#47.
Mur Rose, Centrala Zwiadowców
Leżał na łóżku, wpatrując się w leżącą na szafce podstemplowaną przepustkę, pozwalającą mu na jeden dzień opuścić koszary. Levi wypisał je wczoraj dla całego Oddziału Specjalnego, a Jeanowi, choć wcześniej czekał na ten papier z dziwnym utęsknieniem, wydawało się to zachwianiem całego dotychczasowego porządku.
Swoista nierealność czegoś tak małego, jak przepustka, potęgowała jego tęsknotę za domem, a gdy już ją dostał, nie miał pojęcia, co z nią począć. Wyciągnął ręce i zacisnął je na metalowych prętach pryczy. Myśl o domu i tym, że tylko on i Sasha mają dokąd pójść, przytłaczała go.
Przez ostatnie dni znowu przestawał czuć się żołnierzem. Chciał chociaż na moment wrócić do poprzedniego życia, zobaczyć swój stary pokój, na chwilę zapomnieć. Teraz odczuwał dziwny ból z powodu siebie i matki. Tak bardzo się za nią stęsknił...
A jednak bał się powiedzieć to na głos i bynajmniej nie dlatego, że koledzy znowu zaczęliby się z niego nabijać. Po prostu... Oni nie mieli już ani domów, ani matek.
Nie powinienem nigdzie jechać.
Westchnął cicho, myśląc, że choć mogą czuć się wolni, nie potrafią już żyć; ten spokój ich dezorientował, przygniatał. Mimo usilnych starań nie potrafili odnaleźć siebie na nowo, nawet jeśli ich „ja wewnętrzne" wrzeszczało coś przeciwnego. Melodie z marzeń miały szansę wybrzmieć, lecz oni chyba nie potrafili ich jeszcze wysłyszeć ani chwycić. W jego głowie przewracały się słowa, których nie powiedział, list, z którego zrezygnował, i Mury Orvud, do którego nie pojechał.
Do diabła z tym.
Podniósł głowę, ale po chwili jego twarz bezwładnie klapnęła na poduszkę. Za drzwiami niosły się kroki. Wojsko wstało — jęknął w myślach, próbując zmobilizować się do wyjścia. Zwlókł się z łóżka i ze zrezygnowaniem przejechał ręką po twarzy.
Rytuał golenia się co dwa dni zaczynał go irytować, skoro nie miał dla kogo tego robić. Chwycił przybory, które miał pod ręką, i wyszedł z pokoju.
Chłopaki były już przy umywalkach. Marlo układał włosy i gwizdał coś pod nosem, lecz Jean wyjątkowo nie miał ochoty z niego żartować. Gdy zaczął się golić, drżały mu ręce i zaciął się w policzek. Kilka kropel krwi spadło na pożółkły zlew.
— Jean, wszystko gra? — zapytał Conny.
Wytarł spływające z twarzy mydliny i spojrzał na Springera.
— Zaciąłem się.
— Jeszcze ci się nie zdarzyło, bo zawsze tak się ze sobą cackasz przed lustrem. — Conny nie dawał za wygraną.
— Kiedyś musi być ten pierwszy raz — mruknął, przylepiając do rany niechlujnie oberwany kawałek koperty po żyletkach.
— Odkąd dostaliście przepustki, zamknąłeś się w sobie — zauważył Marlo.
Conny zdecydowanie puścił pompkę do wody.
— Ty serio z tymi przepustkami? Myślałem, że pojedziesz do domu. Każdy by to zrobił — bąknął, zdenerwowany. — Dziękuję za to, co wtedy powiedziałeś o niezostawianiu, ale...
Zadrżał, chluśnięty idącym z korytarza przeciągiem. Poczuł narastającą niezręczność i napięcie. Wstydził się przyznać do tego, że tak naprawdę nie chciał nikomu sprawić przykrości swoim skorzystaniem z przepustki. Wyszedł z założenia, że nawet rodzinny sentyment powinien mieć swoje granice. Nie chciał płakać. Jego gniew na tę sytuację był dziwnie suchy, jakby Jean już prawie się z tym pogodził.
— Conny, ja po prostu... — wydukał, gubiąc gdzieś po drodze całą treść i sens zdania.
— Wiesz, już myślałem, że to ja jestem największym kretynem 104... — Springer spojrzał na niego groźnie, lecz za chwilę się uśmiechnął. — Gdyby wszystkich nagle miało stąd wymieść, pewnie byłoby nam smutno, ale odkąd przyjechali ludzie, naprawdę nie jest źle. Poza tym pomyśl o swojej mamie — gdy to mówił, nie wyglądał na nieszczęśliwego. Jean znał Connego już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że on nie ma pojęcia, czym jest „kurtuazja" albo „drugie dno". Springer, w całej swojej nieco naiwnej prostocie, był po prostu szczery.
Miał wrażenie, że zrzucił z siebie jakiś ogromny ciężar. To gadanie sprawiało, że czuł się lżejszy. Wiedział, że gdyby został, czułby się nie w porządku wobec matki; że takie podejście do sprawy byłoby niemal jak założenie jej nieistnienia.
A przecież...
Okazywanie czułości matce zawsze go zawstydzało. Zwłaszcza po tym, jak pierwszy raz zjawiła się w Garnizonie podczas treningów z Pyxisem, a w jednostce przyklejono mu łatkę maminsynka. Wstydził się do tego przyznać przed samym sobą, ale z tej przerastającej formę matczynej troski również czerpał spokój i motywację w najgorszych sytuacjach.
„Nie bądź ciężarem dla innych".
Spojrzał na Connego z wdzięcznością i wzruszeniem.
— Odprawiasz mnie? — żachnął się teatralnie, czując ogromną ulgę.
— Ktoś musi ci pomóc ten list napisać, skoro nasze rady masz gdzieś.
— W dziwnych miejscach rozwiązujecie swoje dylematy życiowe. — Marlo spojrzał na nich ze zdziwieniem. Rozejrzał się po łazience, lecz po chwili jego wzrok znów spoczął na chłopakach.
— A ty co, z Żandarmerii się urwałeś czy jak?
— Faktycznie, wyczuwam coś dziwnego — Conny przejął żart Jeana. Obaj spojrzeli na Freudenberga, który wklepywał w policzki wodę po goleniu. Jej zapach roznosił się po całym pomieszczeniu.
— Co tam masz?
Jean chwycił stojącą na umywalce butelkę. Jeszcze mocniej zapachniało mieszanką tytoniu i prochu strzelniczego połączonych z wonią przywodzącą na myśl pity wczoraj alkohol, co dziwnie go pociągało; zupełnie nie przeszkadzało mu zdegustowanie malujące się na twarzy Springera:
— To ma być ładne? Śmierdzi strzelaniem.
— A niby czym chciałbyś pachnieć? — prychnął, nie puszczając butelki. — Kwiatkami jak jakaś...?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale jak chciałeś śmierdzieć wojną, wystarczyło się nie myć po obronie Orvud i ćmić fajki na Murze. Nawet po praniu miałem wrażenie, że mój mundur zajeżdża prochem... Tak, zdecydowanie wolałbym kwiatki.
— To po prostu męski zapach — bronił się Marlo, a Jean spojrzał smutno na swoją wodę z zaopatrzenia, którą pachniał każdy Zwiadowca.
— Właśnie. — Zaczerwienił się, patrząc na byłego Żandarma. — Weź trochę pożycz! U nas nie ma takich fantów.
Marlo parsknął śmiechem.
— List chcesz tym popsikać czy co? — zapytał, uśmiechając się z rozrzewnieniem. — To romantyczne.
— Jaki list? — zdziwił się Jean, jakby nie miał pojęcia, o czym mówi Freudenberg. — Ja chcę tak pachnieć. Co ja jakaś szlachcianka czytająca durne romanse, żeby paćkać listy? — żachnął się, myśląc skrycie, że pachnący list nie byłby w rzeczywistości tak głupim pomysłem, choć za nic by się do tego nie przyznał.
— Możemy się zamienić. Teraz ty będziesz śmierdział Żandarmerią. Weź ją sobie. — Marlo poklepał go po plecach, a Jean uśmiechnął się szeroko i zerwał przylepiony do policzka kawałek koperty. Zastanawiał się, czy wygląda i pachnie teraz mężniej, choć nie śmiał zapytać o to żadnego z kolegów. — Lepiej się pospiesz, jeśli chcesz zdążyć skorzystać z tej przepustki.
— Dzięki, chłopaki — powiedział to z powagą. Z jego twarzy znikł figlarny uśmiech. — To naprawdę... — Wziął głęboki oddech. — To naprawdę dużo dla mnie znaczy. — Niedbale przewiesił ręcznik przez ramię, pozbierał rozrzucone na umywalce przybory do golenia i, niby dostając nagłego przyspieszenia, ruszył w stronę drzwi.
— Pozdrów mamę, Janeczku! — krzyknął za nim Conny. Jean poczuł, że mięknie z wdzięczności. Uświadomił sobie, że od wyboru dywizji przestał czuć się jak jedynak, choć nie mógł się już doczekać nowego smaku starego życia.
✦
Pogoda była siwa i nijaka. W powietrzu wirowały drobinki suchego śniegu, ginąc, nim jeszcze dotknęły podłoża. Bezforemne niebo utkane z odcieni spiętrzonej szarości wyglądało jak rozwichrzona, pofałdowana pierzyna. Levi postukał czubkiem buta w kępę zbutwiałej, mizernej trawy, która wydała z siebie tylko stwardniały, szorstki chrobot.
— Mróz — orzekł, spoglądając na Inez, której ręce zmierzały do kieszeni kurtki. Chwycił jej dłoń jeszcze w locie, próbując rozgrzać ją ciepłem własnych palców. Była zimna i lekko drżała. — Mogłaś się cieplej ubrać — mruknął szorstko.
— Nie pomoże. Po prostu nienawidzę zimna. Na zaopatrzenie będziemy musieli jeszcze chwilę zaczekać. — Westchnęła, spoglądając na opustoszałe skrzydło Centrali i wyciągnęła z kieszeni piersiówkę. Pociągnęła małego łyka, a Levi mógłby przysiąc, że poczuł, jak powraca jej krążenie w dłoniach.
— Chyba masz coś po swoim ojcu — spojrzał na nią z lekkim niesmakiem, starając się ukryć rozbawienie.
— Oboje nienawidzimy zimna. — Jej wargi wygięły się smacznie w powściągliwym uśmiechu.
Twarz Inez w takich momentach wydawała mu się jednym z najdelikatniejszych obrazów, jakie potrafił wywołać ze wspomnienia, choć zazwyczaj uświadamiał to sobie tylko w chwilach, które niespodziewanie prześwietlały rzeczywistość swoją zwyczajnością. Szarość otoczenia, zapach ziemi i ten nie do końca wesoły uśmiech — to była w pewnym sensie jej aura towarzysząca mu przez ostatnie miesiące; ta późna jesień i lekko wygięte usta stały się ingrediencją każdego miejsca, w którym przebywał.
Doskonale pamiętał jej twarz podczas przesłuchań Nicka; jak praktycznie niezauważalnie rozpromieniała się niby szczęśliwa, że dała radę coś sprowokować, przełamać, scalić lub rozłożyć na elementy jakąś prawdę objawioną. Wtedy była dla niego kimś zupełnie innym; wtedy jeszcze nie zauważał tej mikrostruktury rzeczy na pozór nieistotnych. Nie śmiał nawet o nich myśleć.
Wtedy Inez wydawała mu się daleka, rozmamłana, obca; inna od niego samego, zapatrzonego w kult siły, którym zapewne zaraził go Kenny. Gdy myślał o tym teraz, miał wrażenie, że minęło niewiarygodnie dużo czasu, choć po dłuższym zastanowieniu, wrażenie lat kurczyło się do tygodni. Czuł się tak, jakby jechali gdzieś, gdzie już kiedyś byli; jakby odtworzenie tej historii z nożem i klimatu pierwszych zbliżeń stało się możliwe.
— Jak kiedyś, co... Schneider? — zapytał, dawnym nawykiem zwracania się do niej po nazwisku, kiedy jeszcze nieoficjalny ton wydawał mu się nieodpowiedni.
— Tak, kapitanie. Jak kiedyś. — Uśmiechnęła się nieco szerzej, przejmując aluzję. Przypomniał sobie jej dawne nerwowe ruchy i to, jak unikała jego wzroku, który musiał ją albo peszyć, albo w jakiś niezrozumiały sposób zawstydzać. — Myślisz, że odpoczynek podczas naszej nieobecności był dla niego korzystny? Że przemyślał parę spraw?
— Nie sądzę. Zostawiłem Stacjonarnym instrukcje. Zresztą, tacy jak on chyba nie są zdolni do przemyślenia. Jeśli zrosła mu się ręka, chętnie znowu ją roztrzaskam.
„Schneider przesyła pozdrowienia".
— Co? Jaka ręka?
Dopiero po chwili spojrzała na swój nadgarstek.
— Nieoficjalna wersja wydarzeń — odpowiedział fragmentarycznie, niemal cedząc każde słowo. — Raczej nie powinno jej być w dokumentacji, ale nie potrafiłem sobie odmówić dodania czegoś od siebie.
— Rozumiem. — Zamyśliła się.
Lubił, gdy mówiła to słowo. Czasem odnosił wrażenie, że rozumiała go częściej niż on samego siebie. Uśmiechał się w duchu, próbując poukładać wieloznaczność ostatnich sytuacji; przesączyć ten stan przez ascetyczny gest chwycenia jej za dłoń na tle zeschniętej, nijakiej przestrzeni Centrali.
Gdy była obok niego czuł się spokojniejszy, zabliźniony. Ostatnie dni i noce wprawiały go w nastrój, jakiego dotąd nie znał. Chwile, kiedy niemal czuł smak jej ciała, kiedy wydawało mu się, że słyszy jej myśli, były tak samo piękne, co nierzeczywiste. Wtedy spoglądał na nią, przypominając sobie, ile namiętności gromadziło się pod płóciennym dachem pościeli.
Dopiero teraz widział, że coś się zmieniło. Inez, nawet w mundurze, z przypiętą do pasa kaburą, miała dla niego zupełnie inny kształt; jakby musiał go poczuć, by zobaczyć. Gdy przypomniał sobie jej biodra, talię czy uda, uświadamiał sobie, że wcześniej zupełnie nie wiedział, jak wyglądała. Ta kruchość i delikatność wydawały mu się sprzeczne z obrazem silnego żołnierza.
Czasem nie umiał tego pogodzić ani dobrać odpowiednich słów, by cokolwiek powiedzieć. Sądził, że gdy potrafił się już na coś zdobyć, musiało to brzmieć ordynarnie, prostacko i chłodno. Nawet wtedy wyglądała, jakby rozumiała wszystko bardziej od niego samego. Jej oczy zawsze były pełne jakiejś niewyrażalnej czułości, choć po jego wczorajszym wyznaniu nie była w stanie wymówić ani jednego słowa; po prostu patrzyła. To spojrzenie wydawało mu się czasem tak zobowiązujące, że odczuwał jednocześnie przerażenie i wzruszenie.
Widział, jak suchy wiatr przyciska jej włosy do ust, które od jakiegoś czasu były bardziej miękkie, wyraziste i wilgotne. Już wiele razy chciał jej powiedzieć, że jest piękna, lecz słowa grzęzły mu w gardle i czuł, że znów staje się kamienny, bo każdy taki odruch wydawał się sztuczny, nienaturalny.
Chyba rzeczywiście nie nadawałeś się na ojca, choć byłeś najlepszym, jakiego mogłem mieć.
— Powinnaś odwiedzić ojca — powiedział sucho, gdy przystanęli przed drzwiami stajni.
— Myślałam o tym — Westchnęła. — Jedź ze mną — powiedziała, zdecydowanie pchając skobel. Levi zdążył tylko bezmyślnie złapać drzwi i puścić ją przodem. — Nie będę piła herbatki w domu, w momencie, gdy ty siedzisz z w Garnizonie z Sanesem i grzebiesz się w papierach.
„Jedź ze mną".
To zdanie wciąż przewracało się w jego głowie, brzmiąc jednocześnie ciepło i nierealnie. Poza „bazą" w Podziemnym Dystrykcie nie istniało nic, co mógłby nazwać domem. Koszary i wszystko to, co dał mu tutaj Erwin, zupełnie nie przypominało miejsca, które mógłby tak określić, choć z czasem przyzwyczaił się do obrzydliwej zupy, zakurzonych kratowanych koców, podłej herbaty i umierających od zaduchu obskurnych kwiatów doniczkowych, o których zapominali służbowi. Powiedzenie „jedź ze mną do domu", znaczyło dla niego tyle, co „jesteś moją rodziną".
Czy chroniczne poczucie bezdomności miałoby się teraz zmienić?
Nie wiedział, czy jest gotowy na to inne życie, którego jedynym celem nie będzie już przetrwanie. Bał się, że mimo chęci nie da rady sprostać czemuś, czego nigdy nie doświadczył. Przez chwilę czuł się zupełnie rozbrojony, pozbawiony tej zuchwałości żołnierza, jaką zawsze zapewniał mu sprzęt do manewrów, pistolet czy po prostu zwykły nóż. Odruchowo położył dłoń na kaburze; chyba musiał upewnić się, że to tylko wrażenie.
Inez oparła się o ścianę boksu, patrząc na niego przenikliwie. Levi był zakłopotany, a jednocześnie miał wrażenie, że jego serce zabiło żywiej, żwawiej, jakby chciało wydrzeć się spod wypłowiałej i sztywnej powłoki munduru; jakby faktycznie pod nią było. Czuł strach, lecz spojrzenie Inez utwierdzało go w tym, że oddanie się jej na niepewny los, rzeczywiście uczyni go kimś naprawdę szczęśliwym. Ogarnęło go coś na kształt uniesienia. Wcześniej wydawało mu się, że trzeba coś mieć, jeżeli chce się coś dać. Dopiero niedawno odkrył ceny rzeczy niematerialnych, niedostrzegalnych. Wiedział, że jest silny i nie zamierzał się poddać, nawet jeśli miałby się w tym pogubić.
Na nowo miał cel, którym nie było przetrwanie.
Kenny, Uri Reiss.
Mikasa, Eren.
Levi...
Zastanawiał się, czy Ackermanowie z obudzoną mocą nie są po prostu kimś, komu nieustannie towarzyszy poczucie obowiązku bezwzględnej ochrony tych, których kochają, na tyle, że sami nie odczuwają lęku przed śmiercią.
Kenny tak kochał Uriego, że po jego śmierci został przy Rodzie, którego nienawidził.
Gdy rozmawiał wczoraj z Inez, poczuł w swoim ciele to dziwne uderzenie. Coś od wewnątrz przeszyło go błyskawicą; dlatego skamieniał, odsunął się od niej i stał przez chwilę bez słowa. Doskonale pamiętał to uczucie, którego nie dało się pomylić z niczym innym. Czuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy doświadczył przebudzenia — jego krew buzowała, a mięśnie kurczyły się od niezamierzonych, bezwiednych napięć. Miał wrażenie, że coś w jego ciele przesuwa się drżącym zygzakiem, przechodzącym stopniowo w jakąś intensywną wibrację. Przez chwilę wydawało mu się, że na jego skórze leciutko szarpią się złociste żyłki wyładowań. Wtedy był już pewien i zdecydował się powiedzieć jej wprost, że ją ochroni, choć nie był w stanie wyrazić tego ani miękko, ani czule.
— Coś się stało? — zapytała, zapewne łapiąc go na tym, że wpatruje się w nią, jakby jej obecność miała przed nim coś do ukrycia.
— Nic. — Zamaszystym, zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie w kierunku dalszych boksów. Słyszał tylko parskanie koni, a za sobą przytłumiony i głuchy dźwięk jej tupania.
— Levi! — Chwyciła go za kaptur opończy, jak rekruta złapanego na próbie ulotnienia się z treningu. Ostatni raz zrobiła mu tak Isabel, gdy chciał odwieść ją i Farlana od uczestniczenia w pierwszej i ostatniej wyprawie. Z jednej strony czuł się dziecinnie rozbawiony, z drugiej zaś miał wrażenie, że świeżo zabliźniona rana znów się otwiera. Skrzyżował ręce na piersiach.
Nie mogę cię za to winić. Widocznie wszystko już będzie wewnętrznie sprzeczne.
Odwrócił się.
— Pojadę z tobą, jeśli chcesz — powiedział, czując się jak w chwili, gdy Kenny pierwszy raz wcisnął mu w rękę nóż, a on nie wiedział, co powinien z nim zrobić. Nie zgodził się dlatego, że chciał tam jechać. Był przerażony i wzruszony, choć wiedział, że Inez zagrała podstępem, mówiąc, że jeżeli on nie pojedzie, ona też nie. Tak bardzo chciał, żeby wreszcie odpoczęła, nawet jeśli tym odpoczynkiem miałaby być wypita z ojcem herbata. — Zagięłaś mnie taktycznie — mruknął, siląc się na obojętność.
— Przecież widzę, że masz ochotę się uśmiechnąć. — Gdy tylko zauważyła, że kątem oka spojrzał na pofałdowany materiał płaszcza, poprawiła mu kaptur, który wcześniej wymięła i przekrzywiła.
Patrzył na jej twarz i nietypowo skrojony nos, który tak lubił. Rzeczywiście chciał to zrobić. Nie rozumiał tego pomieszania nastrojów; nie wiedział, czy może. Wszystkie na pozór wesołe i nieistotne gesty miały szczelinę, przez którą przeciekał czający się w każdym miejscu, wszechobecny jad śmierci, dokładnie tak samo, jak wcześniej spod twardego pancerza niepostrzeżenie przebijało wrażliwe wnętrze.
Przed chwilą bolała go otwarta rana, która, zabliźniona na nowo, wydawała się teraz niemal złuszczona do ostateczności, gotowa do strzepnięcia. Czuł się tym ogłuszony i zdezorientowany. Objęła go ramionami i pocałowała w policzek. Cieszył się z tego drobnego zdarzenia. Miał świadomość, że była mu wdzięczna; że znowu, chociaż na chwilę była szczęśliwa.
To uczucie potęgowało w nim wrażenie, że jeśli kiedykolwiek miałby coś takiego jak dzieciństwo i czy nastoletnią młodość, to właśnie tak by wyglądały, budząc podobne, nieco wstydliwe emocje.
To chciałaś mi pokazać przed kolejnym przesłuchaniem największego zbrodniarza ludzkości?
Wydawało mu się, że otwiera się przed nim świat, jakiego dotąd nie znał, ponieważ już od najmłodszych lat czuł się jak dorosły. Ufał jej i w każdej takiej chwili utwierdzał się w przekonaniu, że chciałby dowiedzieć się o tym stanie czegoś więcej.
Pokaż mi, a ja nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić. Ja pokażę ci, jak bardzo potrafisz być silna, bo często o tym zapominasz.
Jak gdyby nigdy nic, odwróciła się i odeszła, zostawiając go z tym uczuciem nieuchwytności momentu. Przystanęła przy jednym z boksów i zacmokała czule. Gdy tylko odsunęła skobel i otworzyła drzwiczki, przez szparę wychylił się smukły, srokaty koń. Inez objęła go za pysk i poklepała po karku, a Levi, nie umiejąc już powstrzymywać własnych warg, uśmiechnął się do samego siebie.
Stajnie zaczynały zapełniać się żołnierzami. Levi i Inez, wyprowadzając konie, odebrali kilka salutów. Uśmiechała się do mijanych Zwiadowców, oni odwzajemniali uśmiech; chyba całe koszary czuły aurę zmieniającego się frontu i przegrupowania sił politycznych. Już wczoraj słyszała, że Smith sumiennie pracuje nad wizerunkiem całego Korpusu w celu wywalczenia jak najkorzystniejszego układu, zwiększenia dostaw i podatków. Wiedziała, że wszystko jest podporządkowane planom odbicia rejonu w obrębie Muru Maria, jednak nie przeszkadzało jej to w cieszeniu się nowym nastrojem, jakiego od 838 roku nigdy tutaj nie doświadczyła.
Gdy siodłali konie, w morzu mundurów mignęła jej rozwiana czupryna Jeana. Podeszła do niego zdziwiona jego obecnością.
Levi powiedział, że nikt z oddziału nie chciał skorzystać z przepustki.
— Jednak jedziesz? — zapytała.
— Tak — wyprostował się dumnie. — To byłoby...
— Nie w porządku wobec twojej matki — dokończyła. Popatrzyła na niego chwilę, po czym zatrzymała wzrok na jego zacięciu na policzku. Owionął ją intensywny, hipnotyzujący zapach krwi i dymu przecięty intensywnym akordem tytoniu. Subtelnie pociągnęła nosem i uśmiechnęła się. — Nowy zapach? — Gdy zadała to pytanie, pociągła twarz Jeana zaróżowiła się od policzków po same uszy.
Zawstydzony uciekł wzrokiem w stronę chodzących po podwórzu żołnierzy. Inez starała się stłumić śmiech.
Któraś będzie miała złamane serce albo stanie się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie.
Czuła, że od powrotu z Orvud coś się w Jeanie zmieniło i miała nieodparte wrażenie, że ciągle coś kombinował. Zupełnie nie przypominał jej chłopca z magazynu, którego pacyfikowała za podburzanie, a już na pewno nie miał w sobie nic z trzęsącej się na placu treningowym galarety, która miała wybrać dywizję. Zbierał się do wymamrotania jakiejś odpowiedzi, lecz ona tylko odwróciła się w drugą stronę i spojrzała na niego przez ramię.
— Pasuje ci — zawyrokowała. — Streszczaj się, to pojedziesz z nami. — Odeszła parę kroków, po czym znowu się zatrzymała. — Do nowego zapachu, za parę dni powinni dorzucić też mundur. — Uśmiechnęła się sama do siebie, pamiętając dzieciaka, który jeszcze nie tak dawno temu patrzył zakochanym wzrokiem na spinki od mankietów noszone przez Żandarmerię.
✦
Dystrykt Trost
Jean mamrotał w myślach nazwy ulic, chcąc upewnić się, że nadal je pamięta. Mimo pozornej martwoty otoczenia i zgniłej pory roku miasto wyglądało na żywe w swoim zgiełku, wołaniu, w obdrapanych szyldach i przelewających się przez bruk ludziach, jakby żadna z tych okropnych rzeczy sprzed tygodni nigdy się nie wydarzyła.
Gdy ostatnio był w Troście, każde spojrzenie cywila wydawało mu się podejrzane i pogardliwe, a po alejkach przewracały się broszury z karykaturalną podobizną kapitana; gdy ostatnio był w Troście, był zakonspirowany.
Wzdłuż ulicy szemrała rzeka, pluskając o kadłub nieruchomego promu, który od wiosny do wczesnej jesieni pływał między dystryktami. Jean z sentymentem wdychał teraz ten gnilny, mulisty zapach toczącej się leniwie wody. Skręcił w jedną z ulic, czując, że im bliżej jest domu, tym bardziej serce zaczyna podchodzić mu do gardła. Zakuł go przenikliwy chłód.
Drgnął w siodle, próbując przestać myśleć o zimnie.
Nie mógł wyzbyć się wrażenia, że rozsiane po Troście budynki zlewają mu się w jedną gigantyczną masę. Nie wiedział, czy był tak szczęśliwy, czy zdenerwowany. Minął szereg kamienic i rozejrzał się na boki. Znał tu każdy dom. Puścił wodze i ułożył ręce na grzywie Buchwalda, którą ni to głaskał, ni memłał ze zdenerwowania. Koń zatrzymał się, a Jean niezgrabnie zeskoczył z siodła i bez przekonania pchnął furtkę.
Czym ja się denerwuję? To przecież moja mama.
Przez jego głowę w ciągu sekundy przesypały się wydarzenia z ostatnich tygodni. To uświadomiło mu, dlaczego się denerwował; bał się troskliwych pytań matki, choć znacznie bardziej przerażały go jego własne odpowiedzi. Przywiązał konia do wyblakłego płotu.
Naprawiłbym to... gdybym miał czas.
Poklepał zwierzę po karku i ruszył w stronę domu.
Słyszał, jak prowadzące na werandę drewniane schody trzeszczą pod jego butami. Czuł wszystkie możliwe emocje — wzruszenie, strach, tęsknotę i smutek. Spuścił głowę i stanął przed drzwiami z nieco wytartą klamką. Schował ręce do kieszeni, po czym wyjął je ze zażenowaniem, uświadamiając sobie, że nie wypada tak witać się z matką.
Bezradnie spojrzał w górę, potem znów w dół. Nie musiał pukać. Do jego uszu dobiegł dochodzący z wnętrza domu dźwięk otwieranych, a następnie zamykanych drzwi kuchennych. Trzasnęła okienna rama, a przez parapet wychyliła się matka. Widział jej twarz tylko chwilę; zaraz zniknęła w czeluściach domu.
Drzwi wewnątrz znowu trzasnęły. Słyszał jej głośne kroki niosące się przez korytarz; musiała dreptać bardzo energicznie i niemal widział, jak mija czerwony stary dywan, masywną komodę, jak wyciąga rękę w stronę klamki.
Czas rozciągnął się nienaturalnie. Wydawało mu się, że po raz kolejny przez głowę przeleciały mu ostatnie akcje. Stał zdrętwiały, mając wrażenie, że zawisł w próżni. Dopiero ramiona mocno obejmujące jego kotłujący się wewnątrz krzyk przywróciły go do rzeczywistości. Nie wiedział, kiedy z oczu zaczęły lać mu się łzy. Czuł w tym geście wszystko: jej lojalność matki, oddanie bez względu na to, czy rozumiała cokolwiek z tego, czym się zajmował.
Zawsze unikał jej czułości, bojąc się, że to nie pozwoli mu się usamodzielnić. Teraz stał utulony przed drzwiami, bezbronny, niezdolny do wydobycia z siebie głosu. Z jego twarzy spływały łzy. Nie wiedział, czy też płakała. Oparł brodę o czubek jej głowy i ściskał matkę, nie mając pewności, czy nie robi tego zbyt mocno. Wytężył siły, by się od niej odkleić i wgramolić wreszcie do domu. Miał ochotę położyć się na kanapie w salonie i płakać; ze wzruszenia, ze szczęścia, z tęsknoty, z wściekłości na siebie samego, że w ogóle pomyślał o zrezygnowaniu z przepustki.
Bezwolnie poddał się, gdy zaciągnęła go do kuchni. Dopiero wtedy zobaczył, że jest zapłakana. Serce ścisnęło mu się boleśnie na sam widok tych łez, choć ukrywał własne. Odwrócił twarz i wytarł ją rękawem. Jego piersi podnosił poszarpany, męczący oddech. Próbował się uspokoić, skupiając wzrok na przypadkowym przedmiocie. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była leżąca w rogu sterta prasy.
Pani Kirschtein nigdy nie czytała gazet. Nie interesowała się polityką, bo prawdopodobnie nic z niej nie rozumiała. Odgadł, że wszystko zmieniło się od momentu, gdy Centrala przejęła Trost; że matka, zagubiona w ścianach szpalt, próbowała wyłuskać z nich choć jedną informację, która, nawet okrężną drogą, powiedziałaby jej cokolwiek o Jeanie.
Poczuł się jeszcze gorzej na samą myśl o tym, jaki potrafił być dla niej okropny. Mimo że było to dawno, wciąż pamiętał, jak wyrzucał jej ich status społeczny i pretensjonalnie wykrzykiwał swoje postanowienie o wstąpieniu do Żandarmerii. O tym, że tego nie zrobił, powiedział jej dopiero, gdy widzieli się po raz ostatni.
Nigdy nie podniosła na mnie głosu...
W tym momencie czuł tylko wstyd. Rozglądając się po domu, zdał sobie sprawę, że gdy opuszczał jego próg, jeszcze w czasie szkolenia, wychodził stąd jako dziecko; że wszystko było inne. Wyjrzał przez okno, rzucając smętne spojrzenie za płot.
Dom Wagnerów.
Gdy ostatni raz tu był, Thomas cieszył się życiem i codziennie wymykał się z koszar Garnizonu na obiad.
Jean, przyjdź, proszę. Chłopak Wagnerów już dawno jest w domu!
Teraz nie było Thomasa; nie było Karoliny i tych, których znał jeszcze przed wstąpieniem do wojska. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, co matka musiała przeżywać, gdy jedynym, co słyszała dookoła, były wiadomości o czyjejś śmierci, a on nie dawał znaku życia, bojąc się jej uczuciowej egzaltacji.
Jeszcze wtedy nie rozumiał, że miała na świecie tylko jego.
— Jestem, mamo... — wymamrotał, czując, jak łzy znowu cisną mu się do oczu. — Czy... Czy jesteś zdrowa? — zapytał nieśmiało, nie mając pojęcia, od czego zacząć.
— Tak, kochanie — uśmiechnęła się delikatnie i objęła go w pasie. Kątem oka spojrzała na leżące pod ścianą gazety. — Było aż tak źle, Janeczku? — zapytała.
Nie mógł jej wszystkiego powiedzieć; zatelepał się nerwowo, wbijając wzrok w podłogę.
Nie mogę jej dokładać.
Uspokoił oddech i poszarpane nerwy. Świadomość, że czuł się tak, jak przed akcją zbrojną pomagała mu się zmobilizować.
— Na pewno nie tak źle, jak tam piszą — wyszeptał jej we włosy, choć to dobre kłamstwo ledwo przeszło mu przez gardło. Przed oczami mignęła mu twarz Connego. „To w końcu wolno kłamać czy nie?!". Westchnął cicho z poczuciem zażenowania. Na pewno to wyczuła. Szukał czegoś, co wprowadziłoby do rozmowy jakiś optymistyczny akcent. — Żyjemy tam razem. Wtedy jest raźniej — dodał z całkowitym opanowaniem, przypominając sobie poranną rozmowę z chłopakami, podczas której poczuł się tak, jakby miał prawdziwych braci. — Wszyscy kazali cię pozdrowić.
Uśmiechnęła się, wyglądając przy tym na lekko onieśmieloną, choć on wiedział, że po prostu ucieszyła się, że nie był tam samotny. Uwolniła go ze swoich objęć i ułożyła dłonie na kościstych policzkach Jeana. Uważnie przyglądała się jego twarzy, a jej wzrok zatrzymał się na dzisiejszym zacięciu.
— Skaleczyłeś się? Przemyć trzeba, Janeczku — pogłaskała go po włosach.
Ujął jej rękę i delikatnie pocałował.
— Nie trzeba — odpowiedział ze spokojem, zupełnie nie przejmując się tą prawie niewidoczną raną. — Goliłem... — mruknął, czerwieniąc się. Spojrzała na niego, jakby nie wierzyła, że dojrzał; jakby wzięła jego słowa za jakieś nieistotne gadanie chłopca, który za wszelką cenę chce pokazać, że jest dorosły.
Zawstydził się jeszcze bardziej, czując na sobie poważny zapach wody od Marlo.
— Znowu schudłeś, kochanie — westchnęła. — Dobrze was karmią?
— Ostatnio trochę lepiej.
— Może omlet ci zrobić? — zapytała, kierując się w stronę szafki z naczyniami. Zatrzymał ją gestem dłoni, lecz zdecydowanie mu się wyrwała. — Herbaty chcesz? Z nalewką. Dżemu ci dam, mam malinowy. — Poddał się, nie mogąc zatrzymać jej słowotoku. Na samą myśl o maminym dżemie, poczuł się ogromnie głodny. Nie protestował; łapczywie chwycił słoik i łyżeczkę, czując się jak dziecko, które dorwało się do słodyczy.
Matka przyglądała mu się ze wzruszeniem. Widział jej lekko drżące ręce, które teraz wydawały mu się bardziej kościste, niż zapamiętał. Z rozmarzeniem oblizywał łyżeczkę; odczuwane z początku skrępowanie zaczynało go wreszcie opuszczać.
Jestem w domu.
Wstał na chwilę od stołu i wyszedł na korytarz. Odpiął paski od munduru i kaburę, którą rzucił gdzieś w kąt.
Usiadł na małym stołku, mordując się z przyciasnym butem.
— Może chcesz się przebrać? — Zapytała, patrząc z lekkim niesmakiem na jego mundur.
Chyba chciała powiedzieć mu, że w swoich ubraniach będzie jej bliższy...
Jean machnął ręką, łapiąc uciekający pod kurtkę mankiet koszuli. Wydawało mu się, że jeszcze nie zrozumiała, że żadna z rzeczy, które leżą w jego starym pokoju, nie będzie na niego pasować. Wrócił do dżemu, czując na sobie jej spojrzenie.
Jego żyły znów kruszały w próchno.
Dopiero teraz zobaczył, że schudła i zmizerniała, choć przy nim wydawała się tryskać energią. Musiała chorować.
— Na ile przyjechałeś? — zapytała po dłuższej chwili, głosem, który mówił: „już nigdzie cię nie puszczę".
— Na dzisiaj... — Westchnął. — Wieczorem muszę wracać.
— Janeczku, tyle czasu... — zaplątała się w tym zdaniu i widział, że czymś się zdenerwowała. — Proszę, powiedz mi... Wolę wszystko od tego, co sobie wyobrażam! — zaszlochała, a Jean spojrzał jeszcze raz na stertę leżących w kącie gazet.
— Nie powinnaś tego czytać, to... — zawahał się, czując własne zagubienie w niewypowiedzianych jeszcze dobrych kłamstwach. Spoważniał i popatrzył na nią wzrokiem, który musiał ostatecznie zetrzeć na proch jej wyobrażenie o małym Janeczku. Wolał postawić na szczerość niż na coś, czego i tak nie powiedziałby wystarczająco przekonująco. — Chcę o tym zapomnieć. — Do jej oczu napłynęły łzy, lecz nie wyglądała na nieszczęśliwą.
— Zmężniałeś — powiedziała wreszcie, wyraźnie przypatrując się jego twarzy. — Jesteś taki śliczny. — Znowu się zaczerwienił na samo zestawienie słów, które mogła powiedzieć tylko matka: śliczny i zmężnienie.
— Zapomnij o tym dzieciaku, który był tutaj ostatnio... — Westchnął. — Nigdy nawet ci nie podziękowałem. Za bardzo mnie rozpuściłaś.
— Nie mów tak. Zawsze byłeś wspaniałym dzieckiem, choć trochę trudnym — podeszła do niego i wplotła palce w jego włosy. Ich miękkość i dotyk musiały sprawić jej ogromną radość. — Jesteś moją dumą, kochanie.
Znów poczuł się bezradny, niemy i mały. Dziecinnie przycisnął głowę do jej piersi, a ostatnie zdanie przewracało mu się w głowie.
„Jesteś moją dumą".
Przez chwilę miał wrażenie, że znowu jest chłopcem, który kładzie na jej kolanach kartkę z jakimś potwornym bohomazem, czekając na wyrok; że matka patrzy na obrazek z uśmiechem i z wymalowanym na twarzy wyrazem uznania i głaszcze go po głowie. Dziś sam nazwał się w myślach Janeczkiem, wiedząc, że dla niej zawsze nim będzie.
Gdy go tuliła, dał się ponieść iluzji, że niczego się nie boi.
✦
Nie spodziewała się w domu ojca spokoju; zwłaszcza teraz gdy miasto wyraźnie ożyło, Garnizon odetchnął, a siły na froncie politycznym zupełnie się odwróciły. Świat wtopił się sam w siebie, a zniszczona, zaszczuta przez Centralę Żandarmerii przestrzeń przestała istnieć, będąc już tylko inscenizowanym wspomnieniem. Przywiązali konie na podwórku, a Levi zatrzymał się; najwyraźniej dopiero docierało do niego, na co się zgodził.
— Jesteś tego pewna?
Inez spojrzała na niego ciepło. Domyśliła się, że dom kojarzy mu się zapewne z pokrętną prawdą nieistotnych, swojskich obrządków, które dla kogoś z zewnątrz muszą być niewygodne i obce. Wyciągnęła do niego rękę. Stał przez chwilę nieruchomo, jakby zastanawiał się, czy powinien ją chwycić.
— Ja naprawdę nic o tym nie wiem — powiedział.
Czuła się zaskoczona, lecz rozumiała.
— Nie musisz nic wiedzieć. — Jej pamięć musnęła splot zwyczajnych chwil i maleńkich przywiązań. Uśmiechnęła się delikatnie, posyłając mu esencję swojej aury. — Raczej nie zastaniemy tego, co sobie wyobrażasz. Tu zawsze dużo się dzieje i podejrzewam, że nawet nie będziemy sami. — Złapał jej dłoń, a Inez ścisnęła go lekko, lecz za chwilę puściła. — Oboje wiemy tyle, ile trzeba — dodała, chcąc powiedzieć coś, do czego zbierała się już jakiś czas temu. Uznała jednak, że musi z tym jeszcze zaczekać.
Jeśli u ojca byli Stacjonarni, nie chciała, żeby plotkowali i wiedziała, że Levi też tego nie chciał. Nie zamierzali afiszować się sobą przy innych, nie chcąc, by łączono ich zadania służbowe z prywatną, intymną relacją. Ktoś mógłby podejrzewać ich o to, że staje się ona pretekstem do łamania rozkazów. Było to niewskazane zwłaszcza teraz, gdy w stolicy ważyły się losy Korpusu, a Zackley sprawdzał Smitha i ich akcje na wszelkie możliwe sposoby.
Wiedzieli, że nie mogą zrobić nic, co rzuciłoby jakikolwiek cień na ich służbowy profesjonalizm, którym ochrzczono Oddział Specjalny po zamachu stanu. Wydawało jej się to głupotą, bo uważała, że troszczenie się o siebie nawzajem działało wręcz na korzyść rzeczonego profesjonalizmu, mobilizując ją do pracy, tym bardziej że nie łączyły ich stosunki przełożony-podwładny. Coś takiego było z reguły źle widziane, dopóki taka para nie została małżeństwem.
Zarumieniała się na samą myśl o słowie małżeństwo. Levi spojrzał na nią ze zdziwieniem, nie mając pojęcia, co wywołało na jej twarzy wypieki. To musiał być dla niego bardzo rzadki widok.
Inez doskonale pamiętała swoje myśli, podczas wszystkich złych sytuacji. Każda z nich dotyczyła ludzi, nie rozkazów. Profesjonalizm miał opierać się na dobrze ogółu. Nie łudziła się, że ktokolwiek poza Erwinem Smithem czy Zackleyem wierzył w to, że ponad ludźmi powinno stawiać się cele; nieistotne, czy tych ludzi się lubiło, czy kochało.
Nic nie zdołałoby jej przekonać do zmiany zdania.
— Levi... — Wyszeptała, mając w myślach wyrazistość tych wspomnień. — Dziękuję, że tu jesteś — dodała, niby wyczarowując jeszcze raz chwilę, która mijała, gdy puszczała jego dłoń. — Chodź, będzie dobrze.
Zrobił parę kroków do przodu, jakby całkowicie jej się oddał; jakby zaufał temu, co powiedziała. Wydawało jej się, że trochę przy tym zbladł. Jego niezabliźnione rany wymagały ostrożności i cierpliwości. Nie chciała, żeby się zmieniał, lecz poczuł, że nie musi być już sam i nie musi przetrwać, bo jest ktoś, dla kogo jego szczęście znaczy wszystko.
Posłała mu przelotny uśmiech.
Gdy wchodzili po schodach, usłyszeli dochodzące z głębi domu głosy; Stacjonarni rzeczywiście musieli być mocno zbratani z jej ojcem.
— Mówiłam, siedzą — westchnęła, pukając głośno. Levi klepnął ją po ramieniu jak kiedyś, kiedy kazał jej brać się w garść.
— Inez! — wykrzyknął wesoło ojciec, gdy tylko stanął w drzwiach. — Myślałem już, że ktoś tak ważny nie zniży się do tego, żeby odwiedzić swojego starego! — zażartował.
W jego manierze mówienia było czuć przesiąknięcie Garnizonem.
Dokładnie zmierzyła go wzrokiem. Wyglądał zupełnie inaczej niż podczas ich ostatniego spotkania przed akcją w Troście. Nie był już łysy. Prezentował się teraz jak mężczyzna, który przystojnie się zestarzał, choć zapamiętała go jako kogoś, kogo twarz zdradzała, że prowadził nie do końca legalne interesy. Ubrany był prawie elegancko, a jego policzki i brodę pokrywał starannie przystrzyżony, niemal wystylizowany zarost. Znała go zbyt dobrze, więc próbowała zlokalizować przyczynę tych zmian.
— Myślałam, że ktoś tak obrotny, jak ty, nie spodziewa się wizyty kogoś, kto pilnuje tylko własnego stołka. — Roześmiała się szeroko, wspominając jego dawne, zrzędliwe uwagi o wojsku.
Levi spojrzał na nią zaskoczony. Powiedziałaby, że zdębiał. Domyśliła się, że jej wesoły ton musiał być czymś nietypowym; sama była zdziwiona.
Ojciec machnął ręką.
— Kapitanie. — Skinął głową z uznaniem, wyciągając dłoń do Leviego. — Chodźcie, chodźcie. Zasłużyliście na coś mocniejszego za pacyfikację tych młotków z Żandarmerii.
— Nie dzisiaj — zaprotestowała Inez. — Jesteśmy w Troście służbowo i przyszliśmy tylko na chwilę, bo pomyślałam, że jestem ci winna odwiedziny. Zaraz musimy jechać do Garnizonu, więc zadowolimy się herbatą — wyjaśniła, zatrzymując wzrok na wiszącym na wieszaku damskim kapeluszu i apaszce.
Cieszyłaby się, gdyby znalazł sobie jakąś kobietę. W jego zmianie prezencji doszukiwała się właśnie damskiej ręki. Uśmiechnęła się pod nosem, czując, że na czymś go przyłapała.
Weszli do kuchni. Przy stole siedziało kilku Stacjonarnych, którzy, zobaczywszy zwiadowcze mundury, pozasłaniali stojące przed nimi kieliszki. Obecność Leviego musiała ich zestresować. Zauważył to i cierpliwie machnął ręką, dając im znak, że nie interesuje go ich regulaminowa trzeźwość; chyba sam miał ochotę się napić.
— Kapitan Levi! — wykrzyknął któryś z żołnierzy, ściskając mu dłoń. — Czy sprowadza was to, co myślimy?
— Zapewne — odparł chłodno. — Jest coś, co powinniśmy na ten temat wiedzieć?
— Pod waszą nieobecność opiekowała się nimi kapitan Wolf, która szczególnie dbała o to, żeby nie spadała jej siła ciosów. Zdarzało jej się przećwiczyć Sanesa od czasu do czasu! — zarechotał żołnierz. — Ralph, zgodnie z waszymi instrukcjami, był traktowany łagodnie za swoją chęć współpracy.
— Ćwiczenie Sanesa dopiero się zacznie — odpowiedział Levi, a Inez uświadomiła sobie, że obecność Stacjonarnych i rozmowy na tematy zawodowe chyba go ośmieliły i rozluźniły. Rozluźniasz się pracą, myślała czule. — Zabieramy go do naszej Centrali, bo wiec został przesunięty i mamy szansę doprowadzić tę sprawę do końca.
— Wiemy. Brzenska kilka dni temu dostała od Pyxisa listowne instrukcje i wczoraj rozesłała listy, żeby pościągać oddelegowanych w chwili, gdy rozpanoszyli się tu ci skurwiele ze stolicy. Powinni jeszcze dziś zjawić się w koszarach. Odwaliliście kawał dobrej roboty! — Pokiwał głową z uznaniem, po czym spojrzał na ojca Inez. — Chyba powinniśmy zmiatać. Swoją drogą nie chwaliłeś się, że twoje kontrakty sięgają takich osobistości.
— To nie kontrakty, stary durniu. Córka przyjechała mnie odwiedzić! — zaśmiał się mężczyzna. Inez posłała mu pytające spojrzenie, jakby umknął jej moment, w którym ojciec przestał się ukrywać. — Zaraz ci wyjaśnię .
Stacjonarni zwinęli butelki i ulotnili się.
Wreszcie można było zbadać wzrokiem kuchnię.
Zajęła zwolniony stołek i sprzątnęła leżące na stole karty, bawiąc się nimi przez chwilę:
— No? — Spojrzała na ojca, jakby zamierzała go przesłuchać.
— Postanowiłem pójść w twoje świetliste ślady i wkroczyć na moralną ścieżkę. — Zaśmiał się. Levi spojrzał na nich oboje, i była pewna, że doszukiwał się podobieństw. Musiał wysłyszeć w głosie ojca cień okazjonalnego cynizmu Inez. — Zalegalizowałem działalność, uzyskując całkiem korzystny protektorat w samym Garnizonie. Może na wiosnę będzie tu już karczma. Muszę tylko zrobić przebudowę. Dałbym wam coś podegustować, ale uparliście się, że chcecie siedzieć o suchej herbacie. A szkoda, bo na dworze zimno jak diabli a w Garnizonie pewnie jeszcze gorzej — dodał, wstawiając kieliszki do zlewu, po czym zniknął za drzwiami.
Levi złapał z nią kontakt wzrokowy. Była bezpieczna, pocieszona jego milczącą bliskością. Przez jej głowę przesypały się wszystkie tysiączne drobiazgi i cedzone przez niego słowa. Nawet w tym chwilowym milczeniu czuła jak jeszcze bardziej zżywa się z jego istnieniem; z jego obecnością w swoim domu, jakby poza tym nie było już nic. Nie wierzyła w to, że zakochanemu nie przystoi stonowany chłód. Lubiła momenty, które były po prostu zwyczajne, splecione nitką tej mocnej, praktycznie niewidzialnej więzi. Niby z nudów, niby beztrosko, przetasowała karty dla zabawy, prychając pod nosem.
— Co cię tak śmieszy? — Levi wyglądał na zaciekawionego.
— Kiedy myślałam o odejściu z wojska, pomyślałam, że będę musiała zostać kelnerką. Nie do końca spudłowałam — mruknęła, lecz jej twarz za chwilę pojaśniała. — Choć moje plany o emeryturze odłożyłam na nigdy.
Nie zdążył już odpowiedzieć, bo ojciec wszedł do kuchni, niosąc w garści kilka szyszek i gazetę. Inez dokładniej rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym panował sterylny porządek. Na blacie suszyły się szerokie, pękate karafki, a w koszu obok nich leżała cała kolekcja korków. Na gwoździach, na ścianie, wisiały węże i rurki, a podłoga przy zlewie była zastawiona ogromnymi gąsiorami z fermentującą pigwą.
Ojciec krzątał się po kuchni. Schylił się do szafki i wyciągnął z niej samowar. Spojrzała na Leviego. Wiedziała, że będzie zadowolony. Podczas wypełniania papierów w Centrali bardzo często rzucał niepochlebne uwagi pod adresem podłej herbaty z zaopatrzenia. Nie wiedziała o jego gustach zbyt wiele, lecz miłość do herbaty była czymś, co zauważyła już na początku ich znajomości.
Wszystko starała się badać intuicyjnie i zgadywać. Zerkała na niego subtelnie, udając, że wcale tego nie robi. Bała się, że znów stanie się zamknięty i nijaki, jak zwykle w kontaktach z innymi. To, że tak się starał, bardzo ją wzruszyło, choć domyślała się, że otwartość i swoista niesforność taty mogą być dla niego trochę uciążliwe.
— Tylko Garnizon was sprowadza? — zapytał ojciec, wrzucając do komina samowara szyszkę zawiniętą w podpaloną gazetę. — Miasto ożyło, aż miło popatrzeć. Spółka Reeves odbija się od dna i ludzie mają wreszcie za co żyć. — Znad samowara buchnęły kłęby drzewnej pary. — Pisze się też o podatkowym przesunięciu. To prawda? — Postawił na koronie urządzenia czajniczek z esencją.
— Mamy taką nadzieję — odpowiedziała Inez.
— Stacjonarni mówią za to, że wasz dowódca dość mocno obnosi się z planem odbicia rejonu rolniczego. To też budzi nadzieje, tym bardziej że ostatnio... — Ojciec sięgnął do parapetu, biorąc z niego najnowsze wydanie prasy, które rzucił na stół. Wyglądał na rozdrażnionego. — Pisze się o was „nieśmiertelni", „niezniszczalni" i „opancerzeni". Co to za cholerne nazwy?!
Skrzywiła się na samą myśl o tym, że propaganda wkłada ich zniszczone życia we frazeologię dziarskich okrzyków.
— Czego to się teraz o nas nie mówi. — Pacnęła kartami o stół, mając przed oczami zmęczone twarze członków oddziału, rozdygotanego po spotkaniu z Kennym Leviego i własną histerię w chwilach, gdy faktów zaczynało się robić za dużo. Czyjaś dłoń chwyciła ją za wystający spod kurtki mankiet.
— Jesteśmy teraz najkorzystniejszym frontem — powiedział sucho Levi, jakby i on był tym zniesmaczony, lecz jego niesmak wyglądał zupełnie inaczej, bardziej stonowanie i powściągliwie. — Musimy zostać wystarczająco wybieleni, po ostatnim wieszaniu na nas psów, choć tak żałosna strategia nie jest w stylu Erwina. — Zdziwiła się, że potrafił mówić tak otwarcie o tych sprawach, tym bardziej przy cywilu. Ufa mu? — Ktoś, kto to robi, uważa, że czyni słusznie.
— Tak kapitanie, tylko przez to „słusznie" zaczynacie wyglądać na kogoś, kto „kocha się bić" — mruknął ojciec, nalewając herbaty. — Na ogół nikt nie „kocha się bić". — Westchnął. Levi subtelnie badał woń naparu z wyraźnym zadowoleniem na twarzy.
— Będziemy po prostu robić swoje. Nie ma innego wyjścia. Jeśli damy się wplątać w te pieprzone smaki romantycznych podniebień, to koniec. Gdyby taki Jean widział... — Inez wstała. Zrobiła nerwową rundę po kuchni, co chwilę spoglądając na Leviego. Z jego twarzy czerpała spokój, choć nadal była wściekła. — Nawet nie chcę o tym myśleć. Masz tytoń? — zapytała wreszcie. — Nie pamiętam, kiedy ostatnio paliłam coś, co nie smakowałoby smołą.
— Coś się znajdzie. — Ojciec wstał i sięgnął po fajkę. Popatrzyła rozbrajająco na kapitana. Wiedziała, że nienawidził dymu; doskonale pamiętała swój pierwszy dzień w Centrali, gdy pili bimber, rozmawiali o sile, a Levi wyglądał na obrażonego z powodu zadymionej jadalni.
Machnął ręką, lecz spojrzał na nią z pobłażaniem.
„Jakoś przeżyję, choć ta herbata to przekupstwo".
Inez z ojcem odeszli na drugi koniec kuchni, by dymić jak najdalej od niego.
— Co to za damski kapelusz w korytarzu? Czyżbyś z kimś romansował? Podejrzanie dobrze wyglądasz — wyszeptała praktycznie bezgłośnie, jakby się zawstydziła.
— Mógłbym o to samo zapytać ciebie — odpowiedział mężczyzna z szelmowskim uśmiechem. Inez zakrztusiła się dymem. Jak niby?! — Jesteś mniej wysuszona i mimo że nadal nerwowa, wyglądasz na szczęśliwą.
✦
Garnizon Trost
Jean leniwie wlókł się na koniu w stronę Kwatery Głównej. Jechał obładowany tym, co w ostatniej chwili zapakowała mu matka. Nie chciał jeszcze wracać do Centrali, bo smak dzieciństwa wprawił go w przyjemny nastrój. Niestety musiał zostawić go za progiem rodzinnego domu. Gdyby z takim nastawieniem do własnej słabości wrócił do koszar, wszystko by się posypało.
Nie chciał znów być miękki. Te sprawy musiały zostać z matką, która z własnej matczynej lojalności nic by nikomu nie powiedziała. Nie potrzebowała rozumieć wojska, by bezbłędnie odczytywać nastrój swojego jedynego syna i Jean wiedział o tym bardzo dobrze. Gdy uścisnął ją na pożegnanie, pozwolił sobie nawet na płacz i specjalnie się z nim nie krył.
Wiedział, że utulając go, czuła się potrzebna; że kojenie jego poszarpanych nerwów sprawiało jej radość.
I tak nikt się o tym nie dowie. Dla niej mogę być i Janeczkiem, którego kiedyś tak nienawidziłem.
Zdał sobie sprawę, że odrzucony przez niego samego Janeczek był kimś, kto tak naprawdę uchronił go przed totalnym załamaniem. Po wszystkim szukał właśnie tych wspomnień, które utwierdziłyby go w przekonaniu, że wcale nie jest jeszcze dorosły; że to w czarze znienawidzonej dziecinności kryło się jego wewnętrzne ocalenie; że to tę dziecinność próbował powołać do życia, gdy odetchnięcie od przytłaczających spraw stało się wreszcie możliwe.
Dom i matka były jego azylem, w którym mógł schować się przed resztą świata.
Gdy z powrotem przypiął kaburę i paski, które wywoływały w matce poczucie obcości, nie był już niczego pewien, choć nie mógł powiedzieć, że uczucie ulgi opuściło go całkowicie. Był zarazem szczęśliwy i nieszczęśliwy.
Pusta ulica wyglądała spokojnie, sypał lekki drobny śnieg, którego płatki wplątywały się w grzywę Buchwalda.
Stacjonarni pełniący wartę pod bramą ogrzewali ręce przy kubłach z rozżarzonym węglem.
Sytuacja rzeczywiście się poprawiła — pomyślał, przypominając sobie zimne noce w jednostce szkoleniowej, Centrali, Garnizonie i innych konspiracyjnych bazach.
— Jean Kirschtein, Oddział Specjalny Korpusu Zwiadowczego! — zameldował.
Stacjonarni pokiwali głowami z uznaniem i bez słowa otworzyli mu bramę.
— Ilu was jeszcze się tu dziś przewinie? — zapytali żartobliwym tonem. — Takiego ruchu nie było, odkąd rozpanoszyły się tu te włazidupy ze stolicy. Kapitan Levi i Schneider są w sztabie.
— Rozumiem. Dziękuję — odmeldował się i ruszył w stronę budynku.
Zostawił konia służbowemu i ze zrezygnowaniem wszedł do środka. Na korytarzu pododdziału było pełno żołnierzy i dymu, jakby Stacjonarni mieli jakieś tajemnicze święto. Chodzili zdemobilizowani i dziwni, zupełnie jak w Orvud. Na samo wspomnienie nazwy dystryktu czuł bolesne ukłucie pomieszane z niewyjaśnioną ekscytacją.
Chyba nigdy nie skleję tego listu.
Czuł w sobie mieszaninę głodu, podniecenia i złości na samego siebie, że tak po prostu się poddał. Za każdym razem, gdy mijał dziś żołnierza w Stacjonarnym mundurze, łapał się na myśleniu o niej.
Klepnął się w policzki, czując, że nadmiar dymu i panująca wewnątrz alkoholowa duchota działają na niego usypiająco. Różnice? Pytał samego siebie o to, czy rzeczywiście dywizje tak bardzo się różnią. Gdy do Centrali zjechała reszta Korpusu, zachowywali się właściwie tak samo.
— Dogoniłaś mnie stopniem, ty prewencyjna królewno! — Krzyk jednego ze Stacjonarnych przebijał się przez miazgę zmielonego żargonowego bełkotu.
Jean odruchowo odwrócił głowę i poczuł, że cały świat zamienia się w gumę, nogi miękną, a z jego głowy wypruwa się wściekłe, buntownicze pożądanie.
To ona!
Jakiś żołnierz stał przy niej i, wdzięcząc się jak paw, obejmował ją ramieniem. Nie wiedział kto to; był pewien tylko tego, że już go nie lubi. Poderwał się ze skurczem w gardle i odszedł parę kroków w nadziei, że go nie zauważyła.
Stał w tym tłumie, poruszony, zagubiony i bezradny; dokładnie tak, jak siedział ostatnio nad niewysłanym listem. Jego zgonione serce ściskało się ze szczęścia i przez chwilę miał wrażenie, że stracił zdolność trafnego oceniania sytuacji. Czuł się, jakby dystans od Centrali do Trostu przebiegł, nie przejechał. Mimo stosunkowej regeneracji sił nieodparcie towarzyszyło mu wrażenie wycieńczenia. Niewiadome uczucie osypało się dreszczem po ciele.
Co to za cholerny Stacjonarny?!
Wzdrygnął się, doznając nieodpartej wściekłości na tę niedokończoną historię z Orvud. Zrobiło mu się gorąco, a jego krew stała się nagle eksplozywna i niebezpieczna; myśli i percepcja wydawały się niewyraźne, przytłumione, rozcieńczone.
Czuł się tak tylko raz: gdy w jednostce szkoleniowej po raz pierwszy niewiarygodnie mocno zapiekła go zazdrość o Mikasę i nosił się z niepohamowaną chęcią przyłożenia Erenowi. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i wyszedł na zewnątrz.
Musiał się uspokoić.
Kilka płatków śniegu kojąco spadło na jego twarz. Był rozpalony i zarumieniony na całym ciele. Oparł się o ścianę, mając wrażenie, że ogarnął go paraliż.
— Jean! — Charakterystyczny wytarty głos rozniósł się po wyciszonym dziedzińcu.
Wybiegła na zewnątrz?! Widziała mnie?!
Krew zakotłowała mu się w skroniach, lecz starał się odzyskać spokój. Wyprostował się i zacisnął pięści.
Miała rozpuszczone włosy. W świetle pochodni rozsypywały się i lśniły jak stare złoto; musiały być miękkie w dotyku i lekkie. Niski, przyjemny głos nadal dźwięczał mu w uszach. W uśmiechu Helgi tkwiła żywa, pozytywna dzikość. Jej brwi były gęste, śliczne. Musiał się otrząsnąć, bo wydawało mu się, że patrzy na nią jakimś łapczywym, prostackim spojrzeniem. Zawstydził się. Założył ręce z tyłu, wyprężając się jak oficer. Na ramionach, na pagonach kurtki, dostrzegł trzy gwiazdki.
Dostała awans.
— Nie sądziłem, że jeszcze się zobaczymy... — wymamrotał. — Właściwie to chciałem... — próbował jakoś powiedzieć jej o liście, lecz zrezygnował.
— Przyjechałam dziś po południu — uśmiechnęła się szeroko.
Już miał powiedzieć coś, czego nie udało mu się napisać, lecz spostrzegł, że dogonił ich ten cholerny, wdzięczący się do Helgi Stacjonarny.
— Poznajcie się. — Wskazała na żołnierza. — Mój przyjaciel ze starego oddziału, porucznik Leo Schiller — oznajmiła, a mężczyzna wyciągnął do niego rękę.
— Jean — rzucił niepodobnym do siebie, oschłym tonem; właściwie mu odburknął i ścisnął jego dłoń dużo mocniej, niż zamierzał. Wiedział, że to głupie, lecz czuł, że było silniejsze od niego. Nie podobał mu się ten kręcący się obok niej przystojniaczek o beztroskiej, trochę trójkątnej twarzy, której wyraz kojarzył mu się tylko z kimś dowcipnym, obrotnym i w sumie sympatycznym.
Tym gorzej.
Jeszcze ten cholerny stopień oficerski sprawiający, że on i Helga są równi...
— Zwiadowca... — Zacmokał z uznaniem Stacjonarny. Jean zmarszczył brwi. — Pamiętam cię sprzed wymarszu za Mur Trostu — dodał z uśmiechem porucznik, lecz Jean za nic nie mógł go sobie przypomnieć.
— Jestem tu służbowo, a wtedy miałem ważniejsze sprawy niż spamiętywanie twarzy — odparł bezpardonowo, chcąc powiedzieć mu, żeby sobie stąd poszedł. Spojrzał jeszcze raz na mundur Helgi. — Dostałaś porucznika... Gdy widzieliśmy się kilka dni temu, byłaś jeszcze...
— Wiem. To przez Orvud... Pomagałam dowództwu zaplanować ostrzał, właściwie to... — Wyglądała na lekko zawstydzoną. — Na długo zostajesz?
— Zaraz wyjeżdżam. Miałem właśnie iść do sztabu do mojej kapitan — odpowiedział trochę teatralnie, zdając sobie sprawę z tego, że zaczyna się popisywać. Nie miał pojęcia, czy dalej w to brnąć, czy po prostu zameldować się tam, gdzie powinien, i wracać do Centrali. Z daleka doleciały przytłumione głosy Stacjonarnych; chyba wołali Schillera, który stał przy Heldze jak wartownik, prowokując Jeana do zażartej walki o to, żeby i jemu ktoś zaczął zazdrościć jego kapitan.
— Wybaczcie na chwilę — mrugnął wesoło Leo. Odwrócił się z gracją i wbiegł po schodach do wejścia. Jean poczuł ulgę, odprowadzając plecy żołnierza z malującym się na twarzy uśmiechem.
Helga spojrzała na niego trochę smutno.
— Szkoda, Jean, bo zdawało mi się, że mamy niedokończoną rozmowę o Korpusach — powiedziała.
— Nadal pamiętasz tę dyscyplinę? Nie jestem nawet pewien, czy...
— Tak, powiedzmy, że przeprosiłeś. — Poklepała go po ramieniu. — Jeśli twoja kapitan jest jeszcze zajęta, może... — Uśmiechnęła się uroczo, wymownie akcentując rangę Inez, którą wcześniej tak dobitnie podkreślił. Poczuł się głupio; miał wrażenie, że skumulowało się w nim wszystko, co tylko możliwe: męka, radość, smutek i dziwna duszność kryjąca w sobie coś z erotycznego podniecenia. — Napijemy się czegoś, czego w Orvud nie zdążyliśmy się napić?
Na dźwięk tych słów tętno żwawiej uderzyło w jego skroniach. Czuł się podekscytowany i niezmiernie szczęśliwy. Dla pewności powtórzył sobie w myślach słowa Helgi. Spojrzała na niego uroczo.
— Pew-nie — odpowiedział jej nieco pokracznie, zdając sobie z tego sprawę już po wypowiedzeniu słowa wykluczającego zgrywanie subtelnej niedostępności.
Idiota.
Jego dłoń z zakłopotaniem powędrowała na wilgotne od powietrza i śniegu włosy. Helga roześmiała się dźwięcznie, a on miał wrażenie, że znowu mu to robi. Nie potrafił być tak śmiały, jak kiedyś, i miał dziwne wrażenie, że Helga doskonale to wyczuła.
Może jej się podobało?
Siłował się z samym sobą, wiedząc, że przysłowiowy, dawny kosz od Mikasy zupełnie zachwiał jego pewnością siebie w tych sprawach.
— Czyli jednak nie spieszysz się aż tak bardzo? — zapytała, ścierając na proch jego wygórowane, służbowe deklaracje. Sam czuł zażenowanie, że tak się nimi chełpił, by zrobić wrażenie na niej i tym całym Leo... W rzeczywistości musiał tylko odprowadzić jednego konia, bo Inez, Levi i Sanes mieli pojechać do Centrali powozem.
— Nie tak bardzo. — Uśmiechnął się szeroko, choć na dnie jego serca czaiło się przerażenie, że Levi, w przeciwieństwie do jego kapitan, mu tego nie daruje.
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top