#40.

Pogranicze Muru Sina, Utopia

       Drzwi do kaplicy otworzyły się, skrzypiąc podejrzanie. 

       Kirschtein przez chwilę wahał się i ociągał, czując, jak stopy buntują się przed każdym kolejnym krokiem. Do jego uszu docierało tylko mruczenie szybkich, szarpanych zdań, na których nie potrafił się skupić. Miał wrażenie, że od tego usytuowanego na odludziu budynku ciągnie jakąś niepokojącą obcością i nieznanym zagrożeniem. Wiedział, że ludzie Kennego Ackermana gdzieś tu są; że czekają ze swoim sensem życia i walki, tak diametralnie różnymi od jego przekonań. Nadal próbował porządkować natłok informacji atakujących go od odprawy w Stohess.

       Sam nie wiedział, co przeraża go bardziej — możliwość walki z kimś o mocach takich jak Eren czy jak kapitan Levi. Atmosfera stała się duszna i ciężka; chyba brakowało w niej najistotniejszego pierwiastka. Spojrzał na współtowarzyszy. Wpadające do zaciemnionego pomieszczenia snopy światła zaokrągliły kanty wszystkich szczęk i policzków.

       Ich blade przerażone twarze powiedziały mu zbyt wiele. Wszystkim, poza Mikasą i Arminem, brakowało ożywczego oddechu nadziei i wiary w sprawę, który pozwalałby im w spokoju godzić się na czyhającą śmierć. Jean z ogromną niechęcią uświadamiał sobie nieustanne narastanie problemu, który — być może — zmusi go do podjęcia ostatecznej decyzji dotyczącej czyjegoś życia. Nie miał złudzeń, że cokolwiek się stanie, nie uniknie swojej części odpowiedzialności. Całą drogę szarpał się z własnymi myślami, zakopując się we wszystkim, czego nie zdążył.

       Wiedział, że te porachunki z samym sobą nie prowadzą do niczego poza tym, że każdy minięty kilometr drogi potęgował w nim strach i ranił niemal do krwi; że to wszystko niebezpiecznie przybliżało go do całkowitego rozlania się. Ale te nieme rozmowy — paradoksalnie — sprawiały, że poza smutkiem, odczuwał, przenikający jego ciało promień ulgi, który wytrącał go z letargicznej bierności. Poczucie i roztrząsanie własnego tragizmu etycznego zapewniało mu choć namiastkę iluzji czystości sumienia. Był zdania, że aktem cywilnej odwagi jest właśnie nieunikanie. W drodze, w czasie smętnego i rozproszonego rozmyślania, uświadomił sobie bezsens zabawy w chowanego z samym sobą w obliczu cierpienia, krwiożerczości i śmierci.

       Gdy przymykał oczy, widział twarze ludzi, z którymi wiązało go niedopowiedzenie. To właśnie niewypowiedziane wyjaśnienia sprawiały, że nie czuł się jeszcze zepsuty do szpiku.

Nigdy nie podziękowałem ci, jak przypominałaś mi w listach o spakowaniu ciepłych wełnianych skarpetek; nigdy nawet ci nie odpisałem, bo było mi wstyd przed kolegami...

       Nie potrafił uwolnić się od tych wewnętrznych dialogów-monologów układanych w czasie mozolnego marszu. Tylko dzięki nim czuł, że może nie jest jeszcze do granic zły, skoro przeprasza i tłumaczy.

Nie ścisnąłem twojej dłoni, gdy umierałeś. Nie wiem, jakie miałeś widzenie tego wszystkiego w ostatniej chwili. Wydaje mi się, że w czasie szkolenia obaj patrzyliśmy w to samo miejsce, choć wtedy nie przyszło mi do głowy, by nazwać to przyjaźnią, bo czasem zdawało mi się, że ty... Ach, głupstwo!

Obaj kochaliśmy swoje wyobrażenia o Żandarmerii i stolicy, obiecując sobie, że będziemy temu wierni. Umarłeś, choć ja, w czasie obrony Trostu, wiedziałem już, że zapewne zdradziłeś nasz wspólny fantazmat. Teraz jestem wierny tej zdradzie, chociaż jestem sam.

       A gdybym to ja umarł, zamiast ciebie...? Nie byliśmy do takich wzniosłości szczególnie dopasowani, nasz gest z asem w baraku i myślenie o Żandarmerii powstały naturalnie, prosto, a jednak...

Marco, dlaczego wydaje mi się, że umrę od ciebie łatwiej, bo od kuli z pistoletu?

       Mimo lekkiego mrozu było mu gorąco i czuł wilgoć na swoich plecach. Szybkim ruchem ręki rozpiął kurtkę munduru na piersiach, łapiąc głęboki oddech. Otrzeźwił go dopiero chłód wnikający pod ubranie.

       Hanji klęczała nad obrzydliwym wzorzystym dywanem, zadzierając go do góry. Za chwilę wszyscy zbliżyli się do niej i zawiśli spojrzeniami nad zakrytym wcześniej włazem.

       Odwrócił głowę w stronę Inez, uczepiając się jej twarzy zmętniałym, przerażonym spojrzeniem. Stała czujnie, wyprostowana, z podniesioną brodą. Obserwując otoczenie, wychylała się przez drzwi, a po jej ciele łagodnie spływało światło. Jego serce ścisnęło się w prędkim skurczu.

       Od kilku dni zdawała mu się inna, jakby coś przed wszystkimi ukrywała. Pamiętał, że na odprawie miała kamienny wzrok, w którym nie dostrzegł nawet iskry przerażenia. Gdyby nie lubił tak patrzeć na jej gesty, zapewne nie zauważyłby wściekle drżących dłoni. Wtedy, bardzo szybko schowała je pod stół. Teraz, spojrzawszy krótko, uśmiechnęła się blado, chcąc chyba dodać mu otuchy. Ten dziwny, może trochę płaczliwy gest mówił:

Odwagi, Jean.

       Zacisnął pięści, próbując tym pokonać samego siebie. Stłumił w sobie gwałtowność pierwszego impulsu, każącego mu objąć ją ramieniem i powiedzieć, że nie musi się o niego martwić tak jak zawsze; że on już dawno zdecydował. Niemo poruszał wargami, po czym posłał jej ujmujący, niesamowicie szczery uśmiech, chcąc, żeby taki zapamiętała, bez względu na to, co się zaraz stanie. Chyba zrozumiała tę aluzję do hipotetycznej śmierci, bo groźnie zmarszczyła brwi.

— Ukryte wejście. Tak, jak myślałam. Eren i Historia muszą gdzieś tu być — odezwała się Hanji.

— Mam nadzieję, że tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem — mruknął Levi, kucając nad rozdygotanym płomieniem lampy.

Zatrzeszczało żelastwo. Włosy Jeana zjeżyły się na całym ciele.

— Wszystko gotowe! — zameldował Armin, gdy tylko założył sprzęt do manewrów.

— Oby wysiłek, który włożyliśmy w przytaszczenie tu tego wszystkiego, nie poszedł na marne. — Pułkownik westchnęła ciężko, spoglądając na cały ekwipunek. Jej twarz wydawała się Jeanowi dziwnie zaniepokojona i straszna.

Hanji Zoë od początku odrobinę go przerażała.

       Levi agresywnie podniósł się z kolan, omiatając żołnierzy wzrokiem. Na jego twarzy malował się nieprzyjemny grymas.

— Dobra — odezwał się chłodnym tonem, mrużąc oczy. — Jesteście gotowi pobrudzić sobie ręce?

       Na dźwięk tych słów, Jean ułożył palce na rękojeściach ostrzy. Zacisnął je tak mocno, że poczuł nieprzyjemny ból i pulsowanie własnej krwi. Pod skórą, na zewnętrznej części jego dłoni, zarysowały się sine wypukłe żyłki. Zwarł usta. Różowa linia warg dodawała mu powagi i zdecydowania. Zacięte w spojrzeniu oczy wypryskiwały z twarzy jak dwie mocne smugi ciągnące się za pociskiem. Czuł, jak z ziemi emanuje dziwaczna siła przesączająca się w niego przez podeszwy.

— Widzę, że tak — stwierdził kapitan.

        Beczka z impetem potoczyła się po schodach. Syk gazu wydobywającego się z przytwierdzonego do niej kanistra było słychać już za drzwiami. Mikasa i Levi ruszyli przodem. Inez widziała w tej chwili tylko wyprężone łopatki Sashy wpatrującej się ze skupieniem w lotkę zapalonej strzały. Powietrze zmętniało od gazu, a ściany zadrżały pod ciężarem głuchego huku.

Sasha trafiła w proch, a dalej jest olej...

       Wielki płomień ukośnie uderzył w schody.

       Przestała cokolwiek widzieć, jednak wiedziała, że skoro ona jest zaskoczona — wrogowie tym bardziej. Z oddali plusnęła zielona flara. Levi i Mikasa musieli przedrzeć się na drugą stronę. Rozganiając ręką ciężkie powietrze, wrzasnęła jakiś rozkaz, nie będąc pewna, czy zrobiła to wystarczająco zrozumiale.

       Na języku poczuła gorzki osad dymu. Z gęstej chmury trzasnęło parę wystrzałów. Echo dudniło jej w uszach. Miała wrażenie, że wszystko drży.

Czekać. Jeszcze chwilę czekać.

       Nie była przerażona. Wydawało jej się, że jest świadoma jak nigdy, wiedząc, że właśnie tutaj jest teraz ich front. Otoczenie rozdzierało się pod wystrzałami. Jej ciało czyhało w pogotowiu, a wszechobecne huki ożywiały wszystkie koniuszki nerwów. Przez chwilę była spanikowana brakiem drugiego sygnału.

Levi sobie poradzi.

— Trzydziestu pięciu! Jest ich trzydziestu pięciu! Są ulokowani na filarach pod sufitem! — Z siwej gęstwiny dymu i pyłu wyłoniła się drobna sylwetka kapitana.

    Złapali kontakt wzrokowy. Inez kiwnęła głową.

— Armin, Sasha, osłaniacie! — krzyknęła. — Jean, Conny, ruszamy!

       Levi zniknął we mgle, która na zamkniętej przestrzeni nie miała jak się ulotnić. Pełzała ociężale tuż nad ziemią. Hanji wbiła kotwiczki w boczną ścianę, wykrzykując coś niezrozumiałego. Inez wiedziała, o czym myślała pułkownik.

Tego nie mógł zbudować żaden człowiek.

       Filary jarzyły się lustrzanym blaskiem kryształu.

       Gdzieś wysoko syk gazu mieszał się ze świstem pocisków. Sunąc w górę, liczyła czas między wystrzałami, próbując rozwikłać zagadkę krótkich serii. Porcelanowy grad ognia trzeszczał jej w uszach rytmicznym „puk-puk, puk-puk", jakby strzelali na zawołanie, bez przerwy. Czuła w płucach cały wysiłek, jawiący się w zużytym, szarpanym oddechu. Walka jeszcze się nie zaczęła, a Inez miała wrażenie, że za chwilę się udusi.

Puk-puk, puk-puk, puk-puk...

       Intuicyjnie wymijała plujące z oddali pociski, wczuwając się w rytm każdej serii.

— Musimy się do nich zbliżyć! — krzyknęła do Jeana, który kurczowo ściskał wyciągnięte ostrza. — Ich broń po oddaniu dwóch strzałów wymaga chyba ponownego przeładowania!

       Miotała się w powietrzu z instynktownie zaciśniętymi powiekami.

Pod żadnym pozorem nie zamykać oczu...

Nie odsłonić się...

       Wsunęła się w wąską szczelinę między dwiema kolumnami. Drgała, choć jej uszy były teraz wewnętrznie napięte i wychwytywały każdy najmniejszy szmer. Słyszała szczęk zamka i tępe uderzenie metalowej łuski o posadzkę. W łopotaniu strzałów mogła się tylko skulić, nie wiedząc skąd i dokąd zmierza pocisk. Jej podrażnione dymem oczy wypełniły się łzami. Wytarła je rękawem, po czym gwałtownie zadarła głowę do góry, odprowadzając lecącą strzałę.

Sasha.

       Tego, że na podłogę spadło ciało, domyśliła się, dopiero gdy żelastwo sprzętu do manewrów roztrzaskało się z hukiem gdzieś obok niej.

Są bliżej.

       Wystrzeliła kotwiczki w kolejny filar, wzbijając się nad chmurę dymu pomieszanego z kolorowymi smugami flar sygnałowych. Armin pruł nimi chyba na oślep, nie pozwalając członkom Oddziału Policji nic zobaczyć. Musieli być zdezorientowani.

       Dopiero z wysokości dostrzegła, że na podeście pod filarem stoi jakiś mężczyzna, który jej nie widzi. Zarepetowała pistolet i bez wahania nacisnęła spust. To nie był moment, w którym należało się zastanowić przed oddaniem strzału w plecy przeciwnika. Ciało żołnierza wygięło się pokracznie i zniknęło w pełznącym po podłodze oparze. Nie myślała. Już dawno zaakceptowała to, że pierwsza kula ciśnięta w nią przez człowieka, poza tym, że trafiła w bark, roztrzaskała jej serce.

      Wsunęła pistolet do kabury i wyciągnęła ostrza. Odskoczyła, a zaraz po tym zobaczyła, jak pociski wżerają się w filar, do którego jeszcze przed chwilą była przyczepiona. Gdyby nie odruch, leżałaby na ziemi podziurawiona jak sito. Jeszcze mocniej ścisnęła ostrza, a jej dłonie zbladły przy samych przegubach.

      Słyszała krzyki; mnóstwo krzyków zlewających się w jeden przeraźliwy jęk. Przed oczami mignął jej Conny — w locie, nienaturalnie spłaszczony. Z jego ostrzy kapała krew, a twarz zdradzała zwątpienie w sens wykonywanych rozkazów.

— Żryj to! — gdzieś z lewej dobiegł do niej zachrypnięty, damski głos. Coś się zakotłowało, a syk gazu przeciął powietrze. Sunąc w dymie, prawie wpadła na Hanji. To, co zobaczyła, pomimo zarażenia śmiercią i apatii, sparaliżowało ją.

     Twarz Zoë była zabryzgana krwią.

Ludzką.

— Hanji! — wrzasnęła.

— Spokojnie, Inez, nie jest moja, tylko jej. — Pułkownik uprzedziła ją w zadaniu pytania. — Ich broń po dwóch strzałach wymaga przeładowania! Dzięki ostrzom mamy przewagę!

— Żeby ją wykorzystać, musimy się do nich zbliżyć!

       Inez poszybowała przed siebie, a obecność Hanji z tyłu dawała jej dziwaczne poczucie bezpieczeństwa. Wystrzały i świst gazu zlały się w nieprzerywany łańcuch. Nie miała pojęcia, czy to powietrze staje się coraz bardziej rozrzedzone, czy jej podrażnione oczy przyzwyczaiły się do tak słabej widoczności. Wiedziała tylko, że jeśli ktoś przed nią wyskoczy, rzucą się na siebie, żeby poroztrzaskiwać swoje czaszki, porozrywać krtanie; zabić.

       Wiedziała, że jeśli tak się stanie: musi być pierwsza. Pierwszeństwo decydowało o wszystkim, choćby wróg był bardziej przerażony od niej; choćby ścierpły jej ręce, które kurczowo zaciskała na ostrzach...

       Ogień się przeniósł. Ześlizgnęła się w powietrzu jeszcze niżej i zdecydowanym cięciem, rozharatała nogę jednemu z żołnierzy. Schowała ostrza. Gdy mężczyzna spadł, dobiła go strzałem z pistoletu. Szeroko rozwarła usta, desperacko chwytając powietrze. Sunąc tuż nad ziemią, przedostała się do przodu.

— Co za potwór! — usłyszała wrzask.

       Dopiero po chwili zobaczyła nurkującego w dół Leviego, który ścigał się z jakimś Żandarmem. Kapitan przyspieszył. Jego ruchy były płynne, perfekcyjne, nieludzkie. Widziała to pierwszy raz i była pewna, że przy takiej prędkości, nawet świetnie panujący nad sprzętem Zwiadowca, roztrzaskałby się o ziemię; do tego ten sposób trzymania ostrzy. Levi zawracał okrężnym łukiem. Gdy tylko dopadł przeciwnika, skrzyżował ostrza na jego brzuchu. Najpierw plasnęły wnętrzności, dopiero potem ciało.

Nie chciałbym okazać się tym, za kogo mnie masz...

       Spojrzała na rozharatany brzuch i wybebeszoną miazgę trzewi. Przeniknął ją jakiś nowy lęk. Mniej bolało, gdy po prostu spadali na ziemię, nieświadomi oddanego strzału; gdy ich mazista krew nie bryzgała we wszystkich kierunkach.

       Zastygła nieruchomo, lecz za chwilę odzyskała świadomość. Wirując w powietrzu ciętym wystrzałami, przeleciała kolejne kilka metrów. Nie chciała myśleć. Wykreśliła z pamięci ten przerażający widok i szukając wyładowania własnej frustracji, wbiła kotwiczkę w kark mierzącej do Leviego kobiety, która wyłoniła się zza filaru.

Ani się waż!

       Wyszarpnęła z niej linki z całej siły, czując drżenie kolan.

Nie miał jak jej zobaczyć.

       Czuła pulsowanie mięśni i bolesny ścisk w piersiach, połączony ze wzburzonym, silnym porywem złości i strachu. Nie wiedziała, co zrobiłaby z człowiekiem, który wydarłby jej tę cichą, skrzydlatą radość ponurego świata. Cała ta chwila zapadła się w niej zbyt ciężko, by mogła się nad nią od razu zastanowić.

       Nasłuchiwała uderzeń padających w pobliżu pocisków. Znów sunęła w górę i miała przy tym wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Jej mięśnie nadal nie przestały drżeć. Wymijała ściany filarów, szukając ostrzem kogoś, kto mógłby zagrozić temu, co zdążyła pokochać na tak okrutnym świecie.

Gdyby tylko...

       Mogła patrzeć, jak konają; mogła spoglądać na nich z pełną świadomością, że ich umieranie było jej własnym dziełem. Nadal nie zgadzała się z Levim, że ciepło zabija żołnierza w człowieku, wiedząc, że w niej — przeciwnie — ciepło go obudziło. Nie potrafiła opanować myśli. W obliczu zagrożonego szczęścia nie przerażały jej nawet roztrzaskane wnętrzności.

       Musieli zmistyfikować własny odwrót, by zepchnąć przeciwników w stronę Armina i Sashy, którzy celowali z ukrycia. Rzuciwszy się jednym susem, po omacku, zawróciła. Wlepiła wzrok w przestrzeń między dwiema kolumnami, by skupić rozproszone myśli. Za sobą czuła obecność Hanji, która dodawała jej otuchy. Rzuciła krótkie spojrzenie w tył, żeby upewnić się, że Levi nadal tam jest.

To idiotyczne, ale pamiętaj, Schneider, żadnej prywaty.

       Tuż przed nią świsnął gaz. Dostrzegła tylko rozwichrzoną, jasną czuprynę Jeana, odbijającego się od filaru do filaru i ścigającego go żołnierza. Dopiero teraz zobaczyła w pełni talent Kirschteina do przeprowadzania manewru w miejscu, które zupełnie się do tego nie nadawało. Wypaliła na oślep z pistoletu, nie spuszczając wzroku z chłopaka. Obwinął linki wokół trzech kolumn, po czym wystrzelił w górę i, poczekawszy na dwa pociski przeciwnika, natarł na niego z wyciągniętymi ostrzami. Metal błysnął tuż przy szyi mężczyzny.

       Wiedziała, że Jean dałby wszystko, żeby tylko zostawić żołnierza przy życiu. Przyciskając ostrza do jego karku, wahał się. Widziała w jego gestach to przerażenie własnym dziełem, jakiś chorobliwy lęk i ulatującą z niego całą sprawność sprzed sekundy. Wydawał się niezdolny do poruszenia się. A jednak potęga jego namiętnych oczu nie zgasła; Jean nadal szukał w sobie siły, by pociągnąć własne ciało. Jednym zdecydowanym ruchem wymierzył przeciwnikowi mocne cięcie. 

       Smuga krwi zniknęła w resztkach dymu.

       Jean wylądował. Stanął nieruchomo niby zawieszony w czasie i przestrzeni. Nie wiedziała, ile sekund to wszystko trwało. Zatrząsł się i osunął na kolana, klęcząc bezsensownie przy nienaturalnie wygiętych zwłokach. Patrzył — to na twarz mężczyzny, to na plamę krwi, jakby myślał nad tym, czy powinien zamknąć mu oczy.

       Jego twarz mówiła: "wybacz mi".

       Wylądowała na ziemi i podbiegłszy do niego, szarpnęła go za rękaw. Ciągnęła chłopaka za sobą, na tyły. Jego dłoń była tak giętka; najwyraźniej bezwolnie poddał się jej poleceniom, nie mając zupełnie rozeznania w otaczającej go rzeczywistości, w niebezpieczeństwie i we własnym położeniu. Mocno zacisnęła palce na jego nadgarstku. Nie wiedziała, czy nie sprawiła mu tym bólu. Obok nich świszczały kule. W biegu przeładowała pistolet i strzeliła gdzieś za swoje plecy, nie mając pojęcia czy celnie.

       Łuski sypały się na posadzkę z łagodnym, szklanym brzdękiem.

       Sięgnęła do kieszeni, napotykając jedynie materiał. Nie miała już amunicji. Jean mamrotał coś pod nosem, ale nie potrafiła go zrozumieć. Jego głos — w tej chwili — kojarzył jej się tylko z chrzęstem popiołu. Oddychała najgłębiej, jak mogła, słysząc kotłowanie własnej krwi. Miała wrażenie, że ten bieg to ostatnie podrygi resztek sił; że jej nogi odczepiły się od całego systemu nerwowego i mechanicznie wykonują teraz własną czynność, macając przed sobą wszystko, zanim przyjmą na siebie ciężar ciała.

       Wszystko trwało w bezustannym ruchu, poprzeszywane świszczeniem wystrzałów: huki roztrzaskiwanego rynsztunku, kolorowy dym flar sygnałowych, biegający ludzie, krzyki.

       Gdzieś nad nimi przeleciał pocisk. Inez instynktownie sięgnęła do kabury, przypominając sobie, że nie ma amunicji. Spojrzała błagalnie na lśniące klamry pasków Jeana. Kolejny strzał wbił się w ścianę między nich. Tępy ból w okolicy talii rozerwał ją od środka. Spojrzała z przerażeniem na krew na swoim mundurze i rozdarty odłamkiem materiał kurtki. Z całej siły ścisnęła skórę tuż pod żebrami.

Już nie bolało.

       Jean stał spanikowany i sztywny, lecz po chwili wybudził się z dziwacznego odrętwienia. Inez poczuła, jak zaplata wokół niej ramię i mocno przyciska ją do siebie. Strzał. Widziała tylko drżącą dłoń chłopaka, a matowy odrzut pistoletu niemal zadudnił jej w uszach. Opierała się na nogach, czując, jak wszystko dookoła wiruje. Lała mu się przez ramię, obserwując, jak celujący w nich Żandarm powoli i jakby pokornie osuwa się na posadzkę.

       Wszystko falowało i szalało.

Dostałam rykoszetem albo odłamkiem. To nic groźnego. Może draśnięcie...

— myślała, choć nie była tego pewna. Jeszcze przez chwilę próbowała przypomnieć sobie, jak boli uderzenie pocisku, który nie zostawił nawet rany wylotowej, lecz w głowie miała pustkę. Była wyczerpana. Osunęła się na kolana, a Jean przykucnął przy niej. Wszystkie dźwięki docierały jakimś wytłumionym bulgotem.

       Oparła się rękami o posadzkę, mając wrażenie, że niemo wyjękuje swój lęk i szok w chłód milczącej podłogi. Wiedziała, że to, co obudziło się w Jeanie, to jakiś nieświadomy instynkt o wiele skuteczniejszy niż to, co nazywali w wojsku dopasowywaniem odruchów do pływów świadomości.

Jasnowidząca czujność, ratująca z opresji nie wiadomo jak.

       To było coś nieomylnego; coś, dzięki czemu nie leżeli pod tą ścianą jak porozrzucana miazga. Nie wiedziała, czy jest wzruszona, czy przerażona; czy to stosowne, przelewać się przez jego młode, silne ręce, które jeszcze do niedawna były nieprawdopodobnie czyste i nieskażone wytwarzanym przez instynkty prądem, przed którym tak chciała go ochronić. Ściskała krwawiący bok, wyszarpując bandaż zza paska munduru.

— Poradzę sobie — oznajmiła pewnym tonem, widząc jego przerażony wzrok. — Pomóż reszcie, bo chyba zaczęliśmy tracić przewagę. Musimy ich tu zepchnąć.

— Ale...

— Żadnych „ale", Jean! — wrzasnęła zachrypniętym głosem z jakąś wściekłą stanowczością. Chłopak spojrzał na nią z zacięciem w oczach i wyrwał jej bandaż z ręki. Niepewnie położył dłonie na jej koszuli. — To tylko draśnięcie odłamkiem i rozcięta skóra. Mieliśmy szczęście.

— Mogę? — zapytał, jakby miał ją co najmniej pocałować.

       Odpowiedziała mu tylko ciężkim oddechem, nie rozumiejąc tonu kogoś, kto przed chwilą zastrzelił człowieka. Jean delikatnie wsunął dłonie pod jej koszulę, starając się zabandażować ranę. Poczuła dziwny dreszcz. Pomyślała o bliźnie, nie pamiętając, kiedy dotykały ją w tym miejscu inne ręce niż jej własne.

       Przez chwilę miała ochotę, powiedzieć mu, żeby „przestał się guzdrać". Czuła się niezręcznie ze świadomością namaszczenia, z jakim do tego podchodził, i swoją nienawiścią do własnego ciała.

       Z bliskiej odległości dobiegła kolejna nawałnica pocisków grzechoczących suchymi seriami. Powietrze wypełniło się łkaniem, gwizdem i sykiem. Z rozpędzonego oparu wyłonił się Levi, zaraz za nim w powietrzu sunęła Mikasa. Zawrócili nagle, atakując synchronicznie skołowanych żołnierzy. Inez bała się, że najgorsze było dopiero przed nimi. W tym całym huku, poza Oddziałem Policji, nie było żadnego śladu, który wskazywałby na obecność Kennego. Coś gruchnęło o posadzkę. Spomiędzy padających pocisków, usłyszała krzyk Leviego.

— Armin, zajmij się Hanji!

       Pułkownik leżała na ziemi z rozharatanym kotwiczką ramieniem. Arlert wybiegł zza bezpiecznej ściany i slalomem rzucił się w stronę Zoë. Inez wstała z podłogi, nerwowo rozglądając się dookoła.

       Jean wyciągnął z kieszeni kilka naboi i wcisnął jej w rękę.

— Nigdy ci tego nie zapomnę — powiedziała to tak cicho, że nie była pewna, czy w ogóle to usłyszał. Przeładowała broń i wymierzyła w stronę sunącej górą postaci. Ktoś spadł. Krzyk umilkł. Za chwilę głośne chlaśnięcie rozniosło się echem po ogromnym pomieszczeniu. Inez zadarła głowę do góry. Mikasa przebiła na wylot jakąś blondynkę, prawdopodobnie tę, która zraniła Hanji.

       Ciało huknęło o podłogę.

       Nastała cisza. W powietrzu trwało tylko jedno zamierające westchnięcie. Levi zbliżył się do ciała kobiety i przesunął nogą jej twarz, by dokładniej ją widzieć.

— W Troście była pod bezpośrednimi rozkazami Kennego. Ale to jeszcze nie wszyscy... Nie wspominając już o tym, że jego też nigdzie nie widziałem. Jestem pewien, że ta reszta gdzieś na nas czeka.

       Inez zaciskała pięści. Nic jej teraz nie bolało, jednak miała świadomość tego, że rany odzywają się dopiero później. Instynktownie przesuwała ręką po skaleczonej talii. Spojrzała na pozdzierane i czerwone dłonie, nie wierząc, że wszystko wreszcie ucichło. Nie miała pojęcia, ile trwała ta rzeźnia. Na pewno krócej niż można było pomyśleć. Nie rozumiała, dlaczego w takich sytuacjach czas wlekł się ociężale; dlaczego praktycznie stawał w miejscu.

       Czekała jeszcze kilka sekund, spodziewając się kolejnego uderzenia.

       Cisza. Mleczny opar rozproszył się niemal całkowicie, powietrze wydawało się lżejsze, wolne.

Już po wszystkim?

       Wzdrygnęła się; wiedziała, że nie.

— Jesteście cali? — zapytał Levi, spoglądając na żołnierzy. Ich poszarpane, rozchełstane mundury dyndały groteskowo na spoconych ciałach. Conny poderwał się z miejsca i pobiegł do rogu. Wymiotował.

Frontowa febra.

       Sasha wytoczyła się z kryjówki z łukiem na ramieniu i, blada, szła chwiejnym krokiem, jakby była pijana. Jean gryzł paznokcie. Inez spojrzała na Leviego.

Bałam się, że cię stracę.

— Cali! — ciszę przerwał dopiero energiczny krzyk Hanji, choć ona akurat była cała najmniej.

— To jeszcze nie koniec — westchnął kapitan, spoglądając na pułkownik. — Armin, zabierz ją na zewnątrz. A gdybyśmy... — chciał coś powiedzieć, lecz nie dokończył. — Wtedy zawiadomcie Erwina.

       Spojrzał na plamę krwi na mundurze Inez, lecz nic nie powiedział. Nie wiedziała, ile czasu stali w tym okropnym milczeniu, zbierając roztrzaskane fragmenty samych siebie.

       Sasha uwiesiła się na ramieniu Jeana i szlochała w jego brudną kurtkę. Inez widziała, że Kirshtein, mimo że mocno obejmował dziewczynę, sam walczył ze sobą i zbliżającą się nieuchronnie histerią. Miał powygryzane niemal do krwi skórki na palcach, a nogi drżały pod nim tak mocno, że części sprzętu do manewrów dzwoniły na wysokości bioder; jeśli ktoś był jeszcze zdolny do dalszego ataku, to tylko Levi i Mikasa.

       Conny nadal kulił się w kącie, wypluwając własny żołądek.

       Patrzyła w podłogę, próbując stłumić wszystkie słowa, które cisnęły jej się na język z pomieszania wszelkich możliwych emocji. Czuła pulsowanie świeżej rany. Właściwie, nie miała pojęcia, co teraz przeżywała. Chciała wrzeszczeć i płakać, choć nie potrafiła zidentyfikować powodu tej nadbiegającej gwałtownie fali. Gdzieś obok pojawiła się chęć fizycznego, wręcz intymnego wyładowania nadmiaru adrenaliny i skrajnych uczuć, które szarpały nią na wszystkie strony.

       Nie wiedziała nawet, czy powinna się tego wstydzić, czy tak właśnie manifestują się w człowieku nienazywalne, popędowe prądy. W tej chwili miała to gdzieś. Wściekle zacisnęła pięści, próbując wytłumić kotłujący się w głowie wrzask, wypruwający z niej wściekłe, buntownicze pożądanie.

       Czuła się umarła, zakopana w nieosiągalnych pragnieniach.

       Ogromna przestrzeń była wypełniona ciszą, choć Inez miała wrażenie, że ta cisza właśnie przemawia swoim złowrogim milczeniem, wstrząsając nią do granic. Jej ciało chciało jednocześnie umrzeć i żyć, zatracić się w tym wabieniu i rozpłynięciu; spłynąć ku cichym i wytłumionym podszeptom odzyskanego szczęścia. Miała wrażenie, że czaszka rozrywa się pod huczącym brzęczeniem ognia, choć przed jej zmrużonymi oczami ukazywały się obrazy zupełnie niepasujące do wewnętrznego łoskotu. Wstrząsnął nią dreszcz, gdy tylko odzyskała czucie. Lodowaty pot sączył się przez wszystkie pory skóry.

       Napięcie przelewało się przez ciało jak miękka miazga.

       Do rzeczywistości przywróciła ją dopiero czyjaś ręka na ramieniu. Bijące od tego gestu ciepło zmusiło Inez do tego, żeby wreszcie się otrząsnąć, dotknąć rękawa swojej marynarki i przejechać palcem po lufie. Broń zrobiła się mokra od potu. Zacisnęła na niej dłoń, rozcierając wilgoć. Zatelepała się nerwowo, choć była pewna, że Levi nie widzi; że nie wie — o tym jej całym bólu, niewypowiedzeniu, niewiedzeniu; o tym, że tak mocno gryzła ją teraz tępa wściekłość bez konkretnego punktu odniesienia.

Żadnej prywaty, Schneider.

       Miała ochotę wykrzyczeć, że uważa to za idiotyczne, beznadziejne, za przytłaczające, że w wirze walki nagle przestała martwić się o własne życie, widząc, jak ktoś do niego mierzył; jak dumna była z Jeana i jego męstwa. Zastanawiała się, czy Levi w ogóle o tym myślał. On przecież nigdy nie potrzebował żadnych uzasadnień i analiz; to była jego siła. Stał kamiennie, trzymając rękę na jej ramieniu. Czas mijał wolno, choć pozornie znów wszystko rwało się i pędziło.

Tak bardzo chciała go teraz pocałować.

— Proszę.

       Wyszeptał praktycznie niemo; raczej wyczytała to z ruchu jego warg, nie rozumiejąc już zupełnie nic. Szarpnęła się nerwowo i skrzyżowała ręce na piersiach. Levi prosił. Nie miała do siebie aż takiego zaufania, by stwierdzić, czy cała ta sytuacja nie była jedynie wytworem wyobraźni. Levi prosił, choć nie wydławił ani słowa. Chyba pierwszy raz wydawało jej się, że w jego spojrzeniu zawierała się cała treść wszystkiego tego, czego nigdy nie powiedział. W świetle tych nowych oczu znalazła swoje dawne siły i nadzieje. Jego wzrok wnikał w ciało z niezwykłą intensywnością i głębią. Wypełniło ją dziwne, kojące uczucie, którym, z tego wewnętrznego rozemocjonowania, miała ochotę upoić się do granic.

Przecież nigdy nie zostawię cię samego.

       Wyprostowała się resztkami sił. Ruch podnoszenia ociężałych powiek odebrał jej wszystkie słowa. Wargi lekko drgały. Pamiętała, co sobie obiecała. Polityczne przepychanki Erwina Smitha nie interesowały jej w takim stopniu, w jakim interesowało ją życie stojących tutaj ludzi.

To ci ludzie, tylko oni, a nie pierwszy, lepszy głupi rozkaz.

       Przywiązanie do nich i poczucie odpowiedzialności, te które — według Leviego — wszystko niszczyły, zalewały ją falami cieplejszymi od letniego deszczu.

— Ruszamy. Każdy atak skutkuje kontratakiem — powiedziała sucho, niby cytując podręcznik ze szkolenia. — Czas to wreszcie skończyć i... — zawiesiła się; czuła bezsens i niedorzeczność kolejnej pogmatwanej walki o to, by oderwać nogi od podłoża.

— Schneider, w porządku? — zapytał Levi z pomieszaniem wdzięczności, podziwu i lęku.

       Głośno przełknęła ślinę.

       Widziała, jak Jean odsuwa od siebie Sashę i mierzwi czuprynę, wytrzepując z niej kurz i pył. Splótł dłonie na potylicy i szybkim krokiem zatoczył niewielkie koło.

       Jego policzki nadymały się pod wpływem kurczowego oddechu. Przystanął, wyciągnął pistolet i przetarł go rękawem. Ułożył palce na spuście; nadal upewniał się, czy naprawdę tam pasują, po czym wlepił wzrok w Sashę i Connego. Zielona jeszcze przed chwilą twarz Springera była już tylko blada. Skrzyżował ręce na piersiach i zmarszczył brwi, jakby przygotowywał się do jakiegoś słownego ataku.

— Ten idiota naprawdę na nas liczy. Tak, jak... my na niego — Praktycznie wypluł te słowa. — Może nie potrafił usiedzieć w pieprzonej uprzęży, ale... — zawiesił ton. Wypowiedzenie tego zdania znaczyło dla niego tyle, co przyznanie się do błędu. — Ale... potrafiłby za nas zginąć, bez jebanego zastanowienia się i trzeźwej oceny sytuacji.

       Sasha poprawiła łuk na plecach, a Inez widziała, że wzrok dziewczyny liczy pozostałe w kołczanie strzały.

      Gdzieś z głębi niekończącej się przestrzeni rozległ się przytłumiony huk i podejrzane szmery.

       Jean, w obronnym geście, zrobił krok do tyłu. Był zdziwiony, że wszyscy zareagowali niemal identycznie. Tylko Mikasa patrzyła kamiennie w przestrzeń przed sobą, po czym poruszyła się niespokojnie.

— Eren... — Ackerman powiedziała to chyba sama do siebie. Wyciągnęła ostrza i, nie oglądając się na nikogo, wystrzeliła do przodu.

       Głuche echo jej kroków wyszarpnęło wszystkich z ich wycieńczenia, osamotnienia i lęku. Dźwięk wojskowych butów obijających się od posadzki wydawał się teraz czymś znacznie mocniejszym niż niejedno patetyczne przemówienie kierowane do żołnierzy przez któregoś z generałów. Wszyscy rzucili się za nią, choć kapitan, wyglądał na sceptycznego wobec tak nieracjonalnych rozwiązań. Jean patrzył na biegnącą przed nim dziewczynę, wokół której w czasie szkoleniowych nocy koncentrowały się jego myśli. Po jakimś czasie zrozumiał, że jeśli chodzi o Mikasę, to on nie jest dla Erena żadną konkurencją. Nigdy tego nie pojmował — jej nienormalnej zaborczości.

       Nie wiedział, dlaczego w takiej chwili zastanawia się nad czymś, co już dawno minęło, choć wtedy tak mocno go upokarzało. Ackerman biegła, bez zmęczenia, bez wahania, wiedziona tym samym instynktem, który zmusił dziś jego palce do naciśnięcia spustu, gdy żołnierz mierzył do rannej Inez.

       Przed akcją, w jego głowie dźwięczało tylko cierpkie: nie rozumiem. W czasie walki starał się nie myśleć o niczym, choć nieustannie czuł opływającą go falę skruchy i wstydu. W biegu otaksował towarzyszy wzrokiem. Teraz zrozumiał.

       Należał do nich, a oni do niego; wszyscy przeżywali ten sam lęk, to samo osamotnienie, nawet to samo gorzkie życie, wiążące ich ze sobą w trwały, nierozerwalny sposób. Śmierć Marco, śmierć tych wszystkich, którzy nie dożyli wyboru dywizji, wgniatała się w każdego z nich z takim samym okrucieństwem. To dodało mu otuchy i pchnęło do przetestowania granic własnej wytrzymałości. Nadal tego wszystkiego nie chciał, nie akceptował; lecz teraz, od nowa, przestał czuć się drżącym i rozmamłanym we własnych fantazjach strzępkiem istnienia.

Nie było już żadnych fantazji.

       Było tylko tutaj i teraz zawieszone pomiędzy zwycięstwem a porażką. Morderczy bieg Mikasy w stronę niewiadomego zagrożenia pobudzał go do jeszcze większego pośpiechu.

       Ściany drżały, a przez sufit sypała się ziemia. Budowla trzęsła się w posadach, jakby miała zaraz runąć. Gdy wbiegli do sąsiedniego pomieszczenia, uderzył ich ten sam blask kryształu co na filarach. Powietrze zapadało się pod dźwiękiem przypominającym tłuczoną porcelanę.

       Pomieszczenie było ogromne, a na jego środku, straszyło podobne do ołtarza podwyższenie, przysłonięte kłębami gorącej pary. W centrum, pomiędzy dwiema kolumnami klęczał skrępowany łańcuchami Eren z rozciętym czołem.

       Inez nie potrafiła się pozbierać. Wydawało jej się, że w tej chwili widzi zbyt dużo i zbyt mało, nie wiedząc, na czym powinna się skupić. Było niemiłosiernie gorąco. Dopiero po chwili zauważyła, że źródłem tej pary było coś, co dopiero się formowało. Jej nerwy ściągnęły się lodowato. Nie wiedziała, czy to przerażenie, czy była już rozwścieczona do szaleństwa. Wszyscy coś krzyczeli, nie rozumiejąc się nawzajem. Dojrzała klęczącą na posadzce Historię. Dziewczyna dławiła się płaczem. Levi i Jean już byli przy Erenie.

— Klucze, gdzie są pieprzone klucze?! — wrzeszczał kapitan, bezradnie szarpiąc zakute w kajdany dłonie chłopaka. — Klucze, do kurwy nędzy!

— Półnagi draniu, rusz się wreszcie, bo poza tytanami czekają na nas bardzo niemili goście ze spluwami! — Jean potrząsał Erenem, który wisiał biernie, pogrążony w totalnej apatii, zupełnie pozbawiony chęci życia. — Bierz się w garść, ty skretyniały, pierdolony płaczku! Nie rozumiesz, że od początku wszyscy na ciebie liczyliśmy; że bez ciebie to wszystko nie ma sensu?!

       Mikasa klęczała przy Historii, starając się ją uspokoić.

— Schneider, z lewej! — wrzasnął Levi.

       Inez odwróciła głowę we wskazanym kierunku i zobaczyła resztę ludzi z Oddziału Kennego. Przeładowała broń przygotowana na kolejną strzelaninę. Otwartymi ustami chwytała gorące powietrze. Buchnęła kolejna fala pary.

       Ewakuując się przed potwornym uderzeniem gorąca, wbiła kotwiczki w kolumnę, uświadomiwszy sobie, że to, co właśnie się formuje to ogromny tytan. Z kłębów powoli wyłaniały się gigantyczne, przerażająco białe kości. Przemiana trwała bardzo wolno. Ani mięsisty korpus, ani głowa nie zaczęły się jeszcze tworzyć; coś musiało być z nim nie tak. Przypomniała sobie wszystkie eksperymenty Hanji z Erenem, pamiętając, że coś takiego zdarzało się tylko w momencie, gdy był skrajnie wyczerpany.

       Bardzo szybko odgadła, że to pomieszczenie było przeznaczone do odprawienia rytuału, o którym pułkownik opowiadała w czasie odprawy, a to musiała być jakaś przejściowa forma tytana.

Jak, do kurwy nędzy?! Czy on chce pożreć Erena?!

— Nie on miał to zrobić — za swoimi plecami usłyszała niski, męski głos, którego ton niesamowicie jej kogoś przypominał. — Ale Historia okazała się kimś bardziej wartościowym niż ten skończony dupek, który zniżył się do tego, żeby zlizać z podłogi jakieś pieprzone serum.

       Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że kłębiące się w głowie pytania wykrzyczała na głos.

Serum?!

       Napięta do ostateczności, odwróciła głowę. Jej obślizgła, mokra od potu dłoń instynktownie powędrowała do kabury. Jeszcze przed chwilą myślała, że nie da się być bardziej przerażonym.

       Wiedziała, skąd zna te ostre rysy twarzy i pozornie znudzony ton. Trzymając dłoń na pistolecie, patrzyła na Kennego Ackermana, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu.

       Rzężenie ścian odzywało się coraz intensywniej, jednak mężczyzna nie spuszczał jej z oczu, mimo że to ona miała go na muszce. Opuściła broń.

To nie moje porachunki.

       Patrzyła w szare oczy Kennego, nie dostrzegając w nich żądzy mordu, jaką jeszcze kilkanaście minut temu widziała w Levim.

       Wszystko drżało. Latała na podskakujących linkach jak pacynka. Z niepokojem patrzyła w dół. Łysy szkielet porastał właśnie czerwoną, mięsistą tkanką, a sufit zapadał się pod wpływem wstrząsów.

       Nie miała jak zejść.

— Rod, ty pieprzony tchórzu, tym razem przegiąłeś pałę! — wrzasnął Kenny w stronę parującej kupy mięsa.

— Kapitanie Ackerman! — z oddali dobiegły krzyki żołnierzy Kennego.

— Idioci, nie zbliżajcie się tutaj! — warknął. — Te ściany się zaraz zawalą! Jesteśmy w pułapce!

       Nie miała pojęcia, kiedy Levi do niej doskoczył i jednym silnym ruchem wyszarpnął (albo wyciął?) ją z uprzęży. Znowu nie widziała nic w dymie, myśląc, że to już koniec.

Kenny miał rację.

       Skurczona, trzymała się ramion Leviego tak mocno, niby łapiąc się w ostatniej chwili uciekającego życia. Czuła się okropnie słabo. W jej głowie bezsensownie przewracały się tylko trzy słowa.

Żadnej prywaty, Schneider.

       Jean stał przygwożdżony do ściany, patrząc na twarze wszystkich, z którymi miał przeżyć swój własny koniec. Tytan stawiał jedną nogę na ziemi.

To coś jest większe niż Kolosalny!

       W tym splątanym wirze jego myśli huczały pod czaszką, zagłuszając wszystkie dźwięki. W skurczu przerażenia miał ochotę rzucić się na ziemię; wryć się w nią i skulić, by szukać kryjówki.

— Cholera! Jesteśmy tu uwięzieni! — wrzeszczał Conny.

       Dopiero teraz zauważył, że Springer kurczowo ściska jego rękę. Eren stał, jakby był przykuty do ściany, i pełnym rezygnacji wzrokiem, obserwował kształtujące się monstrum.

— Byłem bezużyteczny! Od samego początku! — wrzeszczał. — Ja... ja nie nadaję się na żadnego obrońcę ludzkości! — zawodził. To były ostatnie słowa, jakie Jean chciał usłyszeć w tej chwili.

       Przez kilka sekund walczył z niepohamowaną ochotą, by go udusić.

— Skończyłeś już?! Przestań, do kurwy nędzy, przestań zgrywać cholernego tragicznego bohatera! Ile razy ratowałeś nam tyłki, co?! — krzyczał histerycznie, desperacko zaciskając pięści.

— Nadal do tego nie przywykliśmy! — Sasha okładała Erena rękami, a po jej twarzy spływała czarna smuga pyłu pomieszanego z łzami i potem. Było tak gorąco, że gdyby stali bliżej, spaliliby się żywcem. — Musisz spróbować, przecież i tak nie mamy nic do stracenia!

       Eren znieruchomiał. Nawet pięści Sashy nie zdołały nawiązać z nim kontaktu. Jego oczy wpatrywały się tępo w jedno miejsce na ziemi. Jean zlokalizował ten punkt.

       Na posadzce leżała jakaś fiolka.

— Nie mamy dokąd uciec. — Eren rozłożył ręce. Historia poderwała się z miejsca, jakby niczego się nie bała. Stanęła przed nim na palcach i z całej siły potrząsnęła jego ramionami.

— Więc mamy czekać aż spłoniemy albo zostaniemy zasypani?! Tylko dlatego, że jesteśmy wrogami ludzkości?! Eren! Zaufałam ci! Nie posłuchałam własnego ojca, który kazał mi cię pożreć!

— Nie ma stąd wyjścia, ale pozwólcie mi spróbować jeszcze ten jeden raz...

       Jaeger odkleił się od ściany i jednym susem doskoczył do leżącej na ziemi fiolki. Włożył ją do ust i bez wahania, po prostu... rozgryzł szkło.

       Wszystko potoczyło się zbyt szybko, by Jean był w stanie to zrozumieć. Potwór wyczołgał się na zewnątrz, niszcząc wszystko na swojej drodze. Pojawił się intensywny rozbłysk światła.

       Eren jako tytan nie wyglądał normalnie.

       Był pokryty kryształem, takim samym jak ten tworzący podziemną posiadłość. Z jego palców i ciała wyłoniły się kolumny, budujące konstrukcję analogiczną do tej, która właśnie zamieniała się w kupę gruzów. Walący się sufit wsparł się na kryształowym szkielecie. Na plecach Erena wylądował Levi z Inez na rękach.

       Wszystko przestało drżeć. Gdyby nie wszechobecny syk pary, byłoby całkiem cicho.

— Możemy się wydostać! — krzyknął Conny.

       Jean patrzył na wszystko z niedowierzaniem; miał ochotę się rozpłakać.

Wreszcie się przemogłeś, idioto.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top