#50.

Mitras

       Na gałęziach łysego żywopłotu szklił się mróz. Smith pewnie stawiał nogi, idąc po śliskim śniegu, który oblepiał mu podeszwy. Zatrzymał się, po czym delikatnie odwrócił głowę i wbił wzrok w zostawione za sobą rozmazane ślady.

Ślady nie do zatarcia...

— myślał o stercie naszywek po poległych, pozamykanych w szafkach oficerów w Centrali za Rose i w swoim gabinecie, w którym nie był od trzech miesięcy. Westchnął, widząc, jak śnieżny pył przykrywa odbity na nieskazitelnej bieli brudny kształt podeszwy. Obok pejzażu zjawiały się twarze, które przepłynęły w jego wyobraźni.

Wszystko, co ludzkie, da się zatrzeć. Poza pamięcią, choć i to...

       Nie wiedział, czy było to zranienie spowodowane ostatnią rozmową z Zackleyem, czy bardziej strach, że ma niewystarczającą w stosunku do planowanego przedsięwzięcia liczbę żołnierzy.

Martwi nie mogą mi już w niczym pomóc. Oni po prostu przestali istnieć.

       Było białe, bezsłoneczne przedpołudnie, a niebo przecinały mętne, puszące się pióropusze pary, które pięły się ze stołecznych kominów, wsysając w siebie smugi nagromadzonej w powietrzu wilgoci. Ta sczerstwiała mrozem przestrzeń działała na niego kojąco. Uwielbiał spacerować w chłodne, nijakie dni, czując, jak pozorny indyferentyzm otoczenia i przenikliwe zimno otwierają mu umysł. One wywoływały w nim uczucia, powodujące, że może nie czuł się lepiej sam ze sobą, lecz dzięki temu uzyskiwał stan przywodzący na myśl skupione światło. Chwile sprzężone ucieczką w tę samotność utwierdzały go w przekonaniu, że źródłem, z którego wszystko ma bić, jest on sam.

        Korytarze Sztabu Generalnego wydawały mu się duszne. Od kilku dni biegali po nich gońce dostarczający raporty i sprawozdania, choć dziś nie planowano żadnego posiedzenia. Mimo to sterta papierów rosła.

        Wczoraj wieczorem Pyxis zdradził mu, że część jego Garnizonu zdecydowała się zmienić dywizję i odbić Mur Maria. Smith nie wiedział, ilu żołnierzy zasili Korpus Zwiadowczy. Od lat odpowiedź na to pytanie brzmiała: tak niewielu. Przywykł do tego, choć zdawał sobie sprawę, że w tej bitwie będzie liczyć się każde ostrze; stawką była przecież piwnica Jaegerów, a to, że obszar Muru Maria nazywano potocznie rejonem rolniczym, działał jedynie na korzyść jego planu.

       Spojrzał w dal na widoczny zza arkad opustoszały plac. Wlepił wzrok w stojący w centrum pomnik przypominający z tej perspektywy jedynie bezkształtną bryłę. W myślach widział umieszczony na nim grawerunek zakłamujący rzeczywistość przez tyle dekad.

       Kształt nowego rządu nie niepokoił go zupełnie. Tutaj czuł zwycięstwo już wtedy, gdy planował z Pyxisem zamach stanu. Niezbyt pamiętał, jaką rekrutką i kadetką była Christa Lenz, lecz teraz widział w niej cechy, którymi mogłaby zjednać sobie ludzi; zrobiła to już finałem obrony Orvud, na co Erwin liczył jeszcze przed rozpoczęciem ostrzału.

       Wydawało mu się, że przyszła królowa stała się nieco wyciszona i odizolowana, co nadawało jej zaciętości, pewności siebie i swego rodzaju dostojności wewnętrznej, o jaką nie podejrzewałby dziewczynki, w której aktach Keith zapisał trzy lata temu: nieśmiała. Tylko tyle zapamiętał. Historia wydawała mu się odpowiednią osobą do posadzenia na tronie, choć przysłane przez Leviego raporty z odpraw i listy opisujące sytuację sprzed rozproszenia Korpusu mówiły coś zupełnie przeciwnego.

Jest już całkiem inną osobą. Może cały czas nią była? W każdym razie to dobrze — myślał, wiedząc, że jej prawdziwa twarz skłoniła Zackleya do całkowitej akceptacji planów dotyczących tronu i uformowania nowego rządu.

       Jego tymczasowy spokój mąciła sprawa politycznych sprostowań. To właśnie one miały zadecydować o tym, czy Zackley przyzna niezbędne minimum środków na planowaną ekspedycję. Z wyliczeń Erwina wynikało, że jest to co najmniej czterokrotność budżetu comiesięcznych, dawnych wypraw, choć domyślał się, że te koszty jeszcze znacząco wzrosną. Minimum zakładało ruszenie na Marię ze starym uzbrojeniem.

Hanji nad czymś pracuje — napisał Levi w ostatnim liście, lecz zaznaczył, że opowie mu o tym osobiście. Nieufność kapitana wobec aktualnej sytuacji politycznej w jakiś paradoksalny sposób uspokajała go.

       Wiedział, że Oddział Specjalny i Pion Naukowy pracują nad sprawami, które w razie problemów mogą okazać się jego kartą przetargową; że dokumenty dostarczą mu najszybciej, jak będzie to możliwe. Jego samego paliła żrąca ciekawość tego, co w nich znajdzie.

        Zdawał sobie sprawę z konieczności ujawnienia zatajonych przed rządem informacji, choć obawiał się sceptycyzmu Generalnych związanego z definicją świata zewnętrznego. Odkąd pamiętał, to zestawienie słów budziło jedynie niesmak, prowokując tylko kolejne kłamstwa. Erwin miał jednak w garści fragmentaryczne archiwum Stołecznej Żandarmerii i z niecierpliwością czekał na jego dostarczenie.

Ostateczny dowód w sprawie zabójstwa ojca.

       Z drugiej strony postanowił obstawić się zeznaniami Schneider i tajnym raportem, który dawno temu, jeszcze przed poborem rekrutów, Hanji przysłała mu do Trostu. Nadszedł czas, by w grze o wysoką stawkę postawić wreszcie na wszystko.

        Skłaniał go do tego fakt, że rozumiał miażdżące komplikacje związane z kwestią finansową. Zatwierdzenie takiego budżetu operacji wymuszało cięcia, jakie należało zastosować w stosunku do Żandarmerii, nawet po rozwiązaniu Pierwszej Brygady.

       Nile — choć skruszony — nie był na tyle naiwny, by sądzić, że żołnierze z jednostki przyzwyczajonej do bogactwa i wygód tak po prostu to zaakceptują; nie był też na tyle uległy, by na wszystko pasywnie się zgadzać. Owszem, zamierzał zmusić swoją dywizję do współpracy z resztą wojska, lecz było widać, że potencjalne cięcia budżetowe są mu ewidentnie nie w smak. Zresztą, Dok na ostatnim zebraniu niespecjalnie krył się z tym, że i on zamierza zawalczyć o swoje; Nile miał dla kogo walczyć i kogo czynić szczęśliwym.

       Erwin westchnął cicho, wciąż pamiętając rozmowę z przyjacielem sprzed kilku dni. Jego oddech zadymił z ust małym, praktycznie niewidzialnym obłokiem.

       Z wysoko podniesioną głową przeszedł pod ozdobną archiwoltą, po czym obejrzał się za siebie, by spojrzeć z drugiej strony na patos rozsadzający cały kompleks miniętych budynków.

       Szubienica nadal stała na placu, niemal wkomponowując się w otoczenie. Podszedł bliżej. Drewniana belka była zaśnieżona, a zawilgotniałą linę pokrywało poszarzałe szkliwo szronu.

Nie jest moja.

       Popatrzył w niebo, które wydawało się jakoś mniej mętne. Zmrużył oczy.

Wypogadza się.

       Spojrzał jeszcze raz na szubienicę i ruszył w swoim kierunku.

       Nieco dalej, ulicą przejeżdżał niewielki dyliżans, niosąc po placu plusk podtopionego, brudnego śniegu roztrzaskiwanego przez koła i końskie kopyta. Pojazd, gdy tylko zrównał się z idącym chodnikiem Erwinem, zatrzymał się prawie nagle. Gniade konie błyszczały od parującego z ich sierści potu. Woźnica zwinnie zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki. Po stopniach zszedł wysoki mężczyzna w mundurze Żandarmerii; wyglądał na ordynansa. Gdy tylko zobaczył Erwina, zasalutował z nieprawdopodobną, elegancką sztywnością.

       Smith, lekko zdezorientowany, odebrał salut dostawieniem obcasów i niskim, energicznym schyleniem głowy. Żandarm wykonał perfekcyjny, zainscenizowany zwrot, stając bokiem do drzwiczek. Z kabiny wychyliła się kobieta w jasnym futrze z zajęcy. Oparła dłoń o ramię ordynansa i ostrożnie zeszła ze stopnia.

       Poczuł bolesne ukłucie i zadrżał od wewnątrz, próbując przywołać ciało do porządku. W płucach i klatce piersiowej rozszedł się jakiś niepokojący ferment, jakby ktoś oblewał go od wewnątrz gorącym, zastygającym natychmiast woskiem. Uczucie sztywności pomieszane z pulsowaniem dotkliwego bólu niewiadomego pochodzenia, zalane przez gorycz ostatnich dni sprawiło, że ten moment palił go prawie tak jaskrawo, jak dni przed ostatecznym rozliczeniem z rządem przy niewiadomym rezultacie działań zbrojnych. Było mu bardzo nieprzyjemnie, choć na dnie tego cierpienia czaiła się jakaś niewyjaśniona radość.

— Miałem podwieźć pod same schody, pani generałowo.

— Proszę uważać, jest ślisko — dodał Żandarm, niby recytując raport swojemu przełożonemu.

— Tutaj będzie dobrze. To tylko kawałek — odpowiedziała miękko Marie Dok. — Spacer dobrze mi zrobi. — Niemal wojskowo skinęła głową, dając im znak oddelegowania. Erwin słyszał w jej tonie coś z maniery Nila. Żołnierz wyprostował się, trzasnął obcasami i nisko się skłonił, po czym na powrót zniknął w powozie.

       Czuł na sobie wzrok kobiety, choć nie śmiał patrzeć jej w oczy dłużej niż sekundę. Wiatr subtelnie rozdmuchnął bukiet tiulu wokół granatowego, eleganckiego toczka. Delikatna siateczka musnęła piękną twarz generałowej, a misternie ułożone jasne włosy zafalowały w powietrzu. Erwinowi wydawało się, że widzi niemal każdy poruszający się włosek miękkiego, srebrnego futra.

       Kwiatowy zapach jej perfum mieszał się z wonią wyziębionego, martwego otoczenia.

       Ostatni raz widział Marie przelotnie, parę lat temu; na uroczystości, gdy Nile obejmował dowództwo Korpusu Żandarmerii. Wtedy nie zamienili ze sobą ani słowa, a Smith, jako pułkownik i prawa ręka Shadisa, musiał tam być, choć bardzo tego nie chciał. Patrzył na nią z daleka, czując ból zbliżony do dzisiejszego, jednak te kilka lat temu nie wydawał on się tak dotkliwy, pusty i tępy.

       Przed bankietem wrócił do koszar. Pisał raporty do samego świtu, bo nie potrafił zasnąć; zresztą, podobnie było w dniu ich ślubu, kiedy wolał wypisywać listy do rodzin poległych, mimo że dostał przepustkę czy wręcz niewerbalny rozkaz reprezentowania Korpusu na tak ważnym wydarzeniu, choć wtedy był tylko kapitanem. Ślub Doków, w obliczu odkrycia wyrazistego wzoru na pierścieniu Sanesa odciśniętego przed laty na ciele ojca, stał się nagle nieistotny, żałośnie mały, powierzchowny.

       Erwin już dawno przestał mieć żal do Nila z powodu jego decyzji, choć rana czasem się otwierała. Wiedział, że Dok wstąpił do Żandarmerii, chcąc chronić Marie na swój sposób. Małżeństwo z wysoko postawionym Żandarmem, awansowanym parę lat później na generała zapewniło tej niesamowitej kobiecie nie tylko awans społeczny, ale zapewne też szczęście, którego on sam nigdy nie potrafiłby jej dać.

       Wtedy był młody i zdeterminowany; zrezygnowanie z niej dla celu wydawało mu się oczywiste i to umiejętność odrzucenia uczuć sprawiła, że uwierzył w pokonywanie swoich ograniczeń. Czuł żal, ale i niewyczerpywane rezerwuary sił. Do ostatniej rozmowy z Zackleyem Erwin Smith nie miał momentu, w którym poczułby się słaby; w którym myślałby, że coś jest stracone lub nie-do-osiągnięcia. Pytanie Zackleya sprawiło, że skorupa na chwilę pękła, a on poczuł samotność, nawet mimo tego, że ludzie oddawali własne życia w imię jego prywatnych dążeń, choć woleli to nazywać ofiarowaniem serca ludzkości.

       Aż nadto konwencjonalne, miękkie i kobiece westchnięcie było jak dźwięk dolatujący z obcego, nieznajomego świata, od którego Erwin już dawno się oddzielił. Spojrzał jej wreszcie w oczy, próbując przezwyciężyć jakiś okropny, wewnętrzny opór.

— Witaj, Marie — powiedział nieco sucho, nie mogąc wyzbyć się poczucia, że ta piękna kobieta jest upiorem jego minionego, nieprzeżytego życia. Spojrzał na jej ręce. Nie miała rękawiczek; mało tego, gdy tylko się z nią przywitał, nieznacznie uniosła dłoń, przyzwalając na pocałunek. Delikatnie ujął jej smukłe palce i położył usta na nadgarstku, jakby właściwie całował powietrze. Teraz naprawdę czuł, że cierpi, choć ona zapewne nie zdawała sobie z tego sprawy.

Spojrzała na rękaw jego munduru. Właściwie nie wiedział, czy to zrobiła; jedynie wyczuwał.

— Erwinie — odparła z elegancją, nieznacznie zniżając głowę, gdy on pochłonięty był tylko tym, by zapomnieć o dotykalnej gładkości jej zadbanej, ślicznej dłoni, pachnącej tym, czym zazwyczaj pachniały takie kobiety.

— Nie spodziewałem się tego spotkania — przyznał.

       Dopiero teraz przyjrzał jej się uważniej. Twarz Marie wyglądała nadal bardzo młodo, choć dużo poważniej niż zapamiętał; pamiętał stojącą za barem dziewczynę, o której mówił w jednostce z niewiarygodną siłą, niemal paląc się na samą myśl o kolejnej przepustce i wizycie w pubie umiejscowionym zaraz niedaleko kadeckich koszar. Po chwilach, kiedy był pewien, że mógłby pokochać ją namiętnie, silnie, do samej śmierci, pozostał tylko tępy ból. Od wyboru dywizji Erwin przestał wierzyć, że mógłby pokochać ją lub kogokolwiek innego. Nie dlatego, że tego nie chciał. Nie pozwalał mu na to jego życiowy cel, dla którego Marie była potencjalnym zagrożeniem, bo on byłby zmuszony coś dzielić.

       Jej usta były pełne, ciepłokrwiste, a górne powieki subtelnie podkreślone czernią. Rumiane od panującego w barze zaduchu policzki pokrywała teraz cieniutka warstwa bielidła, spod którego nieśmiało przebijały nieliczne piegi. Prawie nie było ich widać, lecz Erwin dobrze pamiętał, że je miała.

— Przyjechałam tylko na kilka dni. Chciałam odwiedzić Nila, a dziś chyba nie macie zebrania... — wyjaśniła. Smith nie wiedział, dlaczego swobodne brzmienie jej ciepłego głosu go tak drażniło i bolało. — Wieki cię nie widziałam, Erwinie... Nie byłam nawet pewna, czy to ty, dopiero...

— Odprowadzę cię do sztabu — uciął, chcąc jak najszybciej zakończyć to spotkanie. Odruchowo spojrzał na jej brzuch, którego wyraźną wypukłość przysłaniała gruba warstwa futra. — Samotny spacer w twoim stanie nie jest chyba rozsądny — dodał, czując narastającą niezręczność, że była jednocześnie jego dawną, jedyną kochanką i ciężarną żoną dawnego przyjaciela. Właściwie wszystko, co wiązało się z Marie i Nilem było dla niego dawne.

— To nie choroba, Erwinie — odpowiedziała i uśmiechając się lekko, położyła dłoń na brzuchu. Zaczerpnęła głębszy oddech. — Czasem bywa nerwowa. — Smith po raz pierwszy od dłuższego czasu nie miał pojęcia, jak powinien się zachować. Chciał jej podać ramię, by się wsparła, po czym przypomniał sobie, że żeby to zrobić, musi zmienić stronę. Postarał się przejść naturalnie, choć nie łudził się, że nie zauważyła jego zakłopotania. Wyciągnął rękę w jej stronę. Spodziewał się zbolałego spojrzenia, lecz Marie wyglądała, jakby rozumiała.

       Nie potrafił stwierdzić, który scenariusz był gorszy.

       Prezentowała się dumnie, jak przystało na wysoko postawioną generałową, na damę, lecz Erwin widział w tym geście przyciśnięcia dłoni do brzucha coś pisklęcego, niewinnego, świadczącego, że Marie była dogłębnie poruszona życiem, które kwitło w niej samej. Wyglądała pięknie, a jej twarz zdradzała niewiarygodne szczęście i dumę.

       Przez chwilę pomyślał, że w pełni rozumie Nila, lecz przebłysk zaraz zgasł, zdmuchnięty świadomością, że nie rozumie, a stara się rozumieć, bo stan emocjonalny Doka, od rozejścia się ich dróg, był mu całkowicie obcy.

       Na dnie tej myśli kryło się coś cierpkiego; rozpracowywana duma przyjaciela była dla niego teraz czymś w rodzaju otwartej, ropiejącej na nowo rany, a własne serce zapałką, po której została jedynie powykrzywiana, zwęglona główka. Uśmiechnął się powściągliwie, by nie wyglądało to napastliwie ani nieelegancko.

       Robił dobrą minę do złej gry, wiedząc, że nawet jeśli ma ochotę odwrócić się i odejść, nie może tak potraktować generałowej. Już dawno zapomniał o wychuchanych konwenansach ludzi z wyższych sfer. Jedynymi, z jakimi zdarzało mu się przebywać, byli inni wojskowi i lordowie; po prostu — mężczyźni.

— A więc dziewczynka? — zapytał z podniesioną brodą, choć słowa nie chciały przecisnąć mu się przez gardło, a wzrok automatycznie szukał płytek zaśnieżonego chodnika.

       Czuł się nieswojo.

— Nile bardzo marzył o córeczce. Chłopcy sprawiają ostatnio sporo problemów i może wierzy w to, że będzie od nich grzeczniejsza. Sama musiałam od nich odpocząć, choć wiem, że służąca to nie matka... Poza tym chciałabym mieć koło siebie kogoś, kto mówi o czymś innym niż wojsko. Nauczyć ją wyszywać lub grać na jakimś instrumencie. — Marie uśmiechnęła się czule, nie przestając gładzić brzucha. Wyglądała na rozmarzoną. — Choć sądząc po jej temperamencie...

       Szli bardzo wolno, patrząc na siebie od czasu do czasu. Ta sytuacja wydawała się Erwinowi bardziej niż rozpaczliwa. Teraz dogłębnie czuł, że poza nim samym również istnieje coś mocnego, ciepłego; coś, co nigdy się nie wyczerpuje; coś, o czym nie można powiedzieć „po wszystkim".

Co zrobisz ty?

       W wyobraźni usłyszał ostateczne pytanie naczelnika, a chwilę później ostatnie słowa Nila, gdy prowadzili prywatną rozmowę.

Nie jest za późno. Nawet dla ciebie.

       Smith wiedział, że jest. Ten moment utwierdził go w powolnym umieraniu w ramionach własnego celu, z którym zrósł się w jedno. Przeżyte lata nadal wydawały mu się potrzebne, przejściowe i mocne, a jednak ostatnie pytanie naczelnika wydobywało z nich wytłumioną dawno temu gorycz skończoności i prawdę, że „po wszystkim" Erwin na nowo będzie jedynie niezapisaną, białą kartą.

       Czasem myślał, że tylko powtarzał sobie, iż kochał Marie bardziej, niż było to naprawdę, żeby kiedyś umrzeć z przeświadczeniem, że jednak wiedział, co to znaczy miłość; że przeżył coś, co można było niepoważnie nazwać sielanką pierwszych zauroczeń. Gdy wszystko to przepływało przez jego głowę, czuł się jak w pułapce.

       Marie patrzyła przed siebie. Nie wiedział, czy myślała teraz o Nilu, czy może to spotkanie zanurzyło ją we wspomnieniach jakiejś dawnej nocy. Nie chciał tego wiedzieć. W tej chwili miał ochotę zacisnąć pięść, odwrócić się i odejść, by kolejny dzień i noc spędzić nad papierami, które były ostatnio jego jedynym towarzystwem. Przy nieobecności jego ludzi samotne godziny wydawały mu się dziwnie jałowe, brakowało mu partnera do rozszyfrowywania czy planowania; brakowało mu Hanji czy Leviego, z którymi mógłby porozmawiać wprost, bez kurtuazji, i obmyślać kolejne zagranie w partii odbywającej się tylko po to, by znów mógł wygrać.

— Synowie chcą pójść w ślady ojca... — Zamyślił się.

       Marie przystanęła.

— Nie, Erwinie. W twoje — odpowiedziała z powagą. Nie wiedział, czy była to duma, czy przerażenie. — Nile nie chce o tym słyszeć. Starszemu jeszcze da się coś wytłumaczyć, zaczyna rozumieć sytuację i coraz bardziej upodabniać się do ojca. Nile jest taki dumny. Młodszy natomiast bawi się tylko końmi i... Chyba wszyscy chłopcy za młodu chcą zostać bohaterami. — Uśmiechnęła się. — Z wami było podobnie. Pamiętam to. Teraz ty walczysz za Murem i tutaj, a mój mąż...

Walczy o wasze szczęście — odpowiedział dyplomatycznie Erwin. — I jest nieugięty.

       Instynktownie chciał dodać jej otuchy; nieistotne, jak bardzo go to bolało. Nie przejmował się, że rozmowa wyglądała na zainscenizowaną, odrobinę sztuczną i konwencjonalną. Widok jej szczęścia łagodził nieco poczucie sprowokowanej sytuacją beznadziei. Na dnie tego wszystkiego tliła się jakaś gasnąca radość. Erwin postanowił zacisnąć zęby i przejść przez to spotkanie z godnością, na jaką tylko było go stać.

       Wcześniej widział małżeństwo i rodzinę jako coś nienaturalnego; coś, co mogłoby wedrzeć się w jego formację i doszczętnie zniszczyć szyki, lecz sama świadomość, że Marie mogłaby równie dobrze nosić teraz jego dziecko, smakowała, wbrew wcześniejszym założeniom, jakoś gorzko i cierpko. Widząc jej twarz i brzuch, w którego wnętrzu biła maleńka piąstka serca dumy Nila, poczuł wyrzuty sumienia spowodowane emocjonalnym szantażem, którego użył w stosunku do Doka, gdy jeszcze siedział w celi.

       Nie wiedział, co myślał Nile w momencie, gdy do sali audiencyjnej weszła Rheinberger z fałszywym meldunkiem ataku na Mur Rose; mógł sobie to jedynie wyobrażać. Niewidzenie Marie przez tyle lat odsunęło mu jej obraz na tyle, że w tamtym momencie wydawała się tylko nierealnym majakiem wyobraźni, który można było spokojnie odeprzeć.

       Kiedy tak ostrożnie szła oparta o jego ramię, rozkwitająca w jakimś roślinnym bycie, nosząc w sobie błogość macierzyńskiego uczucia, czuł tłumiony tyle lat nostalgiczny, suchy żal. Niewysłane do niej listy nadal były w jego teczce, a między nimi leżały gdzieś jeszcze płatki rozsypanego, zasuszonego astra; Hanji już dawno powiedziała, że powinien je spalić, jeśli w jakiś sposób mu ciążą. Choć zazwyczaj podejmował dużo ryzykowniejsze kroki bez wahania, nie potrafił zabrać sobie tej ostatniej rzeczy, która łączyła go z zupełnie inną rzeczywistością, nieustannie przypominając mu o tym, że istnieje coś takiego jak szczęście, które być może powróci, gdy tylko osiągnie swój cel, a po nim...

Za późno.

— Nile ostatnio ciągle się denerwował — powiedziała ze smutkiem. — Nigdy o tym nie wspominał, ale wyczuwałam to w jego listach; poza tym ona też to czuje. Od trzech miesięcy jego listy brzmiały tak, jakby chciał mnie tylko uspokoić. Sytuacja za Murami wyglądała ostatnio dość niestabilnie. Wierzę w niego całym sercem, lecz nie byłam w stanie dłużej patrzeć, jak się zadręcza, udając, że tego nie widzę. Czy to mogło mieć coś wspólnego z tobą, Erwinie? — zapytała, przez co Smith czuł się zmuszony do kontynuowania tej rozmowy.

— Nie sądzę — odparł matowo, niemal słysząc w głowie swój głos z celi. Powiedz, Nile, czy Marie i twoje dzieci mają się dobrze? Nie mógł jej tego powiedzieć, skoro Dok tak bardzo starał się, by niczego nie zauważyła. Czuł się rozgoryczony faktem, że jedynym, co mógł jej teraz dać, były wyrachowane kłamstwa. — Dlaczego tak sądzisz?

       Przystanęli. Marie wbiła w niego wzrok.

— Od twojego wstąpienia do Zwiadowców przestaliśmy się widywać. Nie byłeś nawet na naszym ślubie — powiedziała, choć jej głos nie zdradzał właściwie żadnych emocji. Była żoną generała; sama zachowywała się jak wojskowy i Erwin przez chwilę poczuł się jak podczas rozmowy z innym oficerem. — Wydarzenia w Dystrykcie Stohess...

       Subtelnie poprawiła woalkę. Blade promienie, które nieśmiało przebijały zza chmur, musiały ją razić w oczy. Patrzył na nią, napawając się tym gestem nieuchwytnego, ulatującego piękna. W słońcu, ze srebrnych zdobień na jej toczku krzesały wesołe iskry.

— Byłem zajęty sprawami Korpusu — wyjaśnił, mając pełną świadomość, że to nieprawda. Wolał jednak nie zagłębiać się w politykę i stosunki między Żandarmerią, a Korpusem Zwiadowczym. — Wypisywałem listy do rodzin poległych.

— Rozumiem — westchnęła, lecz nie wydawało mu się to wymuszone. Jej twarz naprawdę wyrażała zrozumienie, choć jego wyjaśnienie było jedynie wymyślonym lata temu kłamstwem; jeszcze wtedy nie wiedział, że znalezienie podejrzanego sprawi, iż machnie na ten wytworny ślub ręką w obliczu nowych dowodów; wtedy sądził, że będzie bolało, lecz sygnet Sanesa podziałał na niego tamtego dnia jak leczniczy napar. — Wybrałeś naprawdę trudną drogę. Podziwiam to. —  Nie kryła się ze spojrzeniem na jego okaleczone ramię, a w jej głosie wybrzmiało szczere współczucie, choć całe zdanie brzmiało podejrzanie salonowo. Można było pomyśleć, że prędzej je gdzieś przeczytała, niż pomyślała. — Przykro mi z powodu tego, co się stało. Gdy ponad miesiąc temu czytałam gazety, pisali, że nie żyjesz. Dopiero potem plotki zostały naprostowane. O tym, że nie zginąłeś, dowiedziałam się od Nila. To potworne, że tak napisali.

       Znowu przystanęła. Puściła jego zdrowe ramię i zrobiła bardzo ostrożny krok w przód, by spojrzeć Smithowi prosto w oczy. W tym momencie nie potrafił odwrócić wzroku, choć wiedział, że powinien. Patrzył w te oczy, jakby każde spojrzenie na nie, na nią, miało być ostatnim; jakby z tych strzępów nie dało się już nic złożyć.

       Myśli z gabinetu Zackleya wracały ze zdwojoną siłą.

       Oczy, usta, woalka, smukła dłoń poprawiająca toczek i przykryta futrem duma Nila — tyle. Oderwane obrazy wcześniejszego życia, z którego sam zrezygnował; jedno niewypowiedziane zdanie. Wszystko, czego nie chciał wcześniej widzieć, złożyło się w jakąś chybotliwą całość.

       Wcześniej wydawało mu się, że Marie istnieje tylko w jego wyobraźni; jakby wcale nie była żadną panią Dok związaną nierozerwalnie z kimś, z kim niby miał budować teraz lepszy świat i jednocześnie konkurować o protekcję nowego rządu. Był zanurzony w cieniu samych niejednoznacznych uczuć, choć nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, że jest nieszczęśliwy. Nie wiedział, co właściwie czuł, zdając sobie sprawę, że samo patrzenie na nią obudziło w nim to, przed czym tak zażarcie się bronił.

       Plamki słonecznego światła kołysały się na miniętych wcześniej, patetycznych arkadach, ryzalitach i wolutach. Erwin ostrożnie przeskakiwał wzrokiem od budowli do budowli, mając wrażenie, że błądzi w labiryncie zupełnej samotności.

Jakbym nie potrafił rozrysować formacji na pustej kartce.

       Przez chwilę nie czuł w piersiach zupełnie nic, choć pamiętał pierwszy pocałunek tak dobrze, jak pierwsze wbicie ostrzy w kark tytana. To wszystko jednocześnie go pociągało i odpychało. Czuł ulotne pragnienie ułożenia dłoni na jej brzuchu, chęć zatopienia się w myśli, że to dziecko mogło być jego; że wizyty w domu mogły być leżeniem z nią w jednej pościeli, wdychaniem jej zapachu i dotykaniem jej ciała, lecz ten powierzchowny czar bardzo szybko pryskał, bo mimo bólu, Erwin doskonale zdawał sobie sprawę, iż został powołany do czegoś zupełnie innego, znacznie potężniejszego niż naskórkowe wzruszenia tracących głowę mężów.

— Dla waszego dobra nie powinnaś aż tak wierzyć temu, co tam piszą — odpowiedział po dłuższej chwili ciszy, wiedząc, że raczej wyczuła to, że głęboko nad czymś myślał. Spojrzał przed siebie, widząc już schody sztabu. Czuł ulgę, odnosząc wrażenie, że te kilka zdań nierzeczowej rozmowy niesamowicie go zmęczyło.

— Mam nadzieję, że nie masz żalu, że... — Marie się zawahała, spoglądając na niego niepewnie. — Ja i Nile jesteśmy po innej... — Zapewne chciała powiedzieć coś o stronach; przynajmniej tak mu się wydawało.

— Nie — odrzekł z wymuszonym spokojem. Przypomniał sobie słowa Dotta Pyxisa. — Tu nigdy nie powinno być żadnych stron — dodał z delikatnym uśmiechem, choć sam w to nie wierzył. — I nie chcę, żebyś ty miała do mnie żal z powodu tego, co przeczytałaś.

— Nie mam — powiedziała pewnie, po generalsku i być może wyczuła, że coś go niepokoi i postanowiła uciąć dyskusję. — Erwinie... — zawahała się, niby czując ostateczność widoku tych schodów. Zatrzymali się parę kroków od wejścia, jakby oboje mimowolnie chcieli przedłużyć tę rozmowę. Marie nie potrafiła dokończyć zdania. Mocniej zacisnęła dłoń na jego rękawie. Czuł ten nieistotny, nieważny dotyk na swoim ramieniu, mając wrażenie, że go parzy i boli. Własne serce wydawało mu się skamieniałe, a żyły kruszejące jak próchno. — Ja po prostu chcę, żeby to wszystko już się skończyło; żeby żaden z moich chłopców nie musiał...

       Chyba wstydziła się to powiedzieć, choć Smith wiedział, że mówi o wojsku. Dopiero teraz rozumiał to, że w takiej rodzinie znacznie łatwiej było zatrzymać przy sobie córkę niż syna. Choć bardzo chciał, nie potrafił postawić się w ich sytuacji; wiedział tylko to, że gdyby przy niej został, byłaby nieszczęśliwa i samotna.

       Spojrzał na Marie jeszcze raz i dłużej, czując, że robi coś nieodpowiedniego, posuwając się do niedelikatności. Była dla niego pierwiastkiem jakiegoś nieśmiertelnego piękna. Cała kombinacja barw jej stroju, czerwieni ust i wyczekującego wzroku, choć wykwitła jako efekt przypadku, przypominała mu jedną z metod Zackleya.

       Próbując przełknąć ślinę i powiedzieć choćby jedno słowo, odczuwał nieprzyjemną i szorstką twardość krtani, jakby tkwiło w niej coś, czego wcześniej nie było. Zapach jej perfum był odurzający, wiosenny, lecz Erwinowi wydawało się, że czuje w nim jakąś nieprawdopodobnie gorzką, prawie żałobną woń, o której chciał i nie chciał zapomnieć, mimowolnie tkwiąc myślami w urojonym czasie przeszłym.

— Nie masz się czego obawiać. Jesteście bezpieczni. — Miał wrażenie, że stoi przed rodziną poległego, wmawiając jej przydatność nieprzydatnego żołnierza, który właśnie przestał istnieć. — Chcę, żebyś była szczęśliwa.

— Jestem, Erwinie. — Puściła ramię Smitha i delikatnie ścisnęła jego dłoń, niby przekazując mu iskrę własnego szczęścia. Dumnie uniosła brodę. — I chcę, żebyś ty także był szczęśliwy, żebyś znalazł uspokojenie dla swojej ambicji. Wierzę w ciebie, choć gdy o tym myślę, odczuwam smutek, mając wrażenie, że żegnamy się na zawsze. Mimo wszystko cieszę się, że cię spotkałam.

       „Uspokojenie dla ambicji" w zderzeniu z rozmową z Naczelnikiem niemal go roztrzaskało i to z jego powodu, nie z powodu ostatecznego pożegnania, czuł się rozdarty do najgłębszych trzewi. Marie uśmiechała się smutno; Erwin wiedział, że mówiła szczerze, lecz nie potrafił tego znieść.

       Wyplątał dłoń z jej uścisku.

— Też się cieszę. — Sam nie potrafił stwierdzić, czy była to prawda, czy kłamstwo. Wyprostował się, dostawił obcasy z trzaskiem i schylił głowę najniżej, jak tylko mógł, lecz tak, by nie zniszczyć elegancji tego oficerskiego gestu. — Żegnaj, Marie — powiedział już bardziej miękko; to ostatnie zdanie sprawiło mu nieprawdopodobną ulgę. Zapewne liczyła na zaprzeczenie swoich słów, na do zobaczenia, lecz Erwin wiedział, że mimo tęsknoty, beznadziejnego uczucia i sentymentalnych myśli, nie chce jej widywać.

       Odwrócił się z gracją, jakby był na defiladzie, i sztywnym krokiem wszedł po schodach.

       W samych drzwiach minął się z Nilem. Dok oddychał ciężko jak rekrut urywający się na przepustkę, biegnący jak najszybciej do domu lub ukochanej, żeby zmarnować jak najmniej czasu.

       Żandarm spojrzał na niego wyrozumiale, lecz Erwinowi wydawało się, że dostrzegł w jego wzroku cień nieufności. Skinęli do siebie głowami; było to dziwnie suche, zawodowe, podszyte czymś nienazywalnym.

— Kochany! — Ostatnie, co usłyszał, nim trzasnęły drzwi to pełen radości, żywy i szczery okrzyk Marie czule witającej męża.

       Potarł zapałką o siarkowy brzeg leżącego na biurku pudełka i zapalił cygaro. Siedział na fotelu z niepodobną do siebie pańską nonszalancją, mając ochotę zaśmiać się gorzko lub zapłakać. Alkohol nie łagodził jego bólu. Nie miał pojęcia, która to szklanka, lecz kompletnie nie czuł się pijany. Wiedział tylko, że chcąc wyrzucić z myśli dzisiejsze przedpołudnie, silniej wgniatał je we własną pamięć; rozumiał jego fatalność, miał aż nazbyt realną świadomość utracenia i bezpowrotności pewnych spraw. Czuł, jakby powoli umierał, choć obiecał sobie, że nie pozwoli sobie na ani jedną taką myśl.

       Jego własna dyscyplina wydawała się złudzeniem, a cały dzisiejszy dzień jawił mu się jak znak ostatniego powołania. Wszystko to ciągnęło się niczym gorączkowe widziadła, jak zjadająca od wewnątrz choroba, która z jakiegoś powodu trzymała go jeszcze przy życiu.

Co zrobisz ty?

       Erwinowi wydawało się, że w biegu do osiągnięcia celu jest już na ostatniej prostej. Właściwie, już wiedział, lecz potrzebował ostatecznego dowodu na potwierdzenie słów ojca i szczegółów, które tkwiły zapewne pod kluczem w piwnicy Grishy Jaegera. Nie łudził się, że "po wszystkim" będzie w stanie zacząć żyć na nowo. Nie zależało mu na ostatecznym zwycięstwie ani niczym podobnym; chciał dotrzeć jedynie do prawdy, a małe zwycięstwa, które osiągnął do tej pory, były tylko komplementarnymi elementami większej całości. Nie potrzebował ludzi, towarzystwa ani rodziny; żołnierze może byli dla niego jakąś namiastką domu, jednak nie patrzył na nich w ten sposób ze względu na relacje, lecz ich przydatność, wzajemną współzależność, pojedynczą wartość, jaką wnosili do jego dzieła prawdy.

       Wiedział, że się zmienił. Kiedyś bolały go bezsensowne śmierci, jako coś, co przecina młode pulsujące życie, lecz z czasem zaczął myśleć o tym, że były właśnie bezsensowne, ponieważ nie niosły za sobą żadnych praktycznych skutków, które pozwoliłyby wykonać mu krok naprzód.

       Dziś jednak, w obliczu chwilowego rozbicia wcześniejszą rozmową z naczelnikiem, na króciutki moment zatęsknił za czymś, co miało się nigdy nie wydarzyć i czuł w tym winę własnej młodości, kiedy pozwolił sobie zaznać czegoś, co bezpowrotnie stracił na własne życzenie. Dziś myślał, że mógłby nawet przeżyć z Marie jeden dawny dzień, który wystarczyłby mu już do końca życia; że mógłby po tym odejść, zatrzaskując za sobą drzwi gabinetu w Centrali za Rose, której tak bardzo mu brakowało.

       Po chwili jednak zdawał sobie sprawę, że myśl ta prowadziła go jedynie do poczucia jakiegoś gorzkiego nienasycenia, może i do wyrzutów sumienia i żalu, że dziecko Marie nie jest jego dzieckiem; że jego nikt nigdy nie spyta, czy syn idzie w ślady ojca, który, bez względu na wszystko, osiągnął swój cel.

       Czuł ból i jakiś rodzaj obrzydzenia na samą myśl o tym, że przepustki Nila kończą się w ich szerokim łożu za Murem Rose i owocują kolejną wiązką życia rodzącego się w miłości, namiętności i stęsknionym dotyku. To on dokonał wyboru i sam sprowokował ten splot wydarzeń, choć wtedy obiecywali sobie z Dokiem, że Marie pozostanie niczyja, nietknięta, prawie nierealna.

       Delikatny smak koniaku z wyczuwalną słodkawą nutą suszonych śliwek wydawał się gorzki i mdły. Erwin zastanawiał się, czy jego obojętność wobec wszystkiego była chorobą, czy nim samym. Nie mógł zebrać myśli, zadręczając się tym, czy gdyby nie zrezygnował, kobieta, którą być może wciąż kochał, mówiłaby o nim z dumą, cierpliwie czekając na mistyczne „po wszystkim".

       Sucha woń palonego cygara niosła się po zaciemnionym gabinecie. Erwin spojrzał na zawilgotniałe od mrozu pudełko zapałek, które kusiło go, by wyjąć jeszcze jedną i sprawdzić, czy się zapali. Jeśli zajarzyłaby się od razu, byłby to znak, że będzie żył.

       Hazard uprawiany własnym życiem stał się już chyba cechą jego charakteru.

       Odsunął od siebie dokumenty, jakby wyjątkowo mu przeszkadzały i jednym łykiem wypił koniak do dna. Na powrót napełnił szklankę.

Może właśnie tak skończę, gdy będzie już „po wszystkim"?

       Przystawił alkohol do ust, lecz dłoń trzymająca szklankę zastygła w powietrzu. Rozległo się pukanie. Smith odstawił naczynie i niezgrabnym ruchem noża odciął końcówkę cygara, po czym zdecydowanym gestem wcisnął tlący się tytoń do popielniczki.

       Wahał się, czy otworzyć, nie chcąc, żeby ktokolwiek z Generalnych widział go w takim stanie, a już na pewno nie Nile. Siedział w fotelu, wpatrując się w litą masę drzwi. Czuł się niedołężny, przy czym towarzyszyło mu nieodparte wrażenie, że po alkoholu jego charyzma osłabła. W tej chwili był zdruzgotany faktem, że precyzyjne wykonywanie nawet tak zwyczajnych czynności, jak ścięcie cygara, sprawia mu problem.

Nie powiedziała tego, ale na pewno czuła jakąś żałosną litość.

       Gdyby Nile go tak zobaczył, od razu dopowiedziałby sobie coś, co tylko połowicznie byłoby zgodne z prawdą.

       Pukanie rozległo się ponownie; Erwin odstawił szklankę z alkoholem na półkę pod blatem, żeby nie rzucała się w oczy. Wyprostował się, poprawił bolo i ruszył pewnie w stronę drzwi, choć stabilność jego kroków musiała być nieco wątpliwa. Czuł miękkość nóg, a wypity alkohol odzywał się nie w umyśle, lecz w ciele.

       Gdy zobaczył Leviego, uspokoił się.

— Nie zapowiadałeś się — powiedział, wpuszczając kapitana do środka. Levi rozejrzał się po gabinecie i zmarszczył nos. Musiał wyczuć cygaro, bo kłęby dymu znikały bardzo powoli, unosząc się jeszcze pod sufitem. Erwin miał wrażenie, że jego ciało samoistnie doprowadziło się do porządku.

       Mimo to kapitan nadal patrzył na niego podejrzliwie.

— Nie chciałem stawiać sztabu na nogi afiszowaniem się swoją wizytą... Ale chyba powinienem uprzedzić chociaż ciebie — mruknął, podchodząc do parapetu i, nie pytając nawet o zgodę, otworzył okno. — Mniemam, że niezbyt dobrze to wszystko znosisz. Dość kiepsko wyglądasz — stwierdził, mierząc Smitha ostrym spojrzeniem. — Nagromadziło się trochę spraw niecierpiących zwłoki, a korespondencja może okazać się niezbyt bezpiecznym narzędziem do przekazywania takich informacji. — Na dźwięk tych słów Erwin ożywił się, mając wrażenie, że wytrzeźwiał całkowicie.

— Jakieś znaczące postępy? — zapytał.

       Jego zmęczone oczy otworzyły się nieco szerzej.

— Można tak powiedzieć — odparł chłodno Levi. — Zapomniałeś schować butelkę. — Spojrzał znacząco na karafkę, po czym sięgnął do barku po drugą szklankę i nalał sobie koniaku. — Choć sam nie wiem, czy to postępy. Raczej nieustany wzrost potrzeb finansowych, ale o tym powiem ci później... albo jutro. — Wyciągnął z torby wypchaną papierami teczkę i pacnął nią o blat. — Nasz odwieczny przyjaciel Sanes wreszcie się na coś przydał.

— Udało ci się coś z niego wyciągnąć? — Erwin chwycił papiery i pobieżnie badał raporty.

— Nie ja go przesłuchiwałem. — Kapitan zmarszczył brwi. — Ale sądzę, że sam nie rozegrałbym tego lepiej, niż zrobiła to Inez.

— Dałeś jej go przesłuchać, by wyrównała własne porachunki? — Ton Erwina był odrobinę nieufny. Schneider nie wyglądała na kogoś, komu powierzyłby takie zadanie. Może rzeczywiście się zmieniła, ale jej stosunek do wielu spraw nadal wydawał mu się nieodpowiedni.

       Przez moment podejrzewał ich o romans, lecz po chwili wydało mu się to niedorzeczne.

Levi nienawidzi popełniać błędów.

       Dziś sam już nie wiedział, czy jeśli tak było, mógłby nazwać to właśnie błędem. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Tajemniczo machnął ręką, stwierdziwszy, że nawet jeśli mają romans, to nie zamierza się tym interesować, dopóki nie ucierpi na tym kolektywna skuteczność, która ostatnimi czasy pobiła chyba wszystkie możliwe rekordy, pokazując, że Zwiadowcy potrafią nie tylko przegrywać.

Może właśnie... dlatego?

— Dałem jej go przesłuchać, bo zna się na tej robocie lepiej ode mnie, co zauważyłem już podczas rozmów z wielebnym. W sumie nieistotne. — Levi pociągnął łyka koniaku. — Wygląda na to, że twoja teoria się potwierdziła i ktoś za tymi Murami rzeczywiście pragnął widzieć nas pożartych przez tytanów, nie mówiąc już o tym, że nadal nie wiemy nic o pieprzonym małpiszonie, który pojawił się w obrębie Muru Rose. Zresztą, żeby go zlikwidować, nie muszę nic o nim wiedzieć, poza tym, że jego słaby punkt jest taki sam jak u wszystkich. — Mimo że te słowa bardzo pasowały do kapitana, Erwinowi wydawało się, że chodzi o coś innego niż czystą chęć zemsty na kimś, kogo jego podwładny nigdy nie widział. — Hanji mi powiedziała, że pozwoliłeś jej wreszcie ujawnić informacje o tym, że już się znacie. Przynajmniej z opowieści.

       Levi nie mówił tego z wyrzutem i Erwin był pewien, że taki żołnierz jak on doskonale zdawał sobie sprawę z wagi tej informacji, wiedząc, że ujawnienie jej od razu mogłoby być nieodpowiednie i szkodliwe dla panujących w Korpusie nastrojów; nie wiedział jednak, jak powinien potraktować tę żądzę krwi, która wyglądała na zdeterminowaną przez coś zupełnie innego.

Nawet ty przestałeś być sam?

— Tak. Szczerze mówiąc, liczyłem na to, że złapiemy go podczas 57. Wyprawy... — Smith westchnął z rezygnacją. — Leonhardt zupełnie mnie zaskoczyła, choć udało nam się zlokalizować szpiega. To oczywiste, że ona, Braun, Hoover i Tytan-Bestia działali w jednym interesie, którym było odnalezienie Erena, choć nie mam pojęcia dlaczego, skoro do używania mocy koordynacji niezbędna jest królewska krew... Czarny scenariusz zakłada, że jacyś oni również ją posiadają. Zdaje się, że Rod Reiss nie był powiązany z tą sprawą. — Wzrok Erwina chłonął każde skreślone przez Inez słowo, choć jedna rzecz szczególnie nie dawała mu spokoju: oni, jacyś oni... — W imię pokoju... — myślał głośno, lecz po chwili zamilkł, odnajdując w raporcie wzmiankę o swoim ojcu, co ostatecznie potwierdziło jego przypuszczenia. Poczuł ulgę, choć cytat ze „wsypaniem" mocno go zapiekł.

— Wiedziałeś od początku, prawda? — zapytał z powagą Levi. — To było twoim celem i dziecięcym marzeniem, które kiedyś tak ironicznie wyśmiewał Dok?

— Tak.

— I co zrobisz, jak już spełni się całkowicie?

       Pytanie kapitana w niczym nie przypominało zagrywki Zackleya, choć Erwin wiedział, że jego odbiór zależał teraz od sytuacji. W obliczu nowych informacji wróciły mu wszystkie osłabione ostatnimi dniami siły, a jego rezygnacja z życia na powrót nabierała sensu.

— Nie wiem, najpierw musi się spełnić.

       Smith chwycił cygaro. Levi nie wyglądał na zniesmaczonego. Przeciwnie. Wziął z biurka zapałki, by podsunąć mu płomień. Chrobot drewna po wilgotnej drasce głucho rozniósł się po pomieszczeniu. Kapitan wrzucił złamaną zapałkę do popielniczki i chwycił następną. Erwin jednak wciąż patrzył na tę, która się nie zapaliła.

Jeśli zajarzy się od razu, będę żył.

       Westchnął ciężko, po czym napił się. Levi popatrzył na niego pytająco, lecz nic nie powiedział, po prostu podpalił mu cygaro.

— Jest coś jeszcze.

       Smith spojrzał na niego z zaciekawieniem, śledząc uważnie ruch jego dłoni sięgającej do kieszeni munduru. Dopiero teraz zauważył, że tkwiło w niej czarne, skórzane pudełko. Levi położył je na stole bez słowa, a Erwin nie miał pojęcia, co może w nim znaleźć. Gdy tylko je otworzył, zrozumiał.

— Skąd to masz? — zdziwił się.

— Powiedzmy, że z odzysku po walce z Oddziałem Policji... — mruknął Levi, a Smith już wiedział, że było to nie do końca zgodne z prawdą. — Nieważne. I tak już mu się nie przyda.

— Rozumiem. — Westchnął. Nigdy nie pytał kapitana o jego przeszłość, lecz i tak sporo na jej temat wiedział; nawet w momencie, gdy jego oddział dopiero rozpoczynał ściganie w Podziemiu.

— Zostawiam to tobie. Sam podejmij decyzję.

— Użyjemy tego w ostateczności, choć sam jeszcze nie wiem, co ona oznacza. Będziemy musieli się o tym przekonać.

       Zapadła cisza. Kapitan rozganiał dłonią kłęby dymu, a Erwinowi wydawało się, że bacznie go przy tym obserwuje. Nie wiedział, jaki był tego cel, lecz pozwalał grze toczyć się dalej. Nowa myśl przepłynęła mu przez głowę, lecz nie śmiał wypowiedzieć jej na głos. Uśmiechnął się lekko.

Pójdę za tobą, Smith.

       Wciąż pamiętał wysyczane dawno temu słowa, których ton sugerował, że Levi prędzej pośle go do diabła, niż stanie u jego boku. Mimo wszystko siedział teraz w tym gabinecie i, zastanawiając się zapewne nad obecnym stanem Smitha, podpalał mu cygaro i oddawał w ręce coś, co mogłoby zmienić los całej, nieistotnej ludzkości.

       Okruchy strzaskanego kamienia scalały się w całość, a pył pokruszonych cegieł na powrót stawał się czymś mocnym. Ten nowy spokój wydawał się Erwinowi bardzo chybotliwy. A jednak spośród tych, którzy mogliby go zobaczyć w tak słabej kondycji psychicznej, kapitan wydawał się najmniej niebezpieczny.

— Jesteś pewien? — zapytał Levi po dłuższej chwili ciszy.

— Tak. — Po tych słowach jego podwładny przechylił szklankę, wypijając alkohol do dna. Niepewnie spojrzał na Erwina. — O co chodzi, Levi? — Smith przełamał zawieszone w powietrzu napięcie.

— Nie chcę brzmieć niepoprawnie — w jego tonie było coś niepokojącego. — Wiem, że masz plan i zrobię wszystko, co postanowisz. Wiem, że chcesz odzyskać Mur Maria i nigdzie się nie wybierasz, póki tego nie zrobisz. Domyślam się, że pierwszym, co zakładasz, jest wyeliminowanie zagrożenia...

Chcę tylko dostać ostateczną odpowiedź — uciął Smith, lecz Levi nie wyglądał na przekonanego. — O reszcie pomyślimy później.

— Erwin... Zdajesz sobie sprawę z tego, dlaczego... — Ton kapitana znacząco się obniżył; brzmiał jakoś spokojniej i łagodniej. — Nie mogę mieć pewności, że jakoś się z tego wyliżesz, skoro chcesz osobiście dowodzić tą operacją. Nie jesteś w stanie poruszać się tak jak kiedyś i w swoim obecnym stanie wyglądasz jak pokarm dla tytanów. Pozwól Hanji dowodzić akcją odbicia i zaczekaj na dobre wieści w Centrali lub gdziekolwiek indziej i jeśli brzydzisz się hańby czy innego draństwa, powiedz na tym pieprzonym zebraniu, że uległeś, bo cię o to poprosiłem.

       Nie spodziewał się tego. Przechylił szklankę z alkoholem, a jego wzrok utkwił w złamanej zapałce; właściwie Smith prowadził z nią cichy dialog od chwili, gdy pękła.

— Nie ma mowy — odpowiedział szorstko. — Jeśli jest tak, jak mówisz, zróbcie ze mnie przynętę.

Żałosne — prychnął Levi, jakby ta retoryczna zagrywka nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Smithowi przypomniały się jego własne słowa skierowane do kapitana dawno temu. Żałosne. — Jeśli w czasie trwania tej operacji będziesz gryzł piach, będziemy skończeni i dobrze wiesz, że ci z góry, mimo swojej chwilowej potulności głęboko na to liczą.

— Ostatnio odczułem to bardziej niż kiedykolwiek. — Westchnął, dolewając koniaku. — Kilka dni temu wypisałem nominację Hanji, a Zackley zatwierdził ją praktycznie z uśmiechem na ustach.

— Czego ty właściwie chcesz? — Levi brzmiał teraz bardziej nieufnie niż kiedykolwiek.

       Erwin miał wrażenie, że powietrze zadrżało pod ciężarem tego pytania. Powtórzył je sobie w myślach, słowo po słowie, litera po literze. Spojrzał smętnie na szklankę wypełnioną ciemnozłotym koniakiem, a następnie znowu na zapałkę spoczywającą pod kupką popiołu. Jego krew zapulsowała gwałtownie i był niemal pewien, że na skroniach zakwitły mu błękitne żyłki. Ciężar całego dnia zaatakował go ponownie i to w momencie, w którym zupełnie się tego nie spodziewał.

— Na razie chcę wiedzieć. Wrócimy do tej rozmowy, choć sądzę, że nie ma to większego sensu — powiedział.

       Kapitan skrzyżował ręce na piersiach.

— Ty decydujesz.

— Właśnie.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top