok na Moblita. Myśli Inez przeciął cień przerażenia. Ta samoświadomość Hanji Zoë i fakt, że powiedziała to wszystko na głos, wprawiły ją w zakłopotanie. — Moblit, zrobisz mi nowej herbaty? — Gdy Berner zniknął za drzwiami, posłała Inez badawcze spojrzenie. — Pewnie się zastanawiasz, co...

— Nie muszę — westchnęła. — Wydaje mi się, że się domyślam, choć nie mam pojęcia, czy bardziej mnie to niepokoi, czy...

— Erwin... — mruknęła pułkownik bardziej do siebie. Zrobiła ciężką pauzę i wyglądało na to, że czuje jakiś wstrętny opór przed dokończeniem tej myśli.

        Inez wstała od stołu i podeszła do okna, czując, jak przełykana ślina staje jej w gardle. Hanji widziała Smitha ostatnio w czasie obrony Orvud, a wcześniej w chwili, gdy zmuszeni byli uciekać z Trostu.

Wtedy...

        Z pewnością dostawała teraz od niego listowne instrukcje, co do dalszych kroków i metod wywiadowczych, ale Inez odnosiła dziwne wrażenie, że chodzi o coś poważniejszego. Smith był doświadczonym żołnierzem i wybitnym strategiem, co nie zmieniało faktu, że Generalnym jawił się teraz jako okaleczony weteran, który domaga się na jedną wyprawę wielokrotności standardowego budżetu.

— Nie kończ, jeśli to złe wieści — powiedziała cicho i, unikając wzroku Hanji, wyjrzała na dziedziniec.

        Zoë stanęła obok niej, niby patrząc w to samo nic za oknem.

— Trudno coś przed tobą ukryć, choć w gruncie rzeczy niewiele mówisz. — Zaśmiała się nerwowo. — Ostatni raz czułam się tak spięta chyba w Stohess, kiedy skruszony kawałek Muru ukazał mi jego środek, a Nick... Kiedyś myślałam, że już nie jestem w stanie przypomnieć sobie pierwszej wyprawy, teraz mam wrażenie, że ciągle mi się przypomina. — Odwróciła się profilem, spoglądając na wypełniony odpadkami i ścinkami stół z makietą. — Chciałam wszystko wiedzieć, żeby nie dać się zaskoczyć, a ostatnio zdaje mi się, że szukałam wszystkiego w złych miejscach i nadal niczego nie wiem. Myśl o piwnicy Jaegerów i tym, że oni gdzieś tam są...

        Ciężki oddech Inez narysował na szybie biały, parowy okrąg.

— Przez ostatnie miesiące wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałam nawet czasu tego poukładać ani się zastanowić... — Położyła palec na skurczonym, brązowym liściu sterczącej w doniczce zasuszonej pałuby i subtelnym, odmierzonym gestem, bez najmniejszego wysiłku strąciła go na parapet. — Pokazałaś Leviemu nasze raporty? — zapytała, miękkim, spokojnym tonem.

        Hanji uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

— Erwin chciał, żebym to zrobiła.

        Inez zamyśliła się. Nie do końca rozumiała zagrywki Smitha, lecz teraz wydawało jej się, że ten ujawniony raport był po prostu odkryciem stawki, o jaką toczy się gra i udowodnieniem, że poza tytanami czeka ich kolejna wojna. Nie dziwiła się temu. Po tym, co ostatnio mówił Eren wszyscy byli pewni, że właśnie w Shinganshinie znajduje się brakujący element, zdolny rzucić światło na spiętrzające się niewiadome.

       Ten ruch Smitha wydawał jej się wyrachowany, lecz wiedziała, że robił to w dobrej wierze i skutecznie antycypował potencjalne zarzuty, jakie wobec jego planów mógł wysunąć Sztab Generalny. Z Levim w stolicy mógł już planować kolejny krok do przodu, co z kolei stawało się dodatkowym, zapisanym między wierszami argumentem o konieczności podjęcia tak kosztownej wyprawy. Informacje o Tytanie Bestii były teraz asem, którego miał wyciągnąć z rękawa przed nieświadomym niczego rządem.

       Skoro świat był kłamstwem, trójka kadetów zdrajcami w ciele tytanów, a na wybrzeżu znajdowały się wykonane nieznaną ręką budowle, społeczeństwo za Murami miało się czego obawiać, nawet jeśli z powierzchni ziemi znikną wszyscy inni tytani będący do tej pory jedyną rzeczą, jaka budziła postrach wśród wszystkich kast. Bez odbicia Shinganshiny prowadzenie jakichkolwiek operacji bojowych i wywiadowczych nie miałoby sensu. Złapanie rządu w tę sieć potwierdzonych, lecz niepokojących informacji stanowiło coś w rodzaju karty przetargowej.

       Wyglądało na to, że mechanizm działania Korpusu Zwiadowczego w ukryciu i bez oficjalnego porozumienia z rządem przyniesie wreszcie zamierzony, tak długo oczekiwany efekt. Inez po raz pierwszy od dłuższego czasu czuła, że mają przewagę, choć bała się myśleć o skutkach wywołanych ich zwycięskim starciem z polityką.

— Wygląda na to, że będę musiała przygotować się do kolejnego przesłuchania — powiedziała to bardziej w eter niż do Hanji. — Kiedyś mnie to przerażało, teraz boję się chyba tylko tego, co będzie później. Siedzimy okopani w Centrali jak w forcie, ale wszyscy czują, że coś się zbliża i bynajmniej nie chodzi tu o koronację... — Westchnęła. — Mimo zwycięskiej pozycji, mam wrażenie, że przez ostatnie miesiące zwaliliśmy się pokotem jako dywizja.

       Zoë zasępiła się. Cichy pomruk nadchodzącego frontu i ostateczna wyprawa wydawały się czymś nie do przeskoczenia, jeśli chodziło o kwalifikacje żołnierzy. Choć Oddział Specjalny przechodził chrzest bojowy za chrztem, obie wiedziały, że jeden skład nie jest w stanie zrekompensować miażdżących strat Korpusu wynotowywanych przez ostatni tydzień.

— Przez chwilę łudziłam się, że tylko ja o tym myślę... — Hanji poprawiła okulary. — Wykrwawiamy się od 57. Wyprawy, a mój oddział został praktycznie rozbity w starciu z ludźmi Kenny'ego w Troście. Listy z Garnizonów dotyczące przenosin to marne pocieszenie w tej sytuacji... Nie mają zbyt wielkiego doświadczenia. — Mówiła wolno, sprawiając wrażenie zamyślonej. Po chwili jednak machnęła ręką, jakby odpędzała to, co nie dawało jej spokoju. — Dlatego to wszystko robię. — Wskazała na makietę. — To nie tylko karta przetargowa... Ja po prostu staram się... Och, to naprawdę zabrzmi okropnie, ale staram się myśleć jak Erwin i zniwelować liczbę ofiar na początku starcia, by potem było kim się bić... Wiem, że Erwin nie odpuści, ale najgorsze jest w tym wszystkim to, że to ja będę następna w tym nieodpuszczaniu.

       Słowa Hanji brzmiały może nie okropnie, lecz dziwnie złowrogo. Od kilku dni obie starały się być ostrożne w rozmowach mimo wciąż narastającego napięcia; obie czuły konieczność wykorzenienia wszystkich wątpliwości. Inez domyślała się, że Hanji jest przerażająco świadoma swojej nowej, zbliżającej się funkcji, którą zapowiedziała nieoficjalna nominacja generalska, gdy Smith oddawał się w ręce Stołecznej Żandarmerii.

       Wiedziała, że piwnica w Shinganshinie jest ostatecznym celem Smitha; nie krył się z tym nawet w chwili, gdy kilka miesięcy termu przemawiał do potencjalnych rekrutów na dziedzińcu kadeckich koszar. Fakt, że miałby zostać na czas wyprawy w sztabie i czekać na wiadomości był absurdalny.

       Nie miała pojęcia, czy to pęd ambicji, czy konieczność pozostania na posterunku i wsłuchiwania się w bijące serce Korpusu; jego Korpusu. Jednostki, którą zreformował, postawił na nogi, doprowadził do momentu, w którym nowa władza otworzyła się na współpracę; jednostki, która zamiast pogardy budziła teraz zaufanie cywilów, choć jego rozkazy nieustannie ślizgały się na granicy nieetyczności i przerażającego despotyzmu przypominającego czasem chęć zupełnego podporządkowania sobie rzeczywistości lub chociaż jej minimalnego nagięcia pod własne dyktando, jednostki, o której pisano teraz żenujące odcinkowe romanse znacznie podnoszące popyt na gazety...

       Przejęcie Korpusu oznaczało również odziedziczenie w spadku wszystkiego tego, co zostało już wypracowane i do czego utrzymania konieczne były skinienia tak samo twardej, pewnej ręki. Hanji wydawała się to doskonale rozumieć, sam fakt, że wypowiedziała swój dylemat na głos, wzbudzał w Inez niepokój. 

Przygotowujesz się do czegoś? Czyżbyś dostała od niego jakąś wiadomość ze stolicy? — zastanawiała się po cichu, nie zamierzając o to pytać.

       Westchnęła ciężko, wbijając w Zoë łagodne, kojące spojrzenie. Czy sama? Może potrafili być zdyscyplinowani, ale Inez wydawało się, że to wszystko włączyło do ich krwi coś, co pozwoliło im wgryzać się w siebie nawzajem. Głowy i jednakowe kurtki stały się postaciami, które wspólnie dźwigały ciężkie, okropne brzemię śmierci, rozkazu, mordowania innych ludzi.

       Hanji zaśmiała się nerwowo.

— Gdy tak na mnie patrzysz, już wiem, co znalazł Levi... — zawiesiła głos. Inez poczuła lekkie zakłopotanie, lecz nie zmieniła wyrazu twarzy, pozwalając pułkownik kontynuować. Widziała po jej minie, że zamierza powiedzieć coś istotnego. — W każdym razie... I tak wkrótce się wszyscy o tym dowiecie, ale na razie... — Usiadła. Oparła policzek na dłoni i niby szukając odpowiednich słów, wlepiła wzrok w makietę. — Zackley zatwierdził moją nominację i to, że będę następna, nie jest w Sztabie Generalnym już żadnym sekretem. — Inez zaryzykowała spojrzenie w jej mądre, przygaszone oczy. — Zackley potraktował śmierć Erwina na wyprawie jako pewnik. To okropne. Znam Erwina wystarczająco długo, by wiedzieć, że będąc tam tyle czasu, zdążył ich wszystkich porozgryzać.... Mimo pozornej przychylności są dość... Och, nieważne. Może przez to wszystko już kompletnie oszalałam, a oni chcą jedynie odwieść Erwina od ruszenia w pierwszej linii?! — Wykrzyknęła zirytowana. Stojący w drzwiach Moblit spojrzał na nią zaniepokojony. Postawił przed Zoë parujący kubek, lecz wciąż nie odchodził, jakby coś go zmartwiło. Inez popatrzyła badawczo na Hanji, nie wiedząc, czy wtajemniczyła już Bernera w nieczyste zagrania psychologiczne Generalnych. — Odpocznij, bo jeśli będą trzęsły ci się dłonie, będziesz miał kłopoty z lutowaniem... — Spojrzała na własne. — Wiem coś o tym. — Moblit zasalutował żwawo. Zapewne był już wstrętnie zmęczony, lecz nie chciał dawać Hanji więcej powodów do zmartwień.

       Inez zatrzymała wzrok na kubku z herbatą. Mimo że wszystko nazywano ostatnio początkiem, naprawą i wykiełkowaniem czegoś nowego, często dopadała ją myśl, że jest zgoła odwrotnie. Nawet we wszechobejmującej ciszy wydawało jej się, że świat kotłuje się od wrzasku i wystrzałów; że ona ma jedynie położone na uszach dłonie, które po prostu boi się od nich odjąć.

       Nad opustoszałą Centralą wisiało długie zamierające westchnienie. W tym czającym się naprężeniu rzeczywistości wszyscy starali się oddychać najlżej jak to tylko możliwe, choć w gruncie rzeczy było to fikcją, którą przekazywali sobie z rąk do rąk, żeby kolektywnie nie oszaleć.

        Po cichu wypluwali z siebie kawałki przeżartych, zgonionych nieustanną mobilizacją płuc, starając się wyciągnąć z tej fikcji coś prawdziwego i uciekać w jakąś bezpieczną przestrzeń — beztroski, rodziny, przyjaźni.

W którą z tych rzeczy uciec mógł Erwin Smith?

        Gdyby ktoś ją o to zapytał, bez zastanowienia odpowiedziałaby, że w żadną. Generał sprawiał wrażenie kogoś, kto nie potrzebował odbić wyrównawczych, mając za nie cel sam w sobie.

Co było na końcu tej drogi do samego odkrycia prawdy?

        Bała się własnych myśli, usiłując przy tym wierzyć, że to moment jak każdy inny; moment, w którym trzeba zacisnąć zęby i — jak kiedyś mówił Levi — zwyciężyć, wypełznąć na górę i dokończyć to, co zostało zaczęte bez względu na konsekwencje, choćby miał rozedrzeć ich ciężki i paskudny dysonans poznawczy, że wszyscy ci, którzy zostali rozerwani wcześniej, uratowali swoją śmiercią kogoś z nich; że trzeba będzie powtarzać ten proces aż do skutku i wmawiać sobie to samo kłamstwo.

       Śmierć — myślała gorzko o Sanesie, dla którego skazanie na życie było chyba czymś o wiele gorszym. Wskazówki wszelkich możliwych oznaczeń etycznych wypadały ze swych trajektorii, zupełnie zatracając położenie równowagi, choć Oddział Specjalny usilnie, z niezachwianym uporem, starał się zmusić je do powrotu na swoje miejsce.

Może to my powinniśmy się od nich czegoś uczyć? Oni tego nie przyjmują i nie idą pomimo, ale naprzeciw, nie chcąc tracić tego, co daje im siłę. Choć rzeczywistość się gnie, oni usilnie odginają ją w drugą stronę. My idziemy kończyć, co zaczęliśmy, oni idą, chcąc ocalić to, czego my wypluci i przeczołgani przez drabinę stopni, już w sobie nie znajdujemy.

Czego chce Erwin Smith?

         Uśmiechnęła się smutno do samej siebie, choć pewnie Hanji wydawało się to w takiej chwili co najmniej dziwne. Czuła się zobowiązana do wyjaśnień, lecz nie była pewna, czy potrafi to wyrazić.

        Nawet Hanji się zmieniła, choć na pierwszy rzut oka trudno było to zauważyć. Była tak samo żywiołowa w trakcie pracy, uprzejma i szalona, gdy coś jej się udało. Inez rzuciła krótkie spojrzenie na jarzącą się lampę wykonaną z kryształu, którego potrzaskane odłamki wyścielały ogromną połać ziemi w Utopii.

       Choć Zoë uśmiechała się za każdym razem, gdy ją zapalała, Schneider dostrzegała, że jej ręce drżą od niedoboru snu; że szkła okularów powiększają bruzdy pod oczami będące już w stanie przewlekłym; że mimo młodego wieku, miała na twarzy parę zmarszczek, zapadnięte skronie i sporo schudła. Jej usta wydawały się teraz większe, twarz węższa, a kości policzkowe niemal sterczały, wyłamując się ostro z owalnej niegdyś linii. Pułkownik była przepracowana, zniszczona i przerażająco świadoma swojej nowej, nadchodzącej nieuchronnie funkcji.

— Też powinnaś już to zostawić. — Inez zawiesiła wzrok na makiecie, po czym podejrzliwie spojrzała na dłonie Hanji, które szukały kolejnego przedmiotu, jakim mogłaby się teraz zająć w kontekście jego przydatności dla Korpusu. — Jeśli będą trzęsły ci się ręce, będziesz miała kłopoty z lutowaniem. — Powtórzyła wymownie zdanie, które Zoë chwilę wcześniej powiedziała do Bernera i chyba wywołało ono zamierzony efekt, bo Hanji mimowolnie się zaczerwieniła. To był miły widok. — Stał tu tak długo, bo liczył na to, że zaproponujesz odpoczynek też samej sobie.

— To taki dobry, zdolny chłopak... — Westchnęła nieśmiało; była ewidentnie wzruszona.

— Nie każ mu patrzeć na siebie w takim stanie. On na pewno i tak nie może odpoczywać i co chwilę wygląda na korytarz, by sprawdzić, czy wciąż tu siedzisz. Zostawiając cię samą na twoje własne polecenie, i tak czuje się, jakby cię zdradził. — Hanji zarumieniała się jeszcze mocniej, a Inez posłała jej lekki, nieco weselszy uśmiech. — Zapraszam cię do opustoszałej kantyny, może obie się czegoś nauczymy.

        Wiedziała, że tam siedzą i chlaszczą kartami o obdrapany blat. W czasie rozkoszarowanej nudy oczekiwania na zaopatrzenie imali się chyba wszystkiego, by jakoś przyspieszyć ociężały upływ bezużytecznych godzin. Dzięki nim były tu jakiekolwiek znaki faktycznego, świeżego życia, choć nie miała pewności, jak zareagowałby na to Levi.

Chyba nie miałbyś sumienia przećwiczyć ich na zaśnieżonej, zamarzniętej glebie?

Nie ma go tutaj. Inez nie zamierzała udawać sama przed sobą, że wyzbyła się dawnych nawyków.

Zbyt pobłażliwa. Nadal chcesz mnie tego oduczyć?

        Wydawało jej się, że ascetyzm i sztywność kapitana ostatnio nieco złagodniały. Gdy ich pobyt w Garnizonie Trost przeciągnął się do następnego dnia, a Jean ulotnił się w celu gonienia szczęścia, Levi nie powiedział ani słowa. Ze specyficznym grymasem na twarzy wcisnął Inez na głowę za dużą, garnizonową uszankę, którą naciągnął jej na oczy, po czym odwrócił się plecami i odszedł w stronę rozmawiających oficerów.

        Lubiła wyłuskiwać z rzeczywistości te na pozór nic nieznaczące ślady, jakie zostawiał po sobie Oddział Specjalny. Bez znaczenia, czy była to ślizgawka ukryta na tyłach Centrali, bladozielony Marlo niemogący tknąć śniadaniowego zestawu konserw i sucharów, czy Conny rzępolący na wydającej potworny dźwięk starej harmonijce, którą znalazł w czasie sprzątania magazynu.

       Hanji tak dawno nie wychodziła ze swojej pracowni; praktycznie w niej mieszkała. Inez również czuła się źle z dźwiganym bagażem ostatnich miesięcy, lecz zdawała sobie sprawę, że nie mogą jechać do stolicy jako swoje własne cienie. Może było to zbyt rozprężające i trochę samolubne, jednak wiedziała, że wszyscy muszą w miarę możliwości odpocząć. Zaopatrzenie mogło ściągnąć w każdej chwili, a to oznaczało falę wyniszczających posiedzeń w Sztabie Generalnym.

       Ranek był wyjątkowo mroźny. Jean odłożył miotłę i chuchnął w zaciśnięte dłonie. Ostre szpileczki chłodu kłuły go na całym ciele, drażniąc najdrobniejsze koniuszki nerwów. Zaklął pod nosem, spoglądając w bezkresną, zaśnieżoną dal, skąd miało przyjechać zaopatrzenie. Ze zrezygnowaniem kopnął leżącą na śniegu miotłę i oparł się o oblodzoną poręcz prowadzącą do drzwi frontowych. Przebiegł wzrokiem po wciśniętych w wojskowy but cywilnych spodniach, czując, że ich nogawka kończy się teraz nad kostką. To był dyskomfort połączony ze skrajnie żałosnym widokiem. Poruszył palcami u nogi, by odzyskać czucie w stopach. Przez niskie, zdarte podeszwy zimno przesączało się znacznie szybciej.

Mundury...

       Starał się skupić na czymś przyjemniejszym, lecz jego myśli były zupełnie rozbiegane. Irytowało go to, że wydawanie przepustek zostało wstrzymane rozkazami z góry, choć od kilku dni gnuśnieli tu w bezczynności, próbując odzyskać swoje dawne, zakurzone życie. Czas wolny, popisy na koniach, granie w skata i popijanie w kantynie były może miłą odmianą od tułania się w rynsztunku z punktu do punktu, lecz wolałby spędzać go na czymś innym.

       Wysłany niedawno list stresował go i gdy tylko o nim myślał, wściekał się, że powinien napisać go zupełnie inaczej. Gdy układał go w głowie od nowa, słowa same łączyły się w zdania i gdyby mógł cofnąć czas, skreśliłby tę kartkę zupełnie inaczej. Towarzyszył mu jakiś wstrętny niedosyt na samo wspomnienie spotkania z Helgą.

       Kładąc się spać, dużo o tym myślał. W wyobraźni zjawiały mu się obrazy tego, co mógł zrobić inaczej, powiedzieć w inny sposób. Kiedy rozważał wszystko po fakcie, wydawało mu się, że poległ zupełnie i nie potrafił zrozumieć, dlaczego powtórna recepcja wydarzeń podsuwała mu zupełnie inne rozwiązania, które przemyślane jeszcze raz przychodziły mu z taką łatwością.

       Mógł przecież powiedzieć jej jakiś komplement, napisać coś dowcipnego, zaczepnego, może bardziej romantycznego niż żałosne sprawozdanie z koszarowego biwaku. Teraz zdania same cisnęły mu się na język, a Jean wściekał się na siebie, że mając taką okazję, nie wykonał żadnego ruchu: nie objął jej, nie pocałował, nie zrobił niczego szalonego, mimo że miał na to wielką ochotę i musiał uspokajać zgonione ze szczęścia serce.

Może nie będzie już innej okazji?

       Ze zrezygnowaniem kopnął pręt poręczy, a wibrujące dudnienie metalu przeniknęło mu przez dłonie wiązką szybkich, cholerycznych impulsów.

— A ty co się tak wkurzasz, Janeczku? — Conny postawił na schodach metalowe wiadro do góry dnem i usiadł na nim. — Też już nie możesz tu wysiedzieć?

— Nie jest źle, po prostu uświadamiam sobie, że straszny ze mnie kretyn. A może my wszyscy? Cholera wie — żachnął się. — Nie jesteśmy ani oficerami, ani młodzieżą. Kretynami jesteśmy i uciekinierami. — Skrzyżował ręce na piersiach i wcisnął podbródek do postawionego kołnierza. — A do tego wyglądamy jak obdartusy. Może te mundury to był jakiś żart?

— To strasznie durne, że czekamy na jakieś ciuchy, jakby nie było ważniejszych rzeczy...— mruknął. — Chyba wolałbym siedzieć w Pionie Naukowym, ale jestem na to za głupi. Armin mówił, że jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, przerzucą część Korpusu do Trostu, żeby budować na Murze to, nad czym pracowała Hanji... W mieście nawet jak nie ma co robić to i tak jest co robić... Na twoim miejscu dawno bym stąd zwiał, gdybym tylko miał dokąd. Nawet na jeden dzień, nawet jeśli miałbym dostać za to kilka kolejnych dni paki w towarzystwie Sanesa.

       Jean z zaciekawieniem uniósł głowę. Zainteresować się pracą Pionu Naukowego, oznaczało dostać oddelegowanie do Garnizonu Trost, nieistotne, czym była ta poczwarna konstrukcja, o której Zoë opowiadała wczoraj w kantynie. Uśmiechnął się podejrzanie, mając ochotę zaangażować się w pracę, która pod względem technologicznym zupełnie go nie interesowała. Nie nadawał się do zadań inżynieryjnych.

Ale co z tego?

        Poczuł w sobie coś z dawnego Jeana pokonującego kadeckie trudności drogą kombinacji. Gdyby mu się to udało, problem przepustek przestałby go interesować.

        Spojrzał na Springera i delikatnie kopnął w wiadro, widząc jego zasępioną, zarośniętą twarz. Ostatnio wydawało mu się, że wszyscy rozmawiali ze sobą z większą czułością niż para zakochanych, choć oszczędzali słowa. Kiedyś ich myśli zupełnie się różniły; były do siebie niepodobne, nie spotykały się w żadnym momencie, teraz czuli nawzajem swoje istnienia, nie umiejąc nazwać tego stopnia bliskości, jaką związały ich ostatnie miesiące.

       Rozumieli się bez rozmawiania, choć Jean nadal nie przyzwyczaił się mówienia na głos o swoich nieważnych problemach krążących wokół pocałunku, który się nie wydarzył albo lepszego listu, który nie powstał. Mimo braterskiego zrozumienia bał się zderzenia problemów ich wszystkich. Towarzyszyła mu przerażająca świadomość, że ostatnie miesiące obeszły się z nim najlżej.

       Jego jedynym ratunkiem był Marlo.

— Może ten dobrobyt przeżarł nam mózgi, że zaczynamy myśleć tylko o tym, żeby się stąd wreszcie wyrwać — burknął ironicznie, patrząc na przetarte rękawy kurtki. — Powinniśmy rzekomo świecić przykładem, czy coś. Ładny przykład oddania. Kombinować, jak by tu nawiać z Centrali...

— Przejmujesz się tym? Nie pierdziel, nawet po Schneider widać, że ma już dość tego czekania, choć zawsze wydawała się taka... spokojna? Czekanie na szykowne szmaty może się sprzykrzyć, choć pewnie dla ciebie to święto. W końcu lubisz czuć się „przystojny i elegancki". — Conny uśmiechnął się pobłażliwie. Przekręcił się na wiadrze i położył stopę na bucie Jeana. — Przysięgam, że jak dostaniemy wreszcie to zaopatrzenie, ochrzczę ci nowe, niedeptane buty świeżym błotem z podwórza albo końskim łajnem.

       Chciał mu zmierzwić włosy albo wytargać go za nos, lecz wspiął się na palce i zmrużył oczy. Z mętnej, zamglonej do samego horyzontu bieli wyłoniła się kawalkada wozów.

— O, cholera! — Wykrzyknął, szarpiąc Connego za mundur i podnosząc go z wiadra. Ściskał go w jakiejś dziecinnej radości, choć w rzeczywistości zupełnie nie miał pojęcia, z czego się cieszył. Mimo wiatru i zimna ta decydująca godzina stała się jakby mniej szara.

       Zaopatrzenie rozładowywało się szybko. Wszystkie wypakowywane z wozów ładunki pachniały nowością i Jean aż podskakiwał, nie mogąc doczekać się momentu, w którym odbierze i przymierzy nowy mundur. Już sam rząd dla koni robił wrażenie, choć gdy spojrzał na to trzeźwym okiem, dochodził do wniosku, że w kadeckich koszarach i tutaj, od samego początku wszystko było stare i właśnie stąd brała się ta przepaść. Żołnierze biegali po dziedzińcu i zamku, nosząc wszystko od pomieszczenia do pomieszczenia.

— Może by tak zamknąć cię w szopie, jak pójdziemy odbierać? — Eren uśmiechnął się kpiąco, lecz Jean był zbyt szczęśliwy, by coś mogło zepsuć mu odzyskaną przed chwilą chęć życia.

— Myślisz, że uszyli ci mundur też na tytana? — odgryzł się żartobliwie. Te kilka dni mogło się wydawać jałowe, lecz było w nich coś potrzebnego. Przepracowali fatalizm własnego pokoju i nabrali dystansu do samych siebie. Odkąd Armin odżył, Eren stał się kimś zupełnie innym, jakby apatia Arlerlta wydarła mu kawałek duszy i jakby odzyskał ją dopiero po wygranej walce o przyjaciela. — Może dlatego tak się ociągali. Mógłbyś w końcu przestać latać z gołą dupą! Jestem w stanie całkiem sporo znieść, ale to nadal mnie przerasta.

        Odpowiedziała mu tylko rozpryskująca się na jego włosach śnieżka. Odstawił skrzynię i zbierał się do lepienia swojej, lecz przerwał mu zdyszany krzyk Marlo.

— Zanieście to, co macie, i idźcie do gaciowych! — Jean i Conny parsknęli śmiechem, przypominając sobie, jak sami pierwszego dnia w Centrali zbłaźnili się przed zaopatrzeniowcem. Wydawało im się, że ta kwestia brzmiała jeszcze zabawniej w ustach byłego Żandarma.

— Widzę, że edukacja degradacji społecznej nieźle ci idzie. Już nie koniak i nie półkwaterek, tylko sikacz z gwinta, „gaciowy" i sprzątanie końskiego łajna. Dobrze ci się pławi w takiej przyszłości, co nie? — Jean spojrzał zaczepnie na Freudenberga, czekając na odzew. Marlo podbiegł do niego i założył mu bezbłędny chwyt, jeden spośród wielu, których Jean nigdy nie opanował z lenistwa. Położył go na śniegu, nacierając mu twarz miękkim, lodowatym puchem. Kirschtein trząsł się z zimna, lecz szeroki uśmiech nie schodził z jego twarzy. — No, no, widzę, że od naszej ostatniej bójki całkiem się poprawiłeś! — zażartował. W przeciwieństwie do niego, Marlo z pewnością nie obijał się w jednostce szkoleniowej i pewnie w walce wręcz połamałby go jak zapałkę.

— A ja miałem dla ciebie takie dobre wieści, draniu... — Siedział na nim okrakiem, nie pozwalając mu się ruszyć. Śnieg wpadał Jeanowi za kołnierz i koszulę. — Przyjechał też goniec pocztowy. Z Garnizonu.

— Co?! No, puszczaj! — Wrzeszczał i, nie przestając się śmiać, zaczął się wściekle wyrywać, lecz Freudenberg nawet nie drgnął. — No, puszczaj, no, do cholery!

— Zagotowała się krew, co Janeczku? — Eren pokręcił głową z politowaniem, zabierając skrzynkę Jeana, żeby go wyręczyć. — Od kiedy cieszysz się tak listami od mamusi?

        Wyrwał się wreszcie z uścisku Marlo i stanął na nogi. Był cały mokry, a wargi dygotały mu z zimna. Otrzepał śnieg z kolan i potrząsnął głową. Czuł się szczęśliwy i zestresowany odpowiedzią. Nogi pod nim zadrżały i nie miał pewności, czy to na pewno mróz i "mycie". W jego głowie wybuchło tysiąc pytań i choć chciał biec natychmiast po list, bał się go czytać. Rozejrzał się po twarzach chłopaków, szukając w nich czegoś w stylu: „odwagi!", lecz oni spoglądali na niego z politowaniem.

        Zerwał się do biegu.

— Janeczku, twój wyczekiwany mundur! — krzyknął za nim Conny.

— Chrzanić mundur!

Jean,

Nie mogę powiedzieć, że byłam zaskoczona Twoim listem. Szczerze mówiąc, skrycie na niego liczyłam, bo nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby porozmawiać. To chyba po prostu zły czas, w którym trzeba ganiać między rozkazami a ogarniającą wszystko reformą. Nawet u nas się to czuje, choć to zupełnie co innego. Podwórze koszar nie jest frontem.

Dziś dostaliśmy mundury i gdy mierzyłam swój, zastanawiałam się tylko nad tym, czy nie marzniesz za bardzo i nie dajesz się ograć. Skat to gra, w której przecież liczy się szczęście, a mnie się wydaje, że masz go całkiem sporo; że w śmiertelnym wrzasku wybuchów wygrałeś jednak falę odzyskanego życia. To chyba coś więcej niż skomplikowana i wysoko punktowana kombinacja. Garnizon grywa głównie w „durnia", czego raczej nie zalicza się do eleganckich rozrywek. Zresztą, mamy ostatnio dużo pracy, bo szykuje się potężna fala przenosin do Korpusu Zwiadowczego i chyba nie jesteście aż tak osamotnieni, jak Wam się wydaje.

Gdy o tym myślę, czuję ulgę, choć zdarza mi się żałować moich własnych słów, które dziś powiedziałabym zupełnie inaczej. Trudno mi o tym pisać, wybacz. Postaram się wyjaśnić Ci to wkrótce, być może przy czymś lepszym niż garnizonowe flaszki, bo i ja dostałam wezwanie do stolicy. Ta informacja sprawiła, że jednocześnie denerwuję się i cieszę. Chciałabym sprawdzić osobiście, czy nowe mundury Zwiadowców rzeczywiście są na tle stolicy jak perfekcyjny grand bez czterech, choć i stary mundur niczego ci nie ujmował.

H.   


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top