#41.

Pogranicze Muru Sina, Utopia

       Zimno.

       Cisza i chłód sprawiały wrażenie, jakby nigdy nie byli w ogniu walki. Zgroza wszystkiego pierzchła na chwilę, choć w uszach wciąż dźwięczał jej przeraźliwy pisk. Wzdrygnęła się, gdy ostry wiatr wniknął w ciało przez mokre ubrania. Jeszcze przed chwilą było jej tak gorąco, że pot lał się strumieniami, a ona miała wrażenie, że spłonie żywcem. Ostre igiełki mrozu boleśnie wbijały się w skórę. Musiała mocno drżeć, bo Levi jeszcze silniej zacisnął wokół niej swoje ramiona. Nie umiała odtworzyć tych końcowych wrażeń, mimo że przez cały ten czas była przerażająco świadoma swojego położenia.

       Serum?!

       Teraz nie miała pewności, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, a ona nadal jest przy zdrowych zmysłach. Przestrzeń dookoła była roztrzaskana, pofałdowana w bruzdy wypełnione pokruszonym kryształem. Inez nie potrafiła wytłumaczyć, w jaki sposób to ociężałe, nie w pełni uformowane monstrum wypełzło z podziemi. Pamiętała tylko, że sypiące się ściany odcięły jej zupełnie drogę odwrotu, że mierzyła do Kenny'ego, mając go na muszce, po czym opuściła broń; potem tylko szarpnięcie i mocne zaciśnięcie powiek.

Levi.

— Dlaczego? — wymamrotała zachrypniętym głosem, pamiętając dokładnie wszystko to, co mówił o obarczaniu się uczuciami w czasie akcji.

       Powtarzał to tyle razy, że nawet nie przyszło jej do głowy, by przypuszczać, że po nią zawróci.

       Levi milczał.

Dobre decyzje poznaje się po tym, czy po zobaczeniu skutków wyboru zaczyna się go żałować.

       Spojrzała w dół. Otoczeni kupą gruzów stali na czymś, co przypominało ogromny, karykaturalny posąg. Mocno zacisnęła rękę na kołnierzu Leviego. Jego poszarpany, wypłowiały, przesiąknięty dymem mundur stanowił dla niej teraz esencję bliskości.

       Mroźne powietrze wciąż boleśnie kłuło jej gorące ciało.

— W końcu się przemogłeś. To musiało być cholernie trudne. — Jean klepnął Erena po ramieniu. — Nie ma słów, które opisałyby, jak bardzo nie znoszę twojego brania na ambit konieczności heroicznego ocalenia całego świata, ale... Po raz kolejny, dzięki tobie wszyscy jesteśmy bezpieczni. — Ułożył palce na brodzie, a butem grzebał w popękanej ziemi, jakby wypowiadał te słowa za karę. Chyba chciał jeszcze dodać do tego jakieś wymuszone przeprosiny, ale przerwała mu Sasha, która rzuciła się na kolana przed półnagim Jaegerem.

— Eren! Kiedy tylko cię zobaczyłam, myślałam sobie: co ten przeklęty płaczek znów wyczynia?! Tak bardzo chciałam, żebyś wreszcie wziął się w garść! Dziękuję ci, dziękuję!

       Oczy Erena były zmęczone i przerażone. Jego twarz wyglądała okropnie — mięsista, parująca, pobrużdżona. Drżał. Mikasa szybko ściągnęła szalik i kurtkę i z niepodobną do siebie czułością przykryła chłopaka. Jean odwrócił głowę w drugą stronę.

       Nadal nie lubił na to patrzeć, bo przypominało mu o dawnym upokorzeniu, chociaż w tym momencie nie czuł niczego poza ogromną ulgą. Wszystko ucichło, a emocje powoli opadały. Żołnierze w osłupieniu wpatrywali się w kryształowy posąg i filary, które uratowały ich przed zasypaniem.

— Co to jest?! — wydukał Eren resztkami sił.

— Wygląda na to, że utwardzenie — odpowiedział Levi, który właśnie wylądował i stawiał Inez na ziemi. — Co dziwniejsze... — Zamyślił się i spojrzał na Mikasę. — Nawet gdy wycięła cię z tego czegoś, nie znikło. To by znaczyło, że opanowałeś...

— Nie, kapitanie. — Eren szeroko rozwarł oczy, jakby coś sobie przypomniał. — Ta butelka...

— Jaka butelka?!

— Pod wpływem impulsu wypiłem zawartość fiolki, która wypadła z torby Roda Reissa. Było na niej napisane „pancerz". Po przegryzieniu szkła natychmiast stałem się tytanem i...

— Znalazłam tę torbę. — Zza pleców Mikasy wyłoniła się Historia. Kapitan obserwował dziewczynę, która w żadnym stopniu nie przypominała mu już przerażonej rekrutki o melodyjnym, piskliwym głosiku. Przez chwilę wydawało mu się, że za jej smutnym spojrzeniem kryje się zacięcie podobne do tego, jakim charakteryzował się Eren. Co tu się, do kurwy nędzy, zdarzyło? — Musiała zostać zmiażdżona, bo nic nie zostało. Zanim to wszystko się zaczęło, było ich naprawdę sporo.

       Levi skrzyżował ręce na piersiach i zadarł głowę do góry, wpatrując się w dziwaczną konstrukcję.

— Może kilka z nich gdzieś jeszcze jest... — gdybał. W zamyśleniu opuścił brodę, lustrując wzrokiem Erena. — Zrobiłeś coś, czego nie mogłeś dokonać w czasie eksperymentów. Po rozgryzieniu i wypiciu tego czegoś, w mgnieniu oka byłeś w stanie wytworzyć kolumny, podeprzeć sufit i ochronić nas przed zasypaniem. Wszystko wskazuje na to, że tej umiejętności się nie wykształca i nie rozwija, lecz w jakiś popieprzony sposób dostaje.

Serum. — Inez zrobiła niepewny krok do przodu. Levi spojrzał na nią pytająco. — Kenny krzyczał do Roda... — wyjaśniła, chwiejąc się na nogach.

— To znaczy, że ta komnata i Mury musiały powstać w identyczny sposób. Innymi słowy... Plan Armina dotyczący załatania Muru Maria za pomocą umiejętności utwardzania nie jest jeszcze spalony.

— Armin?! — Eren rozejrzał się nerwowo, nie mogąc dostrzec przyjaciela.

— Jest bezpieczny. — Kapitan klepnął go w ramię. — Jeśli tylko się stąd wydostaniemy, zobaczysz go całego i zdrowego. — Po tych słowach twarz Leviego skrzywiła się, jakby dręczył go jakiś nieprzyjemny zapach. — Ale obawiam się, że to jeszcze nie koniec. Kiedy staraliśmy się nie stracić głowy, wypełzło stąd coś niesamowicie ohydnego.

— Rod... — mamrotał Eren, nie potrafiąc skleić zdania. Levi przyglądał się wycieńczonemu chłopakowi, nie wiedząc, czy widzi w nim na powrót osobę, którą jeszcze przed 57. Wyprawą za Mur nazwał potworem z żądzą zabijania.

— Chcesz mi powiedzieć, że to pełzające, obrzydliwe ścierwo to Rod Reiss? — zapytał ze zmarszczonymi brwiami.

— To on. — W odpowiedzi wyręczyła Erena Historia. — Mój ojciec, to znaczy... On chciał, żebym to ja zamieniła się w tytana i pożarła Erena, odzyskując moc, którą skradziono rodzinie Reissów... — Levi słuchał tego wszystkiego z niedowierzaniem. Jego wzrok utkwił na Erenie. Chłopak drżał, jakby dostał ataku katatonii, po czym bezsilnie upadł na kolana.

— Mój ojciec... Mój ojciec... Piwnica w moim domu... — mamrotał w gorączkowym transie, przyjmując bardzo nienaturalną pozycję. Kapitan zbliżył się do Jaegera, potrząsnął nim z całej siły i z pełną świadomością przyjął na siebie mordercze spojrzenie Mikasy.

— Eren, otrząśnij się. Wyglądasz okropnie. — To zdanie brzmiało jak rozkaz. — Musimy się stąd jak najszybciej wydostać, żeby zapanować nad tą popieprzoną sytuacją. — Levi przytknął palce do skroni, jakby próbował za wszelką cenę skupić się w tych nienormalnych warunkach. — Opowiecie wszystko po drodze — dodał. Eren kiwnął głową, lecz kapitan miał wątpliwości, czy odruch chłopaka był świadomy, bo nadal kulił się w sobie, wlepiając szeroko rozwarte oczy w ciemność.

       Levi rozejrzał się dookoła. Wszystko było szare, dziwaczne, rozpłynnione. Czuł wilgoć potu, która przesączała się przez jego mundur. Ogarnęło go obrzydzenie pomieszane z irytacją. Wszędzie walały się stwardniałe bryły ziemi i odłamki kryształowych ścian. Żołnierze wyglądali jak swoje własne cienie, a Eren jak żywy trup. Inez opierała się dłonią o tytani pancerz. Jej ręka wydawała mu się przy jego własnej blada, wąska, chorowita.

Jak mocno dostałaś?

       Błądził wzrokiem to w lewo, to w prawo, jakby usilnie czegoś szukał.

Kenny? Dałeś się zmiażdżyć lub spalić? Tak po prostu? Bez słowa wyjaśnienia?

       Nie wiedział, co teraz czuł. Nie odnajdował się w sytuacji, w której wszyscy obok bili się z własnymi sumieniami i tym, kim się stali. To miał już dawno za sobą; nie odczuwał oporu przed przyznaniem się, że walka i świst kul postawiły go na nogi, przypominając o zacierających się powoli odruchach, które wyszlifował w nim właśnie Kenny.

       A jednak odczuwał jakiś brak. W tej chwili marzył o powrocie do koszar, o zrzuceniu z siebie brudnego, przepoconego munduru i całej reszty; o chłodnym łyku wina albo koniaku, o swoim własnym gabinecie, w którym pachniało herbatą, skórą i perfumami; może trochę o tym, żeby Inez siedziała obok niego — o ich wspólnym milczeniu na temat niczego, bez wyrzutów sumienia, obciążeń, niezręczności i dramatyzmu, wżerającego się w niego od kilku dni każdą biologiczną fibrą.

       Cieszył się, że nie zadawała mu żadnych pytań poza tym żałosnym: dlaczego? Nie odpowiedział jej, choć zdawał sobie sprawę, że wiedziała.

Podjąłem decyzję, której nigdy nie będę żałował.

       Nie chciał po raz kolejny patrzeć, jak odchodzi ktoś, wobec kogo był chociaż po części szczery i — przede wszystkim — zobowiązany.

       Nie potrafił wytłumaczyć sobie, co pchnęło ją do kontynuowania ataku. Widział, że nie miała już siły. Pamiętał moment, w którym rzucił jej to ostateczne spojrzenie, a ona, prawdopodobnie resztkami poszarpanej woli, zacisnęła pozdzierane palce na rękojeści wyszczerbionych, tępych ostrzy.

Nie rozumiał.

       Nie rozumiał Jeana, który instynktownie rzucił się do biegu za pędzącą na oślep Ackerman. W gruncie rzeczy — niczego nie rozumiał. Nie pojmował tej niesamowitej siły pozornie rozmamłanych ludzi. Wiedział, że mimo swojej inności, jest przez nich mierzony ich własną miarą, choć w przeciwieństwie do nich zawsze myślał, że powinno się być najpierw żołnierzem a dopiero potem człowiekiem. To dziwaczne, zdesperowane braterstwo budziło w nim respekt i pokorę.

Braterstwo, Schneider?

    Kiedyś myślał, że sprawy uczuciowe powinno się uciszyć; zabić, jeśli trzeba. Teraz nie był już niczego pewien.

Wygrałaś. Jeśli to sprawia, że jesteś silniejsza i skuteczniejsza, niech tak będzie.

       Zacisnął pięści w pomiętych kieszeniach wypłowiałej, zapylonej kurtki.

— Wynośmy się stąd. Musimy znaleźć Armina i Hanji i zająć się tą pełzającą kreaturą, choć sądząc po stanie naszego ekwipunku i rozmiarach tego obrzydlistwa... szanse mamy raczej marne.

       Tytan poruszał się niesamowicie wolno. Jechali w bezpiecznej odległości, nie tracąc go z pola widzenia. Monstrum było większe niż Kolosalny i uwalniało ogromne ilości gorącej pary. Drzewa, obok których pełzł, płonęły. Nie było mowy o przeprowadzeniu ataku. Ich rynsztunek był w opłakanym stanie. Nie mieli już ani ostrzy, ani broni palnej.

Armaty z Orvud mogłyby dać radę...

       Levi rozglądał się nerwowo, jakby nie wierzył w to, że ludzie z Oddziału Policji z Kennym na czele zostali tak po prostu starci z powierzchni ziemi. Nie wiedział, czy robił to wszystko z instynktu, czy po prostu nie dopuszczał do siebie myśli, że Kenny mógł zginąć. W głębi serca liczył na jakieś ostatnie słowo albo chociaż kolejną kulę, która przeleciałaby gdzieś obok jego twarzy.

       Spojrzał na toczący się wóz. Hanji pomimo głębokich ran była przytomna i ożywiona. Jej rozmowa z Erenem i Historią docierała do niego niepełna, pokawałkowana. Wszystko, co słyszał, wydawało się zbyt zagmatwane, nieprawdopodobne. Sam nie wiedział, czy bolesna prawda była rzeczywiście lepsza niż stuletnie kłamstwo. Dopiero teraz, gdy padło stwierdzenie „wola pierwszego króla" zrozumiał, że coś, co pozornie oznacza ogromne rezerwuary sił, może jednocześnie stanowić tak żałosną słabość.

       Nie wszystko było tak jednoznaczne i binarne, jak myślał do tej pory.

Według pierwszego króla tak powinien wyglądać prawdziwy pokój? Dlaczego Kenny trzymał się tak blisko rodu, który nie potrafił przezwyciężyć własnego ograniczenia? Czy moc w ręku tego dzieciaka jest w stanie zawalczyć o ludzkość?

       Nie mógł już dłużej słuchać samobójczych deklaracji Erena, który sądził, że oddanie się Rodowi na pożarcie pozwoli powrócić tytanowi do ludzkiej formy i zapanować nad mocą, która uzyskiwała pełen potencjał, dopiero gdy dzierżył ją ktoś z królewskiego rodu.

       Levi zrozumiał, że coś, co Jean określił mianem „królewskiego prania mózgu", skończyło się dopiero pięć lat temu — w momencie, gdy Grisha Jaeger wymordował rodzinę Historii i przywłaszczył sobie zdolność należącą do rodu. Odebranie mocy Reissom, uległym woli pierwszego monarchy, umożliwiło ludzkości powolne odzyskiwanie utraconej wiedzy, która podlegała wcześniej nieustannej modyfikacji.

Nieświadomi, znaczy niegroźni. Co za niesamowicie popieprzona odmiana pacyfizmu.

       Nie potrafił sobie wyobrazić, jak silna musiała być ta „wola pierwszego", skoro przez kilka dekad Reissom nie udało się przełamać ograniczenia. Wola była dziedziczona, a królewska krew stanowiła jej energię aktywacji.

— Nie możemy ci na to pozwolić, Eren — odezwała się Inez, która dopiero teraz uniosła do góry opuszczoną wcześniej głowę. Levi wiedział, że całą przebytą drogę biła się z myślami. Wyglądała, jakby coś ją niesamowicie dręczyło. Domyślił się, że dla kogoś z jej uwielbieniem dla spekulacji wszystkie te fakty musiały być jeszcze bardziej miażdżące. O ile on potrafił czasami przyjąć rzeczywistość taką, jaka była, o tyle Inez nie umiała obejść się bez analiz i zgłębiania wszystkiego do samej istoty rzeczy. — Nie, Eren. — powtórzyła. — Jeśli wszystko jest prawdą, ani Rod Reiss, ani Historia nie mogą odzyskać tej mocy. Z tego, co mówicie, gdy tylko budzi się wola pierwszego króla...

— Można bawić się wspomnieniami ludzi. Gdy tak się stanie, może wydarzyć się wiele rzeczy, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Wszystko, czego się dowiedzieliśmy, znowu zostanie nam odebrane — wtrącił Levi.

— Eren, odpuść! — krzyknęła Historia. — Mają rację! Ta niszczycielska moc, spoczywając w twoim ciele, jest ograniczona, co uniemożliwia ingerencję we wspomnienia i wiedzę ludzi... Eren, ja dopiero teraz... — Rozpłakała się, lecz usiłowała mówić przez łzy: — Przepraszam, że przez chwilę naprawdę chciałam cię zabić! Chciałam wierzyć, że Rod Reiss ma rację, bałam się, że znowu mnie znienawidzi! Teraz zrozumiałam, że pięć lat temu twój ojciec, który zamordował moją siostrę, odbierając jej tę moc, chciał tak naprawdę ocalić ludzkość. Dokonał rzezi na wszystkich Reissach tylko po to, by moc nie wróciła do prawowitego właściciela. Grisha Jaeger ochronił ludzkość przed pierwszym królem!

— Jedyne, co przypomniało mi się z tamtego dnia... — Eren zaplótł dłonie na głowie, a jego oczy wypełniły się łzami. — To słowa: jeśli chcesz uratować Armina, Mikasę i całą resztę, musisz znaleźć sposób, by zacząć to kontrolować... — Skulił się na wozie i podwinął kolana pod brodę. — Tato...

— Jestem pewna, że doktor Jeager chciał ratować ludzkość — odezwała się Mikasa.

— Tak! Musi zatem istnieć jakiś sposób, żeby dokonać tego bez królewskiej krwi Reissów! — wykrzyknął Armin.

       Levi zatrzymał konia i spojrzał przed siebie.

Nawet to przewidziałeś, draniu.

— Erwin od początku przypuszczał, że piwnica w Shinganshinie to najistotniejszy element układanki — powiedział to po cichu, jakby do siebie, widząc napięte spojrzenia żołnierzy.

— Wiemy jak załatać dziurę w Murze Maria. Nie pozostaje nam nic innego niż... — Jean zacisnął pięści na wodzach, spoglądając znacząco na kapitana.

       Levi przypomniał sobie wściekły wzrok Inez, kiedy ganiła go za niesprawiedliwą ocenę Jeana.

Skąd ty to wszystko wiedziałaś?

       Nadal nie wierzył, że to właśnie irytujący go Kirschtein zmobilizował Sashę i Connego do dalszego ataku, przypominając im o Erenie, o jego nieustannym poświęceniu i masochizmie, których ewidentnie nie znosił. Spojrzał na chłopaka i porozumiewawczo kiwnął głową.

Ty naprawdę jesteś czymś najbardziej świeżym na świecie, bachorze. Wy wszyscy jesteście.

— Wsparcie! — krzyknęła Sasha, patrząc przed siebie. Na horyzoncie, niedaleko pełzającego tytana rysowały się niewyraźne, zaczernione sylwetki jeźdźców i falujących w powietrzu płaszczy.

— Tak, Marlo się spisał.

       Przyspieszyli, chcąc jak najszybciej spotkać się z resztą Korpusu. Gdy znaleźli się w odpowiedniej odległości, Levi usłyszał donośny głos Erwina.

— Ewakuować wszystkich ludzi mieszkających w tej okolicy! — Smith wykrzykiwał rozkazy, pewnie siedząc na koniu. Na tyle pewnie, że Levi praktycznie zapomniał o jego braku ręki. Nigdy nie odpuszczasz, co? Nawet jeśli nie jesteś tak sprawny, jak kiedyś... — Nie podchodźcie do niego! To zbyt niebezpieczne! — To polecenie zbliżone do odwrotu wydawało się Leviemu zupełnie nie w stylu Erwina.

       Domyślił się, że jeśli Smith rzeczywiście planuje wyprawę odbicia Muru Maria, będzie liczyć się każde ostrze, wobec czego konieczne było ograniczenie ryzyka do minimum.

— Oddział Leviego! Wygląda na to, że udało im się odbić Erena i Historię! — gdzieś z daleka niosły się głosy żołnierzy.

       Spotkali się mniej więcej w połowie odległości.

— Levi, dobrze was widzieć w komplecie — odezwał się Smith z wymalowaną na twarzy satysfakcją. — Jak się czujecie?

— Hanji jest ranna.

— Cześć Erwin! — Piskliwy głos Zoë przeciął powietrze; wychylała się z wozu, machając ręką, jakby nic jej nie dolegało.

— Widzę, że to na szczęście nie jest nic poważnego. Dobra robota.

— Muszę ci opowiedzieć naprawdę sporo rzeczy, choć wydaje mi się, że nie będziesz nimi ani trochę zaskoczony. — Levi zwiesił głowę, patrząc z daleka na pełznącego ociężale tytana, po czym wbił wzrok w swój mundur i żałosne resztki uzbrojenia. — Ale najpierw musicie pozbyć się tego. Wydaje się, że nie jest nami zainteresowany. Zmierza raczej w linii prostej do Orvud.

— Na to wygląda. — Erwin zamyślił się, dokładnie przyglądając się widocznemu z oddali cielsku. — Cóż, nie widzę innej możliwości niż wycofanie się do dystryktu i zwabienie go tam... mieszkańcami. — Odwrócił głowę w drugą stronę, jakby zdawał sobie sprawę z dwuznaczności własnych słów. Znał dowództwo i ludzi zbyt dobrze, by nie łudzić się, że jego rozkazy nie zostaną odebrane jako kolejna zbrodnia przeciw ludzkości. Pocieszało go jedynie poparcie, na jakie mógł liczyć ze strony Zackleya i zaufanie Dotta Pyxisa. Tak, chcę wykorzystać cywilów, by bronić cywilów. — Musimy przekonać Garnizon Stacjonarny Orvud, by wstrzymał się z ewakuacją ludności. Ten tytan to typ odmieńca. Wygląda na to, że jego celem jest po prostu jakiś gęsto zaludniony rejon. Jeśli pozwolimy cywilom uciec za Mur Sina... Cóż, jego rozmiary i wydzielające się z niego gorąco sprawiają, że przełamanie Muru nie będzie dla niego żadną przeszkodą, nawet jeżeli porusza się tak wolno. Musimy go zdjąć, zanim wedrze się do Orvud. Stojące na murze armaty wreszcie się na coś przydadzą. Jeżeli nie dadzą rady, nie ukrywam, że zamierzam wysłać do walki z nim twój oddział.

— Ty chyba nie mówisz poważnie?! — warknął Levi, spoglądając na swoich żołnierzy. — Są wycieńczeni i załamani. Erwin, oni... — zawahał, się myśląc, że potencjalne skazanie na śmierć i nadludzki wysiłek spajało ich życia w jeden poziom; że oni mierzą go własną miarą. Irytowało go, że każda jego świeża i nowa myśl była wciąż brutalnie konfrontowana z tym, co powiedział, zrobił lub rozkazał Smith. Wszystko to podkopywało jego poczucie, jeśli nie koszarowej, to choć myślowej wolności. — Naprawdę wiele przeszliśmy tego dnia i obawiam się, że do co najmniej połowy z nich jeszcze to nie dotarło. Ramię Hanji jest do szycia, Schneider dostała odłamkiem w brzuch, Braus nie wspomniała jeszcze ani słowem o jedzeniu, Eren szykuje się do umierania, Springer dalej ma mdłości, a Kirschtein chwyta za broń, choć ledwo ją trzyma — wymieniał z rezygnacją, zdziwiony, że mimo własnej, pozornej obojętności, tak dobrze ich znał.

— Odpoczniecie w barakach Orvud — odrzekł spokojnie generał ze wzrokiem wbitym w Roda Reissa. — Obserwując jego tempo i sposób poruszania się, sądzę, że nie dotrze pod Mury zbyt prędko. Sądzę, że nie dotrze pod nie nawet przed świtem. — Spojrzał w niebo. — Dopiero popołudnie. Jesień, Levi... Oczywiście przygotujemy całą ewakuację, jednak wstrzymamy się z nią do ostatniej chwili. Wewnętrzne bramy zostaną otwarte, dopiero gdy sytuacja wymknie się spod kontroli. Jestem jednak pewien, że tak się nie stanie.

— Twój optymizm w takich sytuacjach usilnie pragnie przypomnieć mi, jak wyglądają teraz suchary ze śniadania. — Levi z wściekłością szarpnął wodze i zawrócił konia, dołączając do oddziału. — Jazda! — krzyknął do żołnierzy. — To jeszcze nie koniec tego pieprzonego dnia.

Garnizon Orvud

       Miesiąc męczącej rutyny w obcym, oddalonym o nieskończoność od jej miasta Orvud zwieńczył alarm, po którego wybiciu nikt nie rozumiał, co się stało; panika rozpoczęła się dopiero w sztabie postawionym na nogi przez przybyłego z Pogranicza gońca spod rozkazów Erwina Smitha.

       Helga pamiętała, że alarm zastał ją w świetlicy, kiedy odpisywała Schillerowi na list z Yalkell, lecz ostatecznie zgniotła odpowiedź w kulkę i wrzuciła ją do kubła. Przed wyjściem na nagłą odprawę otworzyła notes i, jak co wieczór, dostawiła w nim kolejną kreskę oznaczającą zakończony dzień; robiła to od początku służby w Orvud, próbując wzmocnić wrażenie mijającego czasu, który — jak na złość — stanął w miejscu i przypominał jej o odbywanej karze.

       Nie wiedziała, czy powinna to tak nazywać, ale nadal czuła żal z powodu przymusowego przeniesienia w chwili, gdy niemal zdemaskowali centralnych. Pocieszało ją chyba tylko to, że przed wyjazdem Wolf zdradziła jej, iż nie byli wcale jedynymi żołnierzami odsuniętymi przez dowództwo Trostu od mrowiska, w którym już dawno tkwił przysłowiowy kij, i zapewne wrócą, gdy wszystko rozwiąże się lub ucichnie.

       Do samego Orvud oddelegowano chyba siedmiu Stacjonarnych z Trostu, choć Helga miała wrażenie, że i tak, jako ciało obce, zginą w tle wszystkich starych i nowych klik tutejszych żołnierzy, a ich ambicje zostaną brutalnie stłamszone przez konieczność dostosowania się do zasad jednostki, w której wszystko wydawało jej się rozregulowane, leniwe, opóźnione i niezorganizowane.

       A może była po prostu uprzedzona z powodu przeniesienia? Próbowała to rozgryźć przez pierwsze dni, ale odpowiedź okazała się jeszcze bardziej pesymistyczna: szyny i armaty na Murach dawno nie widziały smaru ani nawet szmaty, magazyn broni świecił golizną, a żołnierze nie pamiętali, kiedy ostatnio użyli sprzętu do manewrów, wychodząc z założenia, że cokolwiek się stanie, są obstawieni od zewnątrz jeszcze Dystryktem Nedlay. Pamiętała, że gdy kiedyś, jeszcze regularnie, odwiedzała rodzinne Ehrmich, sytuacja była niemal identyczna, bo tam za zewnętrzną barykadę służył Trost; zresztą, Leo i Kurt pisali jej, że Yalkell chyba od wieków chowało się za Klorvą, a Stohess za Karanesse, choć prace przy odbudowie ostatniego po ataku Kobiety-Tytana powoli stawiały na nogi upośledzone wojsko tamtejszego rejonu Muru Sina.

To jak wieczna przepustka! — pisał Schiller z Yalkell, a ona zastanawiała się, czy Leo zacznie mieć tego w końcu dosyć; chyba od ruszenia ze Smithem za Mur naprawdę potrzebował odpoczynku...

       Nie spodziewała się, że z najniższym stopniem oficerskim zostanie wepchnięta w strukturę dowodzenia, czym oficer kadrowy zrobił jej chyba nieśmieszny żart. Nawet jeśli rzeczywiście tak było, a „typowi sierżanci" patrzyli na nią jak na uroczą nastolatkę, nie zamierzała dać zaleźć sobie za skórę i już od pierwszej służby musiała pokazać podwładnym, kto tu rządzi.

       Może doświadczenia z tegorocznymi rekrutami z Trostu nie były tu szczególnie przydatne, ale czas spędzony na ulicy i w towarzystwie Wolf dopełniły skorupę, jaką Helga obudowała się, gdy w 847 roku sama była lekceważonym „świeżakiem", który na pierwszej służbie nie wiedział, w co włożyć ręce. Nie bała się używać krzyku ani nawet własnych pięści, kiedy jej rozkaz napotykał na formułkę, że powinna siedzieć z resztą dziewczyn i dać się zaprosić na wino, a nie rozkazywać starszym od siebie.

       Miała więcej sprawności i doświadczenia bojowego i już od początku boleśnie dała to odczuć wszystkim przydzielonym pod jej komendę zasiedziałym żołnierzom, czym raz na zawsze rozstawiła ich po kątach, udowadniając, że praktyki nie nabywa się z wiekiem, lecz w miejscu, w którym aktualnie znajduje się front; a front, od sierpnia, kipiał właśnie w Troście.

       Teraz gdy podniesiono alarm, wrzeszcząc coś o sunącym w stronę Orvud przerośniętym odmieńcu, nawet starsi stopniem taktyczni impotenci patrzyli na żołnierzy z Trostu jak na wybawienie, nie chcąc ostatecznie skompromitować się przed Smithem, który nie tak dawno przeprowadził udany zamach stanu, a teraz kwaterował w barakach Dystryktu swoich żołnierzy, by wspólnie z Garnizonem przeprowadzić akcję likwidacyjną.

       I o ile ewakuacja cywilów za Sinę nie przekraczała jeszcze szczytu możliwości Orvud, o tyle jej zawieszenie na rzecz zwabienia tytana pod Mury i konieczność ostrzału wywołały już falę przerażenia.

       Cały sztab był zadymiony; oficerowie wrzeszczeli jeden przez drugiego nad starą, wygrzebaną z szuflady mapą ćwiczeń miejskich dla kadetów z Północnej Dywizji Korpusu Szkoleniowego, z której próbowali odtworzyć model przebiegu kanałów łącznościowych i ewakuacyjnych. Reszta siedziała, przekrzykując się nawzajem w kwestii zaplanowania ostrzału.

— Jebać to, Wilberg! Skoro Smith chce dowodzić tą obroną, niech sam coś, kurwa, wymyśli! Niech żołnierze chodzą, niech ich widzą, niech... niech pozorują pierdoloną mobilizację! Zajebany taktyk, w dupę mać! Jak ja mam mu zorganizować jednocześnie ewakuację i zapewnić uzbrojenie dla tylu ludzi?! To nie fabryka broni, kurwa, tylko wewnętrzny dystrykt! Skąd mam wziąć, jak nie mam?! — Wrzeszczał dowódca Garnizonu z papierosem w zębach, a rozżarzone drobinki popiołu spadały na tłustą mapę kadeckich ćwiczeń, wypalając w niej małe dziury. — Ruszyć każdą armatę! Jasne, kurwa! Czy ja wyglądam, jakbym srał amunicją?!

— Jeśli poślemy po zaopatrzenie, nie zdąży! Goniec powiedział, że to wielkie ścierwo dotrze tu do świtu! Hanemann, jak to się u was robiło, co?! — Jeden z oficerów sztabowych wbił w nią wyczekujące spojrzenie.

       Zmarszczyła brwi z irytacją.

— Właśnie tak — odpowiedziała z zażenowaniem, przyglądając się liczbom na tabelach przyniesionych ze skrzydła zaopatrzeniowego. — Skrócono nam żołd, a Dott Pyxis składał podania o umocnienie na Murze i regularne uzupełnienia magazynu. Umocnienia były konserwowane na bieżąco.  — Nie mogła się powstrzymać od tych wrednie podkreślonych uwag, chcąc, żeby oficerowie coś zrozumieli, lecz za moment ostudziła swój bojowy nastrój; właściwie całe Orvud było pogrążone w chaosie niezrozumienia. — Tego, co mamy, starczy na kilka serii pod warunkiem, że armaty będą przesuwane tak, by za każdym razem tworzyć ogień krzyżowy. Wtedy jest szansa, że użycie wszystkich nie będzie konieczne. Ale to tylko... szansa, nie pewnik. — Rozgoniła dłonią kłęby dymu i podeszła do mapy. — Konserwacja armat i usprawnienie szyn. Natychmiast. Zanim rozpocznie się ostrzał, musimy wiedzieć, które odcinki Muru nie nadają się do jego przeprowadzenia. Wyznaczyć jednostki szybkiego reagowania i łączników. Oliwić podnośniki, żeby usprawnić możliwość przemieszczania się na szczyt i z niego. Będzie trzeba transportować zaopatrzenie. Jak niby chcieliście to zrobić? — prychnęła złośliwie, lecz nie zamierzała zmuszać ich do wymyślania wszystkiego na poczekaniu; tu chodziło o życie ludzi.

— Daruj sobie, kurwa, wystarczy, że zaraz wybuchnie nam bunt w koszarach! — Sztabowiec posłał jej mordercze spojrzenie, lecz za moment ucichł, przerażająco świadomy, że jedyni żołnierze, na których może taktycznie liczyć to ci z Garnizonu Trost. — A ewakuacja? Zamknięcie bram, ale... No, Hanemann...

— Prom w gotowości do przeprawy, reszta główną ulicą na wozach i piechotą. Patrol do kontroli. W Troście mieliśmy sytuację zagrodzenia bramy zbyt dużym ładunkiem, lepiej tego uniknąć... — westchnęła; w sztabie nieco się uspokoiło, bo dowódca ruchem dłoni wysyłał żołnierzy do podnośników, szyn, armat i konserwacji. W pomieszczeniu zrobiło się prawie pusto.

— Pierwsza linia... — Widziała, jak trzęsą mu się ręce. — Weźmiesz swoich? Hanemann, to...

— Oczywiście. Konserwują sprzęt przed wieczornym apelem. Powinni być gotowi natychmiast.

— Cholera... Może jakoś to będzie, co?

— Mają Jaegera... — mruknęła z lekką niechęcią. — Może jakoś. Na razie dopiero się kwaterują. Mamy prawie całą noc.

— No tak, my zapierdalać, a oni odpocząć...

— Naprawdę uważa pan, że to niesprawiedliwe przy całym kształcie tego...?

— Kurwa, nie wiem, Hanemann. — Mężczyzna usiadł przy biurku nad poprzepalaną mapą, położył łokcie na blacie, a na dłoniach oparł głowę; musiał być załamany i zgnieciony. — Przejdziesz się na patrol sprawdzić, jak chujowo wygląda ta zainscenizowana mobilizacja, z której nikt niczego nie rozumie? Możesz ich nawet okopać, byle by to jakoś wyglądało...

       Wstała bez słowa i, bez salutu, wyszła z pomieszczenia. 

       Baraki Garnizonu Orvud były zbyt małe, by pomieścić cały Korpus Zwiadowczy, który zjechał do miasta. Wszędzie panował ścisk. Z powodu alarmu pozamykano kantyny, więc żołnierze chodzili z miejsca na miejsce, jakby nie wiedzieli, co ze sobą począć. Inez nawet nie poszła na Mur, bo i tam było za ciasno. Słyszała zza drzwi małej klitki wrzaski z korytarza, zwiastujące organizowaną na poczekaniu mobilizację:

Niech czyszczą broń, niech robią cokolwiek, wszystko jedno co! Ma być porządek i gotowość, żadnego rozłażenia się! Macie się tym zająć, do jasnej cholery! Macie zapewnić Zwiadowcom wszystko to, czego od was zażądają!

       Miała ochotę zaśmiać się ironicznie z przyzwolenia na kilka godzin odpoczynku. W pokoju majaczyły dwie zakurzone lampy. Leżała na dolnej pryczy, bezrefleksyjnie wczytując się w wydrapane na deskach dzieła żołnierzy, którzy kiedyś tu mieszkali.

Kocham cię, Beate.

Sierżant Luft to chuj!

87. Treningowa. 830 Orvud.

Już niedługo moja mała, z kapitanem będziesz spała.

Wino, dziwki i konserwy, to jest życie dla rezerwy!

— Pasjonująca lektura, co Schneider? — Do pokoju wślizgnął się Levi. Inez westchnęła ciężko, wiedząc, że oboje byli skrępowani tą sytuacją. Mieli tu stacjonować we trójkę, lecz Hanji od razu zabrano do szpitala na szycie, pomimo jej wyraźnego oporu. — Dobrze, że nie zakwaterowali nas u rekrutów w dwunastoosobowym baraku — burknął kapitan, przypominając jej ten dawny moment, gdy narzekał na gabinet w Troście, który Garnizon oddał im do przesłuchań Nicka.

       Ociężale przekręciła się na bok, po czym jeszcze mozolniej podniosła z pryczy.

       Była nieobecna. Obrzucił jej zabandażowane dłonie znaczącym spojrzeniem, lecz nie mógł wydostać z gardła ani jednego słowa, które nie brzmiałoby pretensjonalnie. Wiedział, że pozdzierała je sobie, bo niemo o to poprosił.

Musiałaś bardzo mocno trzymać te pieprzone ostrza.

       Usiadł przy stole; szuranie krzesła zmąciło ciszę. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Poza sarkazmem dotyczącym ich obecnej kwatery, nic nie chciało przecisnąć mu się przez zęby.

— Levi... — Inez spojrzała na niego tak, jakby była czymś do głębi przerażona lub przybita. Ostatni raz widział ją taką zaraz przed tym, jak wpadła w Troście na ludzi Sanesa. — Czy ty wierzysz w to, że ojciec Erena naprawdę chciał ocalić ludzkość?

— Do czego zmierzasz? — Jej rozbiegane spojrzenie zdziwiło go. Wiedział, że coś ją dręczy i miał złe przeczucia, iż nie chodziło wcale o rzeźnię w kaplicy Reissów.

— Jak wspominasz swoją służbę pod komendą Keitha Shadisa? — strzeliła w niego pytaniem, które wprawiło go w oniemienie.

— Nie miałem z nim zbyt wiele styczności, lecz mimo to, wzbudzał we mnie obrzydzenie, szczególnie pod koniec swojego dowodzenia.

— Odkąd tu jesteśmy, biję się z myślami czy nie powinnam pójść i zameldować czegoś Smithowi, choć boję się, że mogłoby to zostać źle odebrane, bo zakrawałoby na bardzo poważne oskarżenia. Wiesz, co za to grozi.

       Skrzyżowała ręce na piersiach i nerwowo krążyła po zaciemnionej izbie. Była roztrzęsiona. Jej duże oczy, szeroko rozwarte, wpatrywały się pusto w obdrapaną ścianę. Wzdrygnął się, czując na własnej skórze nieprzyjemny dreszcz przerażenia. Dotknął dłonią skroni, cierpliwie odsuwając opadający na oko pukiel włosów.

       Znowu słyszał krew kotłującą się w żyłach. Cały pokój zamazał się w konturach. Miał wrażenie, że pomieszczenie zaciska mu się na szyi i dusi. Wstał z krzesła i delikatnie ujął Inez za łokieć. Przysunął ją do siebie — troskliwie, powoli, lekko, może nawet pieszczotliwie. Wyrwała się, jakby ten gest utrudniał skupienie. Spojrzała w jego oczy, po czym odwróciła się niechętnie — rozdygotana i rozedrgana. Wydawało mu się, że tym lękiem, przerażeniem, dziwną agresją, coraz mocniej się z nim łączy, choć usilnie się wyszarpuje; nerwowo, niezgrabnie, ostro, panicznie.

— Inez...

— Kiedy byłam u ojca po tym, jak dopadli mnie ludzie Sanesa, słyszałam rozmowę Stacjonarnych, którzy przychodzili po bimber. Mówili, że ich zmarły kolega, sierżant Hannes trzymał się blisko z doktorem Jeagerem. Jeszcze wtedy nie mogłam wiedzieć, że doktor Jaeger to ten Jaeger. W ich rozmowie pojawiła się wyraźna sugestia, że Keith Shadis także przyjaźnił się z ojcem Erena. Może i jestem do niego uprzedzona, ale... — Przystanęła w pół słowa. Widział, jak jej nogi pulsują; dostrzegał każdy drżący splot mięśni, jakby wszystkie komórki ciała wrzeszczały jakimś kompulsywnym, symptomatycznym krzykiem; do bólu, do rozdarcia, jakby wszystko w niej kurczyło się do ostateczności. Mimo wszystko myślał, że Inez trzyma się twardo, pewnie, po żołniersku. — Czy przyjaciel dowódcy Korpusu Zwiadowczego nie powiedziałby generałowi o czymś takim jak wola pierwszego króla? O czymś takim jak świat zewnętrzny? Czy wreszcie o kimś takim jak Reissowie, których z premedytacją wymordował? Skąd Grisha Jaeger mógł o tym wszystkim wiedzieć? Powiedz mi Levi... Skąd, do kurwy nędzy?! I dlaczego ani ty, pracujący blisko Smitha, ani ja, jako zwyczajny i nieistotny żołnierz nigdy o tym nie słyszeliśmy, choć służyliśmy pod Shadisem tak długo? Do samego 845 Korpus stał z badaniami i wyprawami w martwym punkcie. Nie wiem, gdzie umieszczono cię wtedy na wyprawie, ale wiem, że Shadis zrezygnował w ostatniej chwili z formacji Smitha. Dlaczego? Jeszcze w tym samym roku, zaraz po ekspedycji, podał się do dymisji. Być może zaślepia mnie niechęć do tego człowieka i być może, zupełnie bez sensu przejmuję się jakimś ględzeniem pijanych staruchów, ale Levi... Oni podobno nawet żartowali ze wspomnień ludzi. To strasznie głupie, ale któryś z żołnierzy zacytował ich wewnętrzny żart: ludzkość jest ograniczona, bo za dużo pije, co odebrało jej wszystkie wspomnienia. Wtedy miałam ochotę nawet się zaśmiać, ale dzisiaj brzmiało to co najmniej ponuro. Nic już nie wiem! O co tu chodzi? Wierzysz w to, że jakiś tam zwykły lekarz był w stanie osiągnąć więcej niż Korpus w ciągu stu lat? No, powiedz coś! Powiedz, do cholery! Kim jesteśmy i dlaczego...

       Zapadła cisza. Do pomieszczenia dobiegały jedynie dźwięki z korytarza. Inez wyglądała na zmęczoną własnym monologiem. Patrzyli na siebie, unikając wzajemnie swoich oczu. Nie wiedział, czy było to onieśmielenie, czy nieumiejętność odnalezienia się w nowym, wspaniałym świecie, w którym nie mogli być pewni nawet tego, kim tak naprawdę są. Czuli się chyba bardziej samotni niż kiedykolwiek.

       Levi trawił jej słowa w milczeniu, odczuwając jakiś nieznośny niepokój. Czekał, aż się uspokoi. Shadis? Przez chwilę pomyślał, że Inez rzeczywiście dramatyzuje i, zaślepiona własnymi uprzedzeniami, forsuje oskarżające wynurzenia. Głośno wypuścił powietrze, jakby pragnął dać jej znak, że wcale tego nie zignorował.

— Trzeba powiedzieć Erwinowi — odezwał się, marszcząc brwi. — Nie wydaje mi się, żeby Keith Shadis, poza byciem nic niewartym śmieciem, był też sabotażystą albo dywersantem, jednak wszystko to rzeczywiście wydaje się co najmniej niepokojące. Jesteś pewna, że chodziło o przyjaźń ojca Erena i Shadisa? Na pewno to usłyszałaś?

— Niewielu rzeczy byłam tak pewna, jak tej.

— Trzeba to zameldować.

— Jeśli wszystko okaże się nieprawdą, skończę przed plutonem egzekucyjnym.

— Tylko jeśli okaże się całkowitą nieprawdą. Prawdy połowiczne powinny być dla ciebie trochę łaskawsze — mruknął ironicznie, próbując zamaskować zdenerwowanie.

       Inez drgnęła niespokojnie, a po pokoju rozlała się kolejna fala ciszy. Levi znowu czuł ciężar tego milczenia, zdając sobie sprawę, że kilka ostatnich zdań nie miało tak naprawdę żadnego znaczenia. O wiele łatwiej rozmawiało mu się z nią we własnych myślach.

Zrezygnować z tego milczenia ambicji, nakazów i dumy.

       Usiadła na łóżku, opierając głowę na dłoni. Patrzyła w podłogę. Słyszał, jak łapczywie wciągnęła powietrze. Wiedział, że powinien jakoś zareagować, coś zrobić. Sądził, że zna ją na tyle, by odgadnąć, o czym myśli.

Ludzkość, Korpus, Wspomnienia, Świat Zewnętrzny, Shadis.

       Jemu samemu wydawało się, że nie są teraz niczym innym niż strzępkami istnienia skazanymi na zapomnienie, trzepoczącymi się w nawałnicy niekończącego się rozpadu, niewiedzy i zagubienia; że instynkty przesyciły ich otępieniem, żeby oduczyli się ulegać przerażeniu. A jednak...

Tak, Kenny, też musiałeś się kiedyś czegoś bać. I ja też się bałem. Po raz kolejny bałem się, że coś stracę.

       Wstała i zrobiła kolejną rundę po pokoju, jakby zdenerwowanie i poczucie zagubienia nie pozwalały jej usiedzieć w miejscu. Ogarnęło go chwilowe poczucie beznadziei. Mieli odpocząć kilka godzin, by na nowo wejść w pojedynek sił, które ścierały się brutalnie, a Levi po raz pierwszy nie był pewien, czy to wiszące w powietrzu starcie prowadzi naprzód, czy wstecz. Wiedza wywoływała w nim opory, które znowu musiał przezwyciężać.

Skąd i dokąd zmierzamy? W czym powinniśmy szukać ratunku przed zblamowaniem się?

       Ta dziwna, pozornie domowa bliskość chwytała go w niewyrażalny i niewyobrażalny potrzask. Denerwowało go, gdy Inez tak chodziła po pokoju — bez sensu, bez słów, bez nadziei. To wszystko męczyło swoim ciężarem, dusznością, osobnością; jakby oboje zostali zamknięci w pokoju pod jakąś przezroczystą kopułą odcinającą ich od rzeczywistości, jakby wszystko działo się szybko, nagle, sennie, nierealnie.

       Uległ iluzji, że jego własne ciało krzyczy coś teraz wrzaskiem wewnętrznego rozdarcia między nim, koniecznością, uczuciem i wszechobecnym poczuciem beznadziei. Czuł strach, niepokój, jakby gdzieś w kącie tej dusznej izby czaił się niewidzialny wróg, a on po raz pierwszy nie wiedział, jak powinno się go zlikwidować. Miał wrażenie, że myśli uciskają teraz całe ciało, że krew wściekle się pieni, a przez niego płynie tylko ten niezmienny bitewny bodziec dopraszający się natychmiastowej reakcji; że powinien istnieć, nawet jak skończy się wszystko; istnieć choćby dla Inez, która od samego początku dawała mu coś, czego jeszcze wtedy nie chciał.

       Przelało się przez niego jakieś męczące gorąco. Czas stał się nienaturalny, poszatkowany, niezrozumiały.

       Nie wiedział, kiedy to się stało, że złapał ją w ramiona. Wiedział tylko, że jego ręka na jej plecach i karku była prawdziwa, podobnie jak te wyraźne, czarne brwi ściągnięte wyrazem zmęczenia i niepokoju. Usta Inez wyglądały, jakby w tym momencie doznawała jedynie cierpkiego smaku goryczy. Poczuł te wargi, porwał się ku nim. Zamknął oczy, chcąc zgasić tym jednym ruchem wszystko — całą grozę niewiedzy, nieistnienia, śmierci i stert dokumentów, przed którymi stawał zawsze jak przed sądem.

       Nie był już nawet pewien, czy to ciało, którego teraz dotykał, należy do niej, czy do niego, ponieważ odnosił wrażenie, że jest mu bliskie, znane. Nie czuł przy tym żadnego lęku, obcości, tego wszystkiego, co jeszcze przed chwilą paraliżowało mu każdy fragment skóry. Nie potrafił nawet sformułować chwili w słowie. Wtulił się w Inez jeszcze głębiej i położył usta na jej zabandażowanej dłoni. Wydawało mu się, że zrobił to drętwo, prawie kamiennie. Pachniała szpitalem. Gładził opuszkiem poklejone plastrami, pozdzierane palce, które, mimo ogromnej niechęci, zdzierała, nie chcąc zostawić go ze wszystkim samego.

       Widział resztki łez przyklejone do jej długich rzęs. Bał się, że zaraz będzie płakała, choć nie miał pojęcia dlaczego. Nie rozumiał kobiet, bo zawsze były dla niego po prostu żołnierzami. Inez przyciągnęła jego głowę w stronę swoich warg. Niemal czuł ich dotyk na własnym uchu, słysząc jednocześnie jej szarpany, załamany oddech, jakby się czegoś bała. Nie rozumiał. Nie rozumiał, jak to ciało, które jeszcze kilka godzin temu poddawało się wytłumiającym wszystko instynktom, by strzelać do ludzi, mogło stać się w jednej chwili tak kruche, płoche, delikatne. Może właśnie działo się coś, co było zupełnie innym snopem ścierających się sił niż te doskonale znane. Trzymał ją jak w kleszczach jak najmocniej, w pulsującym skurczu wszystkich mięśni.

       Z tej dziwacznej, drżącej troski czerpał nieznany sobie spokój. Miał wrażenie, że jego wcześniejsze napięcie kruszeje jak próchno; że cały świat przelewa się przez niego z całym swoim pięknem blaskiem, zapachem. Jakby między minionymi godzinami a nikłym i krótkim teraz wytworzyła się jakaś ogromna przepaść. Pierwszy raz chwycił ją w objęcia w ten sposób.

       Nie umierali. Istnieli, wbrew ogarniającemu wszystko rozpadowi świata, jakby za drzwiami nie było żadnej krzątaniny. Przez jej koszulę czuł na swoich palcach szorstkość opatrunku na brzuchu. Łowił ten nieuchwytny smak chwili dla siebie, zupełnie go nie rozumiejąc.

— Pocałuj mnie — jej wargi wymówiły to niemal bezdźwięcznie. W tym kolorze, delikatnie i nieśmiało rozchylone, jawiły mu się jeszcze ponętniejsze, świeższe. Nie wiedział, co robił, ani dlaczego. Czuł ogarniające go ramię szczęścia, powiew prawdziwej i przedziwnej młodości, której jeszcze nigdy nie doświadczył. Przesuwał palcami po jej karku, szyi, brodzie, wilgotnych włosach, jakby dopiero uczył się ciała; jakby o ciele nic nie wiedział i próbował rozwiązać jego istotę do samej głębi. Ulegał potrzebie dotknięcia tych warg, które nigdy jeszcze nie były tak czerwone.

Podjąłem decyzję, której nigdy nie będę żałował.

       Jego usta próbowały ukształtować się w jakieś słowo. Nie wypuszczając Inez z ramion, rozpiął dwa guziki jej koszuli.

— WIEM, JAK GO ROZWALIĆ! — zza ściany, z korytarza rozległ się piskliwy krzyk.

       Odskoczył od niej, dopiero gdy drzwi do pokoju otworzyły się z impetem, a na progu stanęła zdziwiona Hanji, z niedbale przewieszonym przez ramię zakrwawionym bandażem. Patrzyła na nich przez chwilę, delikatnie zarumieniona, jednak nic nie powiedziała. Zaśmiała się pod nosem, przez co Levi zastanawiał się, jak wiele zobaczyła. Poczuł dreszcz przerażenia, że pułkownik zacznie wydzierać się na cały korytarz, choć w znacznie silniejsze oniemienie wprawił go fakt, że Zoë wyglądała, jakby właśnie kogoś zamordowała.

— Och, Levi, przestań się tak gapić! — Bezpardonowo weszła do pokoju, tupiąc głośno i rzuciła na swoje tymczasowe łóżko zakrwawione gałgany.

— Hanji? — Inez również wyglądała na zdziwioną i zakłopotaną.

— Jakby szukali mnie ci ze szpitala, to wy nie widzieliście mnie, a ja nie widziałam was! — wykrzyknęła energicznie, a Levi dopiero zauważył, że na ramieniu ma świeże szwy. — Nie mam czasu na jakieś głupoty, kiedy Rod Reiss tak bardzo chce się z nami spotkać!

       Levi nie wiedział, czy on i Inez powinni czuć wyrzuty sumienia za tę oderwaną chwilę tylko dla siebie. Jego serce nadal uderzało nienaturalnie szybko. Nie do końca rozumiał, co jeszcze przed chwilą zamierzał zrobić, jednak z drugiej strony, poczuł cień ulgi, zdając sobie sprawę, że to miejsce nie było tym, w którym chciałby przeżywać takie momenty.

       Cicho wypuścił powietrze.

— Czy ty właśnie zwiałaś ze szpitala? — zapytał, marszcząc brwi.

— Berner? Gdzie, do cholery, jest Berner?! — Wyraźnie ignorowała ich dezorientację. Rozwinęła nowy bandaż i niedbale okręciwszy rękę, wybiegła z pokoju. Kapitan westchnął ciężko, jakby jeszcze się nie otrząsnął.

— Mam nadzieję, że to, co jej tam dali na ból, nie było jakoś silnie pobudzające — wymamrotał. Spojrzał z niesmakiem na zostawiony przez Hanji bałagan. — Jeśli nie przywiązali jej do łóżka i nie podali narkozy siłą, są idiotami — mruknął, choć domyślał się, że Hanji, w obecnej sytuacji, zapewne poprosiła jedynie o silne znieczulenie, by nie przespać alarmu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top