#36.
Mur Rose, Okolice Posterunku Oddziałów Pacyfikacji Ludności
Wilgotne, nocne powietrze było mroźne. Ziemia parowała jasną mgłą. Jean powoli pociągał nogami, obserwując rozmawiającego z kapitanem Marlo. Improwizacyjny rytm jego serca wyciszył się, a oddech mógł wreszcie stać się głębszy. Objęło go chłodne powietrze zwilżone perlistą rosą.
Ciało, pomimo wyczerpania, budziło się z długich koszmarów, choć ręka buntowała się jeszcze, niechętnie wlokąc broń. Czuł fizyczne zmęczenie każdym centymetrem skóry, każdym mięśniem i ścięgnem, choć rozkazy Inez i Leviego zdawały się popędzać jego wymęczone kroki. Niemal mechanicznie stawiał obolałe nogi, patrzył ślepo po granatowym krajobrazie i znowu zapadał w dziwny stan półsnu, z którego wybudzało go brzęczenie długiej lufy ocierającej się o jakiś wystający kamień. Przystanęli. Ze słabego blasku nocy wynurzył się ogromny, ogrodzony budynek.
— Główna Centrala Oddziału Policji — wydukał ledwo Marlo, pomijając stopień Leviego, co nadało wypowiedzi pół służbowy, pół prywatny ton.
Jean obudził się z letargu i energicznym ruchem dłoni klepnął go w ramię, uśmiechając się lekko z niewypowiedzianego szczęścia. Wszyscy kucnęli w ostrej, wysokiej trawie.
Mój plan nie zawiódł. — Czuł, jak na nowo wzbierają w nim wszystkie siły.
Gdzieś dookoła niego niosły się przytłumione szepty:
— Nie wierzę, że znaleźliśmy ją tak szybko. To dzięki tej dwójce i Jeanowi.
Zmrużył oczy, przypominając sobie szamotaninę z Marlo.
Postanowiłem, po prostu, postanowiłem.
Zajęty własnym męstwem, kucając, rozkosznie przytulił się do znienawidzonej kolby karabinu.
— Tak, możesz być dumny — usłyszał w odpowiedzi, choć nie zadał pytania. Tylko pomyślał. — Jean, pamiętaj... — Inez zawiesiła głos, a jej twarz wyglądała dziwnie srogo. Nie miał pojęcia dlaczego; on nie mógł znaleźć w sobie nawet cienia obrazu z ostatnich dni. Dyskretnie wsunął dłoń do kieszeni. Wspomnienie przychodziło z przedmiotem. Kula. Trzymał na niej zaciśniętą rękę. Chłód ołowiu łaskotał mu palce.
Nie, żadnych mistycznych porównań.
— Nikt nie oczekuje brawury — dokończyła chłodno, po oficersku, jakby sama nie była tym wszystkim ani trochę zmartwiona.
Powiedziałby, że zmroziła go wzrokiem. Zna mnie aż tak dobrze? Chciał pokazać wszystkim, że tamten chłopiec z Trostu już nie istnieje, nie boi się, nie waha. Jej chłodne spojrzenie uświadomiło mu, że sam wyobraził sobie swoją żołnierskość podejrzanie kolorowo: z jakimś przerysowanym polem bitwy i spektakularnym atakiem. Rozumiał. Nerwowo spojrzał przed siebie.
Levi stał w trawie na zgiętych kolanach i dawał znak ręką.
Zbiórka.
— Wiecie, co macie robić. Żadnej bezsensownej walki. Macie ich unieszkodliwić. — Spojrzał na Hitch i Marlo. — Wasza dwójka zostaje — rozkazał. — Naszym celem jest pojmanie ich dowódcy, a operacja ma przebiegać szybko i sprawnie. Na razie czekamy, aż wszyscy rozstawieni po okolicy zejdą ze służby. — Zdecydowany ton kapitana rozległ się w nerwowo pulsującej ciszy, a Jean poczuł na sobie jego ostry wzrok.
To, co teraz przeżywał, mimo wszystkich obaw, bliższe było szczęściu lub spełnieniu, jednak przenikliwe spojrzenie Leviego poszarpało mu nieco autoportret zdecydowanego bojowca. Wzdrygnął się.
Trzymać broń, a użyć jej naprawdę.
Rysy jego twarzy ściągnęło skoncentrowanie. Mimo lęku czuł się silniejszy, choć nadal nie rozumiał wzajemnej wrogości Zwiadowców i Żandarmerii. Wychylił oczy ponad poziom trawy.
Monumentalny posterunek rósł mu w oczach.
✦
Czekanie dłużyło się. Inez czuła ogromne zmęczenie. Jej ciało zrastało się z ziemią i zdawało się nabierać podwójnego ciężaru. W czasie mozolnego przemarszu zerkała co chwilę na Hitch, Sashę i Ackerman, chcąc upewnić się, że nie ona jedna opada już z sił. O ile, pod oczami pierwszych dwóch, malowały się ponure cienie, a ich powieki opadały, o tyle ciało Mikasy nie dawało żadnych oznak zmęczenia czy wycieńczenia. Dziewczyna taszczyła ciężki ekwipunek, a w jej spojrzeniu nie było żadnych wyrzutów ani pytań.
To nie jest zwyczajne zacięcie — myślała Inez, czując drżenie własnych ud.
Wytrzymałość Ackerman była imponująca i przerażająca, wręcz nienormalna. Gdy wreszcie przystanęli, widziała, że i niewiarygodnie sprawny Conny, pomimo chłodu, lepi się od potu, że Jean ledwo stoi na nogach. Levi wyglądał przy nich wszystkich jak idealna broń; maszyna, której nie są w stanie złamać nawet najgorsze warunki i noce bez snu.
Teraz, przed samym atakiem na posterunek, po raz pierwszy czuła, że nie kieruje nią rezygnacja i konieczność. Nigdy nie podejrzewałaby, że potrafi wykrzesać z siebie tak ogromną ilość woli i wiary. Inez stawała się niezrozumiała dla samej siebie; wiedziała, że jej wszechobecna apatia zniknęła już dawno temu, a widzenie rzeczywistości zmieniło się, odkąd Smith nałożył na nią ogrom odpowiedzialnych obowiązków. Przeczuwała to już od swojego awansu.
Ile razy już się zmieniłam?
Od dłuższego czasu, starała się nie tracić życia na jałowe rozmyślania, nie mieszać jawy i snu, choć jej rwanie się do rozumienia wydawało się teraz jeszcze silniejsze. W chwilach zwątpienia przypominała sobie Trost i jedno zdanie, które złamało w niej wszelkie opory psychiczne, uniemożliwiające walkę bez moralnych urojeń.
Djel przesyła pozdrowienia.
Pod przymkniętymi powiekami wciąż widziała wycelowaną w siebie broń i czuła, mocniejsze niż kiedykolwiek, afirmowanie gotowości do zadań ostatecznych. Czy tylko to? Definitywne rozprawienie się z resztką wątpliwości — to był jej obowiązek. Obowiązek? Przymknęła oczy, a w jej głowie dźwięczał tylko szmer rozmów oddziału.
Przypomniała sobie draśnięte kulą plecy Leviego, które krwawiły raną ponurej, niezrozumiałej dla niej, dyscypliny. Pamiętała doskonale jego szerokie ramiona, wyrazistość mięśni przy pozornie drobnym ciele, przypominającym, tylko z daleka, smukłość młodziutkiego chłopca; wyraźny i harmonijny rys łopatek otoczony, wypukłymi konturami splotów. Gdy sunęła po nich palcem z igłą, była pewna, że blada skóra Leviego niespokojnie drgała. Wiedziała, że nadal musi go to niemiłosiernie boleć. Bała się, że przez przeforsowanie, puszczą niezdjęte jeszcze szwy, lecz on wyglądał, jakby w ogóle się tym nie przejmował.
Jej czoło schłodził zimny pot. Była przerażona i szczęśliwa, wiedząc, że po powrocie, to z nim przeżyła te wszystkie bardziej niż złe sytuacje każące jej dokonać wyboru, trzymać broń, iść z nim, choćby miało wściec się wszystko. Szła i poddawała się własnej chęci, stawiając, siłą inercji, kolejny krok, bez względu na ostateczny cel drogi.
Nie chciała powtarzać wytartych sentencjonalnych myśli. Wyzbyła się ich, czując rozciągający się despotyzm własnego rozkazu; była z tego zadowolona. Wiedziała, że coś zaczęło wypływać spod pęknięć jej własnej skorupy; że to nie uległość i nie żal, a niewyjaśniony i mocny pływ woli. Pierwszy raz od dłuższego czasu zdawała się rozumieć, co znaczy kapitan; że jeśli to koniec, będzie wiedziała, za co ginie.
Z chwilowego odrętwienia wyrwał ją głos Leviego. Mężczyzna spojrzał przez lunetę, próbując zlokalizować wartowników pilnujących bramy. Nie wiedziała, czy cokolwiek widzi; było zbyt ciemno.
— Ruszamy. — Jego niski głos otrzeźwił ją, a trawa zaszumiała złowrogo.
Rozejrzała się na boki.
Oddział ruszył powoli.
W ciszy przedzierali się przez zatęchłe od jesieni źdźbła z nosami przy podłożu. Czuła wilgotny, metaliczny zapach ziemi, ciągnący jakimś wodnistym chłodem. Zimny piasek, który wpadł za rękaw, gdy na chwilę podparła się na łokciach, pobudził ją nieprzyjemnym dreszczem.
Miała wrażenie, że grabi paznokciami mokrą glebę. W uszach dźwięczał jej tylko szmer obeschniętej, brązowej trawy. Ręce cierpły z zimna, a sprzęt do manewrów ciążył niemiłosiernie. Połączenie linek, gazu i broni palnej wydawało się czymś kuriozalnym i obcym. Zatrzymała się na chwilę i położyła dłoń na pistolecie, by jeszcze raz sprawdzić, czy jest zarepetowany. Wydawało jej się, że czynność przyszła mechanicznie; najwyraźniej właśnie tego chciało teraz ciało. Pozostali zapewne zrobili to samo, bo szczęk zamków rozniósł się dookoła.
Spojrzała jeszcze raz na Jeana. Czołgał się ze skupieniem na twarzy, z brodą opartą o kolbę, jakby za chwilę miał zacząć strzelać. Wtuliła głowę w postawiony kołnierz kurtki.
Levi przystanął. Jego drobna postać rysowała się na tle wysokiej trawy łagodnie prześwietlonej księżycem. Inez słyszała teraz własny oddech, czując, jak piach chrzęści jej w bucie, a ostre szpileczki jesiennego chłodu przebijają się przez podeszwy. Poruszyła palcami u dłoni, by jakoś je rozgrzać, by upewnić się, że istnieją i poddają się wszystkim impulsom. Sekundy patrzenia na własne ręce wywołały cień niezrozumiałego lęku i wahania.
Drgnęły jej nogi.
— Boisz się? — Levi zapytał tak cicho, nie chcąc chyba, żeby ktokolwiek to usłyszał.
— A jak myślisz? — szepnęła, przypominając sobie cały, przeżyty w wojsku ból. Ogrodzenie posterunku wydało jej się przez chwilę wysokim, niezniszczalnym murem. Machnęła ręką. Miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, zapytać, czy nie ciągną go szwy, choć doskonale znała odpowiedź.
— Od początku lubiłem tę twoją beznadziejną szczerość — odparł lapidarnie i oschle, jednak była niemal pewna, że nieznacznie się uśmiechnął, a jeżeli nie, wolała wmawiać sobie, że tak właśnie było. Widziała, jak unosi dłoń i spogląda na oddział. — Naprzód.
Znowu coś zaszeleściło. Nie chciała się dekoncentrować, choć ledwo powstrzymywała chęć rozejrzenia się na boki. Przegniła trawa wypełniona była teraz wszechobecnym czuwaniem, poprzecinana trajektoriami bacznych spojrzeń. Im bliżej tego wszystkiego byli, tym bardziej Inez czuła zakłopotanie, jakieś niejasne wspomnienie dawnych win; jak zawsze, gdy zadanie nazywało się ostatecznym.
Spojrzała na Jeana.
W mroku zalśniło wąskie, srebrne światełko wsuwanego na broń bagnetu.
✦
Wszystko potoczyło się bardzo szybko; kilkadziesiąt decydujących metrów biegu po otwartym polu w nadziei, że nie rozlegnie się salwa. Nie mieliby najmniejszych szans, gdyby ktoś z posterunku otworzył ogień, nim dobiegli do celu. Udało im się zajść z innej strony, gdzie rozdzielili się na dwie grupy. Przy tylnej bramie był jeden Żandarm, który, nim zdążył zaprezentować broń, został przywitany przez Jeana mocnym uderzeniem z pięści poprawionym masywną kolbą.
Gdzieś z góry świsnął gaz. Levi, Mikasa, Sasha i Armin, musieli już być na dachu. Posterunek wyglądał na dziwacznie opustoszały. Dopiero gdy weszli na dziedziniec, dostrzegli palące się w oknach światła. Wbiegli do środka. Było za spokojnie i wszystko wydawało się zbyt proste. Inez ze zdenerwowaniem zacisnęła dłoń na pistolecie.
Nie ma ich tu.
Wiedziała, że tak słabo obstawiony budynek nie może być miejscem, gdzie Oddział Policji przetrzymuje Erena i Historię. Dopóki panował bezruch, była jeszcze szansa na szybki odwrót. Z przeciwległego skrzydła dobiegło kilka strzałów. Huczące pociski przecięły nocną ciszę.
Podniesiono alarm. Zaczęło się. Wewnętrzny dziedziniec zapełnił się żołnierzami, prawdopodobnie zaskoczonymi w środku kolacji lub partii kart. Poza jednolitością mundurów przedstawiali uderzającą jednolitość typu: masywna budowa, zaczeska na prawą stronę i dziwaczna, zwierzęca sprężystość.
Inez przeliczyła ich wzrokiem, wbijając kotwiczki w ścianę budynku. Po automatycznych ruchach ich rąk sięgających broni w kaburze, nie potrafiła stwierdzić, czy w ogóle myślą przy wykonywaniu tej czynności. W końcu w nieoficjalnej nomenklaturze nazywano ich Oddziałami Pacyfikacji.
Gruboziarnisty pył zasłał dziedziniec, a pociski pluły na ścianę tuż obok Inez. Wirując w powietrzu, celowała na oślep. W jednej chwili uświadomiła sobie, że plan trafiania tylko w nogi jest praktycznie niemożliwy. Kilka niepewnych strzałów Jeana szukało Żandarmów. Kątem oka widziała, jak dygoczą mu nogi, a broń ciąży.
Przeładowała pistolet.
W uszach rzęził jej suchy, porcelanowy trzask salw. Zadarła głowę do góry, w oczekiwaniu na zieloną flarę Armina, lecz niebo było czyste. Odrzut z broni wniknął jej w ciało przeciągłym mrowieniem; ręka wydawała się przez chwilę zdrętwiała, a rana na obojczyku ciągnęła.
Usłyszała wrzask.
Smuga krwi zawisła w powietrzu, a jakiś chłopak upadł na ziemię z przestrzelonym kolanem. Doskoczyła do niego i jednym kopnięciem wytrąciła mu broń z ręki. Jęki przeszły w buczenie.
Miała wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.
Widziała, jak Conny, ze zrezygnowaniem, pstryka spustem; widocznie skończyła mu się amunicja. Chłopak wsunął broń do kabury i wyciągnął ostrza. Świst gazu pomieszał się z hukami wystrzałów i wszechobecnym skomleniem rannych. Conny przeleciał między Żandarmami i kilkoma chlaśnięciami ostrza, smagnął ich po nogach. Jean był na dachu. Mężczyzna składający się do strzału, by wymierzyć w Springera, chwycił się za udo i upadł. Przez jasne spodnie ciekła krew.
Jean trafił.
Słyszała wrzaski i mnóstwo przekleństw, które zlewały się w jeden złowrogi pomruk. Broń odezwała się zażarciej. Mokre włosy kleiły jej się do czoła, a mięśnie pulsowały. Teraz sama nie była pewna, czy to strach, przemęczenie, czy drasnął ją jakiś odłamek. Z trudem łapała oddech. Jean zeskoczył z dachu i zaatakował jakiegoś żołnierza przyczepionym do lufy bagnetem. Jego ruchy były pewne, szybkie, sprawne, niczym znaki bojowego, zawadiackiego zapału.
Potem zobaczyła tylko jego ciało wbite niewidzialną siłą w ścianę budynku. Wydawało jej się, że we wszechobecnym huku słyszy krzyk.
Nie! Nie! Nie!
Jean skulił się pod parapetem. Twarz chłopaka, nawet z daleka, była blada, jakby coś go śmiertelnie przeraziło. Wystrzeliła linki w środek przeciwległej ściany i oddała jeden zdecydowany strzał. Pocisk w czoło unieruchomił celującego w Jeana Żandarma w nienaturalnej, półsiedzącej pozycji.
Starać się nie zabić nikogo...
Kirschtein trzymał się za rozorany rękaw rozcapierzoną, dygocącą ręką. Krew lała się przez jego palce cienkimi strużkami.
— Jean! Jean! — wrzeszczała Inez, widząc jego mętne, przerażone oczy.
Bała się najgorszego. Jednym zdecydowanym ruchem wyszarpnęła jego ciało z kurtki, odsłaniając broczącą ranę. Nie było rany wylotowej ani dziury po pocisku, jedynie głębokie rozcięcie. — Drasnęła cię! Drasnęła cię tylko! — Widziała, jak wzrok Jeana biegnie od własnej krwi do Żandarma, któremu, przed chwilą, wbrew wszelkim planom niezabijania, jej pocisk roztrzaskał czaszkę. — Drasnęła, słyszysz?! — krzyknęła jeszcze raz, nie wiedząc, co dzieje się za jej plecami.
Klatka piersiowa Jeana podnosiła się i opadała rytmicznie, jakby walczył o każdy oddech. W jego oczach widziała panikę. Krew lała się z pozornie niegroźnej rany intensywnym strumieniem. W ścianie, tuż obok niego, widniała spora przestrzelina. Centymetry. Inez czuła jak miękną jej kolana, a dłonie zaczynają telepać się na spuście. Panika Jeana udzielała się i jej. Wiedziała, że jeśli nie zachowa zimnej krwi, położy całą akcję.
Ścisnęła mu biceps kawałkiem materiału i własną dłonią, patrząc na jego przerażoną twarz. Ogień tłukł jeszcze przez chwilę po ścianach. Inez, nie puszczając Jeana, odwróciła się i strzeliła kilka razy na oślep. Czas zdawał się stać w miejscu. Chłopak wzdrygnął się z nienaturalną siłą, jakby pchnął go do tego jakiś zwierzęcy instynkt, a informacja, że kula jedynie go drasnęła, w ogóle do niego nie dotarła. Domyślała się, że minęły zaledwie sekundy, lecz on zdążył w nich poznać całe swoje życie. Coś świsnęło obok. Conny dopadł z ostrzem kolejnego żołnierza.
Huki osłabły. Leżący na ziemi ranni postękiwali przeraźliwie; z daleka wyglądali zapewne jak martwi. Dopiero gdy poruszyli się konwulsyjnie, w ostatniej pogardzie kopiąc płytki chodnika, upiorne wrażenie znikło. Znad lewego skrzydła budynku błysnęła zielona flara.
— Conny, zostań z nim i opatrz go! — wydała szybki rozkaz, spoglądając w piwne oczy Jeana. — Wszystko będzie dobrze — próbowała go jeszcze uspokoić. Wiedziała, jak niemiłosiernie bał się strzelania i umierania; że draśnięcie kulą i ogromną ilość krwi widział już jako zapowiedź własnej śmierci.
Zerwała się na nogi i, ładując broń w biegu, pędziła w stronę lewego skrzydła. Z wyciągniętym pistoletem wpadła na Leviego.
— Czysto! — zameldowała, a jej twarz zdradzała zaniepokojenie. — Za czysto.
— Nie ma — rzucił krótko Levi. — Ani jego, ani ich. Na pewno wlazł skurwiel w jakąś dziurę i możemy mu teraz naskoczyć. Bawią się z nami, jak chcą. Jak u was? — zapytał, po czym z ogromnym niepokojem spojrzał na jej poplamione krwią ubranie i ręce.
— Jean dostał, ale jest w porządku. To tylko draśnięcie. Jeden niezamierzony trup. — Inez rozejrzała się po wszystkich ścianach; jeszcze nie dotarło do niej, że bez wahania, strzeliła komuś w głowę. Było jej tylko przeraźliwie gorąco. Oparła się o betonowy filar i łapczywie wciągnęła powietrze. — Musimy wziąć zakładnika, najlepiej najwyższego stopniem i go przesłuchać. Nie mamy zbyt wiele czasu.
— Dranie pokroju Kenny'ego nie wtajemniczają w swój plan takich służbistów — odpowiedział ze zrezygnowaniem. — Miałem nadzieję, że to już koniec drogi, a okazuje się, że ta pieprzona rzeźnia nie jest wcale jego zapowiedzią — warknął z wściekłością. — Masz rację. Bierzemy jednego i odskakujemy. Koniec akcji, choć mam ogromny opór, żeby powiedzieć „powodzenie" — dodał z przekąsem.
Inez rozejrzała się dookoła. Podłoga usłana była rannymi żołnierzami, których unieszkodliwiali ciosem w nogi. Ciche postękiwania zastąpiły wcześniejsze huki. Odwróciła się, by odejść, lecz zatrzymał ją głos kapitana:
— Schneider... — Na dźwięk własnego nazwiska przystanęła. Levi odwrócił się gwałtownie, niby nagle z czegoś rezygnując, a ona, idąc już w swoją stronę, próbowała w myślach dokończyć jego zdanie.
Cieszę się, że nic ci nie jest?
✦
Chłód dotkliwie wnikał pod ubranie i pełzł przez rękawy ku ramionom. Inez zacierała ręce, trzaskając stawami palców. Levi szarpał za mundur pojmanego oficera, brutalnie ciągnąc go za sobą. Odwrót przebiegał bez żadnych komplikacji.
Jean szedł o własnych siłach z pokracznie zwisającym opatrunkiem, który Conny, na szybko, zawiązał na kokardkę. Widziała opuszczoną głowę chłopaka i giętkie nogi; wlókł je za sobą tak wolno, jakby nie miał na nic siły. Zapewne nadal trząsł się ze strachu. Wszyscy szli ze zgiętymi karkami. Wiedziała, o czym myślą. Dziś pierwszy raz mierzyli się bezpośrednio z pokrewną frakcją, właściwie na nią napadając; to musiało wydawać się nieludzkie i potworne. Zboczyli w mrok niskich sosen i przystanęli w rowie zasypanym zawilgotniałymi gałęziami.
— Wszyscy są bezpieczni — zameldował Armin, wyciągając lunetę. — Tylko gdzie Marlo i Hitch?
Nie miała pojęcia, czego można się po nich spodziewać, jednak ufała intuicji Jeana. Levi lekceważąco wzruszył ramionami. Kirschtein patrzył na nią przepraszająco, choć nie było w tym wszystkim żadnej jego winy. Uśmiechnęła się jeszcze raz na widok kokardki na jego opatrunku. Nie pamiętała już, co myślała w pierwszej chwili; wiedziała tylko, że nogi ugięły się pod nią, a mięśnie drżały ze strachu, żalu, wściekłości.
Tylko draśnięcie.
— Jean, w porządku? — zapytała.
Złapała za uszy kokardki i poprawiła wymyślny węzeł Connego.
— Tak — odpowiedział. — Ja tylko myślałem, że to...
— Nawet tak nie mów.
— Wtedy, gdy strzeliłem kilka razy, a potem poczułem ten dziwny ból, myślałem, że śmierć jest ceną sprawiedliwości, że ostatecznie, nie tylko ja mam w ręku broń. Ta krew mnie sparaliżowała. Wydawało mi się, że na polach za Murem i w czasie obrony Trostu, widziałem jej wystarczająco dużo, jednak własna krew i ból, którego się nie znało, to coś zupełnie innego. Wyliczałem wszystko, czego nie zdążyłem...
— Zdążysz jeszcze bardzo dużo.
— Gdyby nie pani strzał byłoby po wszystkim. Czasem zastanawiam się, czy to fatum, czy ja po prostu sam się podkładam...
— Jean, jeśli miałabym to zrobić jeszcze raz, postąpiłabym tak samo, jeśli komukolwiek z was groziłoby niebezpieczeństwo. Przestań się wreszcie zadręczać.
— Zrobiłbym to samo, zwłaszcza gdyby... — Poczuła się zakłopotana.
Przypuszczała, co chciał powiedzieć. Uśmiechnęła się delikatnie.
— Odpoczywaj. Zrobiłeś więcej, niż mogłeś. Wszyscy zrobiliście — weszła mu w słowo na tyle zręcznie, by nie mógł dokończyć.
Siedemnaście lat.
W cieniu widziała tylko jego błyszczące oczy; ten namiętny, hipnotyzujący blask wydawał jej się czymś wyjątkowym. Lubiła jego temperament zdradzający się wszystkimi cielesnymi wyrażeniami. Wiedziała, że on zapewne go jeszcze nie rozumiał i nie zauważał potencjalnych kobiet mogących zafascynować się w przyszłości jego ujmującą urodą. Pamiętała dzień wyprawy, chwilę przed otwarciem bramy i utkwioną w nim parę cywilnych oczu. Był bojowo i koszarowo piękny w stuprocentowym rozumieniu tego słowa.
Wtedy, w wysokich butach i mundurze, musiał wydawać się tej młodziutkiej dziewczynie jakąś romantyczną przygodą. Jedynie jego wąskie usta mogły czynić go na pierwszy rzut oka, nieprzyjemnym.
Inez uśmiechnęła się wesoło, odczuwając wzruszenie spowodowane jego widocznym dorastaniem. Kosmyk przydługich włosów opadał mu na czoło. Pamiętała go w koszuli Żandarmerii, w tym uroczo samolubnym widzeniu w lustrze. Jego uwodzicielsko rozchylone w samozapatrzeniu usta i to zuchwałe, zainscenizowane spojrzenie były na swój sposób piękne, choć nieco komiczne.
Podejrzewała, że przez tę własną szamotaninę, nie zdawał sobie sprawy ze swojej atrakcyjności. Pomyślała, że chciałaby kiedyś, jako jego dowódca, wydać mu przepustkę, tylko po to, żeby mógł wyjść gdzieś z jakąś dziewczyną. Jean chyba stosunkowo łatwo się zadurzał; pamiętała jego wbite w Ackerman oczy i momenty, gdy w czasie treningów z lekkim rozmarzeniem spoglądał na prześliczną twarz Historii oraz to, że czerwienił się, jak tylko został przez kogoś przyłapany. Nawet w podejściu do niej wykazywał pewną uroczą nieoczywistość, o której z ironią mówił Levi.
Potrząsnęła głową, próbując jakoś odpędzić te niepasujące do sytuacji myśli. Nie wiedziała, dlaczego akurat teraz żałowała nieprzeżytej młodości. Swojej i ich. To samo myślała o Sashy i Connym, gdy widziała ich wszechobecną nierozłączność. Być może taniec na krawędzi życia wykrzesał z niej resztki kobiecości, o których dawno zdążyła zapomnieć? Spojrzała na Jeana z pieszczotliwym uśmiechem; na jego żołniersko zawiązany opatrunek na ręce.
— Nie myśl zbyt wiele. Chciałabym, żebyś wierzył nie tylko w coś lub kogoś, ale żebyś pomyślał, że ostatecznie, najmocniej wierzysz w samego siebie. Zmieniłeś się bardziej, niż myślisz. — Odchodząc, klepnęła go w zdrowe ramię.
W drodze wyciągnęła z kieszeni zawilgotniały, pokruszony na miał tytoń i jakąś pogniecioną do ostateczności bibułkę. Nie lubiła tego uczucia, gdy susz przylepiał się do ust i trzeba było nim pluć. Zgięła papierek w podłużne koryto i ze zrezygnowaniem uklepała roztrzaskany tytoń.
Myśli o wszechobecnym spaczeniu gniotły jej czaszkę.
Sasha, Conny, Jean, Mikasa i Levi...
Wiedziała, że wszyscy walczą o coś większego, choć każdy chciałby, tak naprawdę uporządkować swój mikroświat. W jej głowie przewracały się strzępki wypowiedzianych wcześniej zdań.
Że może moglibyśmy jednak dostać od wojska kiedyś coś poza śmiercią, rozczarowaniem i nędznym wiatrem wolności za Murem...
Dość.
Zacisnęła pięści, nie wiedząc tak naprawdę, czy zrobiła to z zacięcia, z wściekłości czy z żalu. Czuła się zmęczona i brudna jak wszyscy. Z daleka widziała przywiązanego do drzewa oficera i uderzający na wysokości jego twarzy but Leviego. Gdy podeszła bliżej, zobaczyła, że mężczyzna pluje krwią, która oblepia jego sumiaste wąsy.
Ze stoickim spokojem wypuściła dym. Wobec takich scen czuła się już opancerzona.
— Niezły wąsik — usłyszała kpiący ton kapitana. — Gdzie są Eren i Historia?
Podeszła bliżej. Blade światło księżyca oświetlało twarz oficera. Nie widziała w niej nic poza chorobliwą pychą, wyrosłą z wieloletnich upokorzeń schwytanych i przesłuchiwanych ludzi. Oddział Pacyfikacji Ludności. Widziała w tym Żandarmie kompletne zero, bezrefleksyjnie przyjmujące każdy rozkaz przełożonych z Centrali; zero żyjące w tle tych wszystkich okropieństw, które wyczytała w teczkach Djela Sanesa.
Dopiero po walce w Troście domyśliła się, że Oddział Policji był prawym ramieniem Pierwszej Brygady, utworzonym do wykonywania „brudnej roboty".
Odruchowo przeładowała pistolet.
— Zabiłeś wszystkich moich ludzi, karłowaty skurwysynie? — Ten kwiecisty słownik znacznie wykraczał poza normy wojskowego żargonu.
— Niestety, twoi ludzie nie przybędą ci z odsieczą — odpowiedział spokojnie Levi. Pamiętała moment, gdy wywlókł oficera z zabarykadowanego gabinetu. Wtedy ranni na dziedzińcu rzeczywiście wyglądali jak martwi. — Wcale nie dlatego, że nie żyją. Ktoś z twoją rangą powinien wiedzieć, że przysporzylibyśmy sobie kłopotów, gdybyśmy ich zabili — kontynuował. Inez poczuła, jak jakieś niewypowiedziane słowa stają jej w gardle. Nikogo nie zabijać. Dopiero teraz docierał do niej fenomen bezrefleksyjnego strzału, choć nie żałowała go ani przez chwilę. — Zadbaliśmy tylko o to, by nie byli w stanie chodzić.
Po tych słowach uświadomiła sobie, że nie pamięta twarzy żołnierza, którego zastrzeliła. Wypuściła kolejną chmurę dymu, myśląc ze smutkiem, że nie było już czego nalać do piersiówki.
— Kapitan Kenny uprzedzał, że jesteś całkiem bystry, Levi. — Kapitan? — Ale muszę cię zmartwić. Pokonaliście dopiero najsłabszych żołnierzy, a już uważacie się za wybawców ludzkości. Pozwól, że cię oświecę, szczeniaku. W miejscu, którego szukacie, jest wielu służących, cywilów, których także będziecie musieli zabić — oficer mówił twardym wojskowym tonem, jakby między nim a Levim istniała jakaś kolosalna różnica stopni.
— Tak, jestem głęboko wzruszony twoim altruizmem wobec cywilów — prychnął kapitan, po czym wymierzył żandarmowi kolejne na tyle mocne kopnięcie w twarz, że jego but tkwił przez chwilę w ustach przesłuchiwanego. Z jego rozchylonych warg sączyła się brudna w ciemności krew. Mężczyzna szybko wypluł kilka wybitych zębów i z trudem złapał oddech. — Może jest mi ich trochę żal, choć znacznie większy niesmak odczuwam z powodu twojej gęby — dodał Levi, wymierzając kolejny cios. — Lepiej, żebyś powiedział, co wiesz, póki masz jeszcze zdolność mówienia. Gdzie Eren i Historia?
Wąsacz dławił się kaszlem i własną krwią. Levi i Inez spotkali się wzrokiem, nie czując absolutnie żadnego poruszenia tą brutalną sceną. Żandarm złapał głęboki oddech i posłał im nienawistne spojrzenie.
— Te metody nie mają sensu, młokosie. Nieistotne, jak mocno będziesz mnie bił. Jedynym, co możecie teraz zrobić, jest ukrycie się i próba przetrwania dorównująca staraniom much bez skrzydeł. Czy dociera do ciebie to, że jeśli nie zmienicie zdania, wszyscy Zwiadowcy, którzy siedzą w więzieniu razem z Erwinem Smithem, zostaną powieszeni? Jeden po drugim? Domyślasz się, że rząd zacznie spektakl od osoby, bez której bylibyście nikim, prawda?
Inez drgnęła. Od kilku dni byli odcięci od jakichkolwiek informacji ze stolicy. Nie mieli nawet pewności, czy Smith jeszcze żyje, skoro jego ostatnimi słowami, jakie usłyszeli z raportu Bernera, było przekazanie dowództwa Hanji.
Nerwowo przesunęła palcami po lufie rewolweru.
Straciliśmy zbyt dużo czasu i jeszcze ta cholerna bezużyteczność napadu na posterunek przygotowywana kilka dni...
Znała sposób działania Smitha i wiedziała, że w przypadku jego słów i poczynań, wszystko coś znaczy, jednak czas płynął nieubłaganie, a ich zadania stanęły w martwym punkcie.
Dott Pyxis i jego niejasne negocjacje ze Smithem...
Pamiętała, że Berner, zaraz po zaraportowaniu im o ściganiu oddziału Leviego i oddaniu dowództwa, udał się do Garnizonu Trost. Wiedziała jednak, że sędziwy generał zalecał pozostanie na pozycji obserwatora. Ile takich spotkań mogli mieć za plecami wszystkich? Nifa, jako adiutant Smitha, musiała o nich wiedzieć i dostać rozkaz milczenia.
Nim zdążyła cokolwiek przekazać, została zastrzelona.
Inez rozmasowała pulsujące skronie i znowu spojrzała na Leviego.
— Coś jeszcze? — zapytał Żandarma, krzyżując ręce na piersiach.
— Jeśli sam wyjdziesz z ukrycia i przyznasz się do popełnionych zbrodni, mówiąc, że wszystko, co robiłeś, było twoją własną wolą, życie twoich przyjaciół zostanie oszczędzone! Rozumiesz mnie, Levi?
Zmarszczyła brwi. To nie były słowa kogoś, kto ujście dla własnego sadyzmu znajdował w znęcaniu się nad cywilami, a brednie jakiegoś półinteligenta, żyjącego w cieniu takich asów jak Kenny Rozpruwacz.
Oni chyba naprawdę, mają nas czasem za idiotów.
Levi opuścił ręce, jakby chciał stworzyć iluzję, że Żandarmowi udało się uwikłać go w tę bezsensowną rozmowę; tak samo postępował z Djelem, by za chwilę poprawić zadany wcześniej cios. Mężczyzna podniósł się z ziemi i protekcjonalnie położył mu ręce na ramiona.
— Możesz poświęcić swoje życie w zamian za życie innych. Mogę za ciebie zaręczyć — mówił, a to struganie sprzymierzeńca wydało się Inez bardziej niż obrzydliwe.
Levi patrzył na niego ze spokojem.
— Schneider, pozwól — odezwał się do niej, dając znak, żeby odeszli na bok. W stronę mężczyzny w jednej chwili skierowały się lufy Connego i Mikasy. Levi spojrzał na Inez z grymasem na twarzy. — Tylko mi nie mów, że źle się bawisz — dodał swoim charakterystycznym tonem, przywodzącym na myśl jedynie czarny humor. — Zawsze wydawało mi się, że lubisz te wszystkie słowne gierki.
— Chyba przestało być zabawnie, tym bardziej że nie mamy żadnych informacji na temat wydarzeń w stolicy, o czym on zdaje się zresztą świetnie wiedzieć, wykorzystując to cholerne rozproszenie. Siedzi tutaj jak jakaś żywa drwina — prychnęła. — A my nie wiemy, co z nim zrobić.
— Jeśli będzie trzeba, zatłukę go, żeby się czegoś dowiedzieć. Sanes powiedział, że prędzej czy później, większość zaczyna mówić. On zaczął po trzecim paznokciu, a Nick był jakimś pieprzonym wyjątkiem. Jeśli to nie poskutkuje, pozwolę ci zastrzelić go osobiście.
— Levi... — Inez zawiesiła głos.
Przeżywała teraz moment dziwnego rozczarowania, wiedząc, że coś w niej zagrało niewłaściwie. Kiedyś na takie słowa zareagowałaby gniewem, żalem, sprzeciwem. Teraz zaś była zupełnie spokojna i ten zewnętrzny spokój ją przeraził. Wiedziała, że wypowiedzenie jego imienia stanowiło coś w rodzaju biernego oporu, a ten zawsze był tylko walką o pozory.
Wzruszyła ramionami. Wszystko to było jak przebycie ciężkiej choroby, gdzie zarazki nie powodują już żadnych zmian w zarażonym, choć mogą rozprzestrzenić się na innych. Nie chciała, żeby Zwiadowcy z dawnej 104. Treningowej zamienili się w kogoś podobnego, choć wiedziała, że to nieuniknione. Sama nie do końca akceptowała tę przemianę, choć ona zdecydowanie ułatwiała przeprowadzanie akcji.
Spojrzała przenikliwie na Leviego.
— Miałam cię o to zapytać już dawno. Czy kiedy Nifa została oddelegowana pod twoje rozkazy na czas akcji w Troście, dowiedziałeś się od niej czegoś na temat porozumienia Smitha z Dottem Pyxisem? Szczerze mówiąc, zaniepokoiły mnie słowa tego śmiecia i widziałam, że ciebie też.
Levi skrzyżował ręce na piersiach i odwrócił się do niej plecami. Znała go na tyle, by wiedzieć, że to, co teraz powie, nie będzie nawet w najmniejszej części pocieszające.
— Tak. Wiem tyle, że odmówił nam poparcia i nie możemy liczyć na jego pomoc w kwestii naprawy politycznej.
— Levi, i ze mną nie możesz być szczery? — zapytała, nieświadomie cytując jego słowa skierowane dawno temu do Smitha i... zapewne nie tylko jego. Czasami wydawało jej się, że było to jedno z najczęstszych pytań, jakie słyszał generał Zwiadowców w czasie swojej kariery wojskowej.
— Jeśli nadal mi ufasz, musi ci to wystarczyć.
— Masz rację — odpowiedziała spokojnie, wiedząc, że sama stępiała etycznie i miała własne rozkazy, których nie mogła złamać, dopóki Smith jej na to nie pozwoli. — W kwestii mojego zaufania nic się nie zmieniło. Rób, co uważasz za słuszne, nawet jeśli miałoby to zafundować nam kolejny pokaz mordobicia.
Odnosiła nieodparte wrażenie, że kolejna mieszanina napięcia, stwarza między nimi jakąś dziwną, nienazywalną atmosferę; jakby oboje toczyli, ukrytą przed ludzkim wzrokiem, wojnę o coś zupełnie innego, o coś, spod czego przezierało tajemnicze i nieuchwytne tło erotyczne.
Czasem myślała, że wszystko to, wciąga ją jeszcze bardziej w soczysty miąższ życia. Przeszedł przez nią dreszcz, niosący ze sobą pewien nalot młodości. Nie przeszkadzało jej, że istniał szereg spraw, o których nie powinni rozmawiać, bo weszliby sobie w kompetencje. Uśmiechnęła się na wspomnienie durnej legendy Leviego jako Skrzydła Rewolucji obiegającej parę lat temu całe koszary.
Miała wrażenie, że to był inny uśmiech; że przewinęła się w nim jakaś dziwaczna dziewczęcość. Stali przez chwilę spokojnie, patrząc w wilgotne igliwie i wieczną, smutną noc. Za chwilę jednak Levi odwrócił się na pięcie i wrócił do siedzącego pod drzewem oficera.
— Dziękuję za ofertę. Naprawdę, doceniam to. Jednak jeśli nie powiesz, gdzie Kenny ukrył Erena i Historię...
— Będziesz stał i się gapił, jak twoi towarzysze giną? Jesteś cholernie bezwzględnym człowiekiem. Idealnie byś do nas pasował.
— Być może. Jednak w Korpusie Zwiadowców cena życia rozumiana jest inaczej — dodał, zbliżając się do mężczyzny. Chwycił go za koszulę i brutalnie wykręcił mu rękę. Odwrócił na chwilę głowę i złapał z Inez kontakt wzrokowy. — Ludzie, którzy zdają sobie z tego sprawę, ale mimo to, wciąż są z nami i ufają sobie nawzajem, tworząc jedną drużynę, to właśnie Korpus Zwiadowców. Jeśli monarchia zdecydowała się wyeliminować nas jednym ruchem, nie wierzę, że ktoś taki jak ty, chciałby za kogokolwiek z nas poręczyć. — Chwilowe napięcia przeciął trzask łamanej kości. — To za twoje gówniane wywody i unikanie odpowiedzi na moje pierwsze pytanie. — Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie, a twarz Leviego wykrzywiła się w wyraźnie widocznym grymasie. — Strasznie się drzesz. Skoro masz siłę na to, mówienie nie powinno sprawić ci większych problemów. Pytam cię ostatni raz, gdzie są Eren i Historia?
— Ja nic nie wiem! Oni naprawdę nie powiedzieli ani słowa mi i moim ludziom! Wiedzieliśmy, że Kenny Ackerman stoi za porwaniem, jednak on trzymał cały ten plan w sekrecie!
Zapadła cisza. Mikasa nerwowo odwróciła głowę w stronę mężczyzny, a Levi zatrzymał w powietrzu własną pięść.
— Ackerman? Czy tak właśnie ma na nazwisko Kenny? — zapytał ze zdziwieniem.
— Tak mi się zdaje, a co?
Inez stała przez chwilę z szeroko rozwartymi oczami, czując, jak jej puls gwałtownie przyspiesza. Mikasa opuściła broń, a jej wyraz twarzy znacząco się zmienił. Musiała czuć na sobie spojrzenia całego oddziału.
Ackerman?! Kenny Ackerman?!
Wszyscy wyglądali jak ogłuszeni. Tylko Inez odwróciła twarz w stronę Leviego, głęboko nad czymś myśląc. Przypomniała sobie coś, co kiedyś powiedział jej na temat swoich zdolności.
Tajemnicza, eksplodująca siła, pochodząca z wnętrza, dzięki której ciało samo wie, co ma dalej robić...
Ciszę przerwało zetknięcie się pięści Leviego z twarzą Żandarma.
— No tak, ktoś taki, jak on, nie powiedziałby ci o czymś tak ważnym, ale... Coś tam wiesz i wciąż masz kilka kości w nienaruszonym stanie.
Przełknęła ślinę. Zdawała sobie sprawę z tego, że Levi jest wściekły, lecz nie miała żadnych powodów, żeby go powstrzymywać, a to, co powiedział przed chwilą o całym Korpusie, tylko utwierdziło ją w tym przekonaniu. Czuła, że użył argumentu o ufności, nawiązując do ich rozmowy sprzed chwili.
But kapitana odbił się po raz kolejny tępym dźwiękiem od ciała mężczyzny, który zwinął się pod drzewem, wyglądając, jakby miał wypluć własne wnętrzności.
— Jesteś szaleńcem!
— Możliwe.
Przed kolejnym kopnięciem powstrzymał go tylko krzyk Sashy, która podniosła alarm:
— Ktoś się zbliża!
Inez wyciągnęła pistolet i już miała wydać komendę, lecz oddział stanął w gotowości, nie potrzebując do tego żadnych rozkazów. Czuła drżenie kolan. Teraz nie była niczego pewna — czy nikt z posterunku nie zawiadomił Centrali, czy Hitch i Marlo, którzy zniknęli, nie ściągnęli tu posiłków Żandarmerii.
Szorstko odwróciła ciało, celując gdzieś w wysoką trawę. Głośno przełknęła ślinę i zrobiła jeszcze kilka kroków do przodu. Za sobą słyszała tylko przytłumiony krzyk Żandarma o końcu Korpusu Zwiadowczego.
Miała wrażenie, że znowu traci mocny grunt pod nogami. W trawie widziała tylko jakieś czarne cienie mające zarysy postaci. Była zmieszana.
Próby uspokojenia wiru chaotycznych pomysłów nie skutkowały. Spojrzała na Leviego. Jego twarz była zbyt spokojna.
Przypomniała jej się rozmowa.
Bez wahania opuściła broń.
— Wstrzymać ogień! — krzyknęła. Schowała pistolet do kabury i zdecydowanym krokiem wyszła naprzeciw idącym cieniom. Jej oczom ukazały się znajome twarze: Hitch, Marlo i... Hanji Zoë.
— Korpus Zwiadowczy został oczyszczony ze wszystkich zarzutów, a wasze działania uznano za samoobronę. — Pułkownik złożyła ręce w poważny i zdecydowany salut. — Rząd i wszystkie obszary administracyjne w obrębie Murów są teraz dowodzone przez Zackleya. Wszędzie obowiązuje teraz władza wojskowa.
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top