#31.
Pogranicze Rose-Sina
Pod Mur Sina dotarli bardzo szybko. Na wysokości Dystryktu Ehrmich, zgodnie z planem, przygotowywali się do rozdzielenia na dwie grupy. Przystanęli w lesie w celu ostatecznego uporządkowania ustaleń i podziału ekwipunku. Ralph miał jechać powozem z sekcją dowodzoną przez Armina.
— Ja... dowodzić? — zapytał nieśmiało chłopak.
— Dobrze słyszałeś. — Levi wywrócił oczami. — Taka byłaby też zapewne decyzja Erwina. Możecie bezpiecznie przejechać. Nikt was tu nie rozpozna, zresztą... — Spojrzał na nich z politowaniem i wskazał na Żandarma. — Kogo, w jego towarzystwie, będą obchodzić jakieś dzieciaki? Ja, Schneider, Sasha i Conny przebijemy się przez Mur za pomocą sprzętu i wmieszamy się w tłum. Na wysokości stolicy zejdziemy do Podziemia; niedaleko Centrali Żandarmerii jest jedno z wyjść na powierzchnię. Wydostaniemy się i będziemy was ubezpieczać, obstawiając budynek. Jean, chyba czas, żebyś zaczął myśleć jak młody, ambitny Żandarm, który pragnie ofiarować swoje serce królowi. Nadajesz się do tego, jak nikt inny — dodał chłodno, na co Kirschtein skrzywił się, odbierając to jako wypomnienie swoich wcześniejszych aspiracji.
Kolejna przebieranka?!
Inez wyciągnęła z torby krótki pistolet i podała go Arminowi. Ten przejął broń drżącą ręką, z przerażeniem wpatrując się w spust. Za chwilę jednak zmarszczył brwi i mocno ścisnął drewniany chwyt, jakby wszystko, co miał przemyśleć, już przemyślał.
— Pamiętaj Armin, dowodzisz. To ty podejmujesz decyzje. Nie bój się ich. — Poklepała go po ramieniu, nie podejrzewając się o takie słowa. Decyzja i strach jeszcze nie tak dawno były dla niej synonimami. Spojrzała ostro na Ralpha. — Miej na uwadze, że to, co teraz robisz, zostanie uwzględnione przy wszelkich rozliczeniach. Chyba że wolisz skończyć jak Sanes — dodała, po czym znów zwróciła się do Armina. — Jeśli coś wywinie, zastrzel go bez wahania. — Po tych słowach poczuła na sobie wzrok Jeana, którego twarz zdradzała niedowierzanie.
Zdążyła go poznać na tyle, by wiedzieć, co to oznacza. Zawsze powtarzał, że będzie unikał rzeczy odrażających. A jednak wstał jako pierwszy ochotnik. Musiał zakładać taką możliwość; miał przecież nieprawdopodobny talent do oceny sytuacji. Chciała powiedzieć coś na pocieszenie, bojąc się, że doznał właśnie kolejnego rozczarowania. Posłała mu tylko przepraszające spojrzenie. Stał wpatrzony w nią i nie wiedziała, czy zdał sobie z tego sprawę, ale wydał jej się w tej chwili kimś zupełnie innym niż młodym, narwanym żołnierzem o napiętym bojowo charakterze.
Skinął głową, jego twarz pojaśniała, a oczy stały się spokojniejsze i pełne jakiegoś ciepłego blasku. W swojej odwadze, wartości i ciągłych zderzeniach wydawał jej się kimś nieprawdopodobnie pięknym i świeżym. Kimś, kto swoją wieczną irytacją sprawiał, że przestała czuć się pusta i wyjałowiona. Wzięła głęboki oddech. Nienaganny spokój, który zdawała się teraz sobą reprezentować, osiągała kosztem przykrego, choć niewidocznego dla innych, drżenia nóg.
Kolana miała jak z wiórów.
Odwróciła głowę w stronę Trostu, który już dawno za sobą zostawili. Wsunęła rękę pod koszulę, mocniej wciskając opatrunek pod ramiączko stanika i miała nadzieję, że rana się nie otworzy.
Sasha i Conny tłukli się na polanie, zapinając sprzęt.
Pomimo chłodu, czuła, jak po jej plecach toczy się strużka potu. Stała jak pień, mając dość tej głupiej sytuacji, całego wiecowego rozgardiaszu, w którym wszyscy chodzą z miejsca na miejsce, przenosząc jakieś klamoty. Słyszała każdy najmniejszy szmer. Irytowało ją rozlane, niepewne i zmatowiałe odbieranie dźwięków. Miała wrażenie, że to wszystko kotłuje się w niej samej.
Wyciągnęła fajkę. Łapczywie zaciągnęła się tytoniem. Levi wydał z siebie to charakterystyczne prychnięcie pomieszanej z pogardą dezaprobaty. Podszedł do niej i, bez słowa, wcisnął jej w dłoń strzykawkę z lekiem przeciwbólowym.
✦
Podziemny Dystrykt
Podziemne Miasto wyglądało jak spiętrzona głęboko pod ziemią sterta cegieł, a między budynkami snuły się cieniutkie nitki ścieżek i uliczek. Wszystko było ciasne, zaciemnione, dziwaczne, a zarazem zupełnie niepodobne do tego, co po ambitnych planach budowy pozostało z Podziemnego Stohess; tu, mimo dość podobnego wrażenia zmurszałej ruiny było coś, czego nie było pod Stohess — życie.
Levi odnosił wrażenie, że zapamiętał to miejsce inaczej.
Ile to już lat? Dziesięć?
Jedyne, co wydawało mu się niezmienne, to zniszczenia, wilgoć i zapach kanalizacji ze stolicy, pod którą mieściło się miasto.
Żadnych patroli. Od czasu zamieszek uchodźców zza Rose rząd chyba postanowił zostawić to miasto samemu sobie.
Przemykali opustoszałymi, podejrzanymi rewirami. Levi uznał, że lepiej wybrać miejsce, gdzie nikt nie zwróci na nich szczególnej uwagi.
Porozsypywane wnętrzności jakiejś kamienicy zawaliły jedno z przejść z obu stron. A jednak dom publiczny, którego kapitan szukał wzrokiem, zachował w ruinie swoje wyraźne kontury.
Spalony.
Levi zatrzymał się. Spojrzał na sypiący się przydrożny przybytek. Na filarze niespalonej ściany karykaturalnie zwisał obdrapany, blaszany szyld, niczym emaliowana tabliczka na rozpadającym się grobie. Zacisnął pięści, chcąc za wszelką wymotać się z tego myślowego pustkowia.
Między zniszczonymi budynkami wessanymi w zaciemniony krajobraz starych cegieł i skalnych filarów rozpełzły się płaskie baraki dla bezdomnych. Były tam jakieś poklecone budy z wyrwanych z zawiasów drzwi i dachy montowane z całych płatów podłogowych desek.
Dziesięć lat. Czy Kenny, po tym, jak go porzucił, nadal starał się normalnie żyć w tym miejscu?
Pierwszy raz od dłuższego czasu, Levi miał wrażenie, że nie potrafi w pełni skupić się na akcji. Odwrócił głowę w stronę spalonego burdelu, odprowadzając go nieobecnym spojrzeniem.
Inez widziała to rozkojarzenie, jednak nie śmiała się odezwać. W oczach Leviego nie było złości, lecz dziwny, ledwo dostrzegalny, poważny smutek. Wyglądał w tym wszystkim jak kwiat zbuntowany przeciw własnym korzeniom. Nie wiedziała, jaka tak naprawdę była jego historia. Sądziła nawet, że nigdy się tego nie dowie. Miała dość niewygodnych pytań w stylu Smitha i próbowała wmawiać sobie, iż zupełnie wystarczają jej pracowitość, karność, inicjatywa i zrównoważenie kapitana.
Zrównoważenie?
W głowie wciąż dźwięczały jej wściekłe i cierpkie słowa, wypowiedziane w zaciemnionym gabinecie, przesiąkniętym spaloną parafiną. Pamiętała jego reakcję na wszystko, co dla niej samej było ludzkie, ciepłe, naturalne, a co Leviego najwyraźniej konfundowało; może nawet przerażało, skoro odczuwał tak chorobliwą potrzebę zamknięcia każdej szczeliny i... konieczność obrony mającej zapewnić mu nietykalność, stanowiącą coś w rodzaju wierzchniej warstwy lakieru.
A jednak nie wierzyła mu; była niemal pewna, że to, co znajduje się w pęknięciach i rysach na jego pancerzu, stanowi rzut na to, co Levi próbował tak głęboko ukryć, a w co Inez mogła wniknąć tylko wtedy, gdy szczelina na moment się uchylała. To nie było coś, w co mogła wejść za pomocą bezczelnych, kokieteryjnych spojrzeń odnoszących się tylko do powierzchni, do tego całego wachlarzu, na który Levi z pewnością patrzył z zażenowaniem; poza porządkiem nie miała nawet pojęcia, co mogłoby mu się podobać, ale czuła wyraźnie, że jej myślenie o nim stało się zupełnie inne.
Co się tak naprawdę zdarzyło?
Minęli jakąś wysepkę życia wszczepioną jak chwast w umarłe, cuchnące miasto. Ludzi. Inez dogoniła Leviego, a zaraz za nią ruszyli Conny i Sasha. Oddychała łapczywie, czując wzmagające się zmęczenie; ekwipunek był bardzo ciężki.
Kapitan omiótł wzrokiem okolicę. Brudne cegły, ten męczący półmrok i okna poobsadzane w koślawych ramach.
Naprawdę umarła z braku światła?
Wszędzie straszyły te same wstrętne domy, wąskie uliczki i nowe, świeżo wydeptywane drogi. Szedł kiedyś którąś z tych ulic, a drobna, bezbronna rączka szarpała go za koszulę. Isabel Magnolia znowu zobaczyła tu miotającego się ptaka, który był niezbitym dowodem na to, że w ogóle istniała gdzieś jakaś Powierzchna.
Spojrzał obojętnie na Inez.
— Nadal twierdzisz, że to nic nie zmienia?
✦
Mitras
Powóz toczył się ociężale, a koła stukały rytmicznie na bruku. Ralph siedział nieruchomo między Jeanem a Arminem i patrzył przed siebie. Gdy tylko się poruszył, Arlert odruchowo kładł dłoń na chwycie pistoletu. Pod pachami Żandarma i wzdłuż jego brzucha, po koszuli, ciągnęły się nieestetyczne ciemne plamy potu. Jean siedział ze zmarszczonymi brwiami, wyprostowany jak tyczka.
— Jesteście jeszcze bardzo młodzi — odezwał się oficer.
— Zamknij mordę! — warknął Jean niemal automatycznie, jakby wyczekiwał podobnej chwili latami.
Było mu wstyd się do tego przyznać, jednak odczuwał pewnego rodzaju satysfakcję, jaką dawało mu górowanie nad starszym stopniem Żandarmem ze stolicy. Spoglądał na mężczyznę z wściekłością w oczach, choć złość odczuwał z zupełnie innego powodu.
Mogłem być jednym z nich...
— pomyślał, przytykając czoło do szyby. Przypominał sobie ciężar niektórych dni w czasie szkolenia, to dumne przechwalanie się przed samym sobą, kiedy spokojny i ufny w swoje siły, wierzył w sens wstąpienia do Żandarmerii, a na myśl o stolicy odczuwał w sobie odruch niemego podniecenia, który powodował na jego twarzy niemal szkarłatne wypieki.
Trzasnął ręką w kolano, wydając z siebie ni to głęboki oddech, ni prychnięcie. Nie chciał nawet myśleć o rozkazie, jaki mógłby dostać jako Żandarm, gdyby na przykład oddelegowali go ze Stohess do stolicy.
A potem?
Spojrzał pogardliwie na Ralpha.
Zmuszono by mnie do kolaboracji. Kolaboracja? To na pewno to słowo? Było kiedyś w regulaminie, którego przez cały pobyt w koszarach nigdy nie przeczytałem ani nie przejrzałem. Jego współpraca z nami, jako wrogiem publicznym... Czy to kolaboracja?
Nie potrafił przypomnieć sobie żadnej koszarowej nazwy. Jedyne, co zapamiętał dokładnie z tych wszystkich formułek to definicja defetyzmu, ulubionego słowa Inez.
Teraz już wiedział dlaczego.
Przed bramą stolicy natknęli się na pierwszy patrol Żandarmerii. Armin westchnął ciężko. Żołnierz, który zajrzał do powozu, od razu rozpoznał oficera Pierwszej Brygady. Zasalutował, jak gdyby na odczepnego, po czym przyjrzał się Jeanowi i Arminowi.
— A oni, panie majorze? — zapytał. — Nie kojarzę ich twarzy. — Na te słowa Jean drgnął niespokojnie, dziwiąc się, że Armin siedzi opanowany z kamiennym wyrazem twarzy. Za chwilę doprowadził się do porządku, próbując sobie przypomnieć własne zachowanie z czasów szkolenia.
Wyprostował się jeszcze bardziej i zmarszczył brwi.
— Od kiedy interesują was przesunięcia w obrębie naszej struktury? — zapytał inteligentnie Ralph, na co żołnierz zmieszał się. — Jeżeli aż tak was to, kurwa, obchodzi, to mój nowy adiutant. — Wskazał na Jeana. — Hans musiał zostać w Troście. A to mój sekretarz, również oddelegowany ze Stohess, który w przeciwieństwie do was, ma mózg — dodał, machając lekceważąco ręką.
Jean musiał przyznać, że nie wyglądało to na grę, lecz w pełni naturalny odruch. Nie miał pojęcia, jaka atmosfera panuje wewnątrz Korpusu Żandarmerii. Domyślił się tego dopiero w momencie, gdy w czasie przemarszu przez Stohess, był świadkiem rozmowy Nila Doka ze Smithem.
— Tak jest! — Żołnierz zasalutował Jeanowi, który uśmiechnął się półgębkiem, myśląc w głębi serca, że w gruncie rzeczy było to szczere, zgodne z połechtaniem jego narcystycznej dumy. — Witam w stolicy, chłopcze. Mamy tu znacznie lepsze lokale niż w Stohess. — Zaśmiał się głupkowato. — Tutaj zobaczysz, czym tak naprawdę jest życie!
— Stohess przejdzie, za to w Troście piją same podłe wina. — Jean skrzywił się bez większego wysiłku, przypominając sobie cierpki, okropny smak trunku, którym zachwycała się Inez.— Nie przyjechałem tu jednak używać życia. — Spoważniał teatralnie, gromiąc Żandarma wzrokiem z wyraźnym poczuciem wyższości i... satysfakcji.
— Ma się rozumieć! — Żołnierz wyprostował się jak tyczka. — Otworzyć bramę!
Gdy tylko przejechali przez bramę, Ralph spojrzał z uznaniem na swoich towarzyszy.
— To, co mówiło się o waszych działaniach w ciemno, nie było przesadzone — powiedział. — To zgubiło Djela. Był przekonany, że może przechytrzyć wszystkich, nawet Erwina Smitha. — Armin spojrzał na niego z powagą.
— Jest wielu żołnierzy, którzy dla dobra operacji zrezygnują z własnego człowieczeństwa. Nie tylko u was w podjednostce. — Przystawił pistolet do żeber Ralpha. — Ja też nie zamierzam się wahać, jeśli właśnie tego będzie wymagać sytuacja.
Jean spojrzał na Arlerta z niedowierzaniem; znał już tę umiejętność manipulacji, którą cechował się chłopiec kwalifikowany przez Shadisa jako „fizycznie niezdolny do służby". Po raz pierwszy ujawniła się, gdy Armin zmusił Annie do zmiany kierunku ataku, następnie w Stohess, gdy praktycznie zwabił ją do opuszczonego dystryktu pod ziemią. Ostatnia rozmowa z Bertholdem była zbyt gorzka, by rozpatrywać ją jako sukces, a jednak Armin był w stanie szantażem skruszyć jego ślepe zapatrzenie w nie do końca jasną misję.
Ludzie tacy jak on, Eren czy Mikasa, w przeciwieństwie do mnie, nie mają zahamowań.
Westchnął. Odsłonił żółtą, irytująco dyndającą zasłonę powozu i wyjrzał przez okno.
To, co zobaczył, było zdumiewające. Kolorowy tłum pięknie ubranych ludzi wypełniał niemal całą szerokość ulicy, wylewając się przez otwarte wrota parku obsadzonego pedantycznie przystrzyżonymi drzewami. Wszędzie, pomimo jesieni, były zadbane trawniki, klomby sąsiadujące z marmurowymi wodotryskami. Mijali właśnie Sztab Generalny — olśniewająco biały kamienny gmach.
Zielona chorągiew Korpusu zatknięta na dachu leniwie rozwijała się z drzewca, a za chwilę zawijała znów dookoła niego. Na budynku wyryty był napis, który w tym miejscu wydał się Jeanowi całkowicie bez sensu.
Zrobiono go chyba ot tak, żeby było ładnie — pomyślał z zażenowaniem, układając w myślach coś bardziej prawdziwego. — Mamy wielkie słowa, brak nam tylko czynów.
Niektóre okna budynków były pootwierane. Tam, niczym urocze dziewczęta, przeginały się muślinowe zasłony — to wypływały ze środka, to cofały się do wnętrza. Jean zaśmiał się pod nosem na to porównanie. Widok wprawiał go w dziwne rozmarzenie. Ze ścian jakiejś posiadłości, kaskadami spadały bluszcze. To był inny świat i, nawet wiedząc o jego istnieniu, wyobrażał sobie to wszystko inaczej. Wydawało mu się, że domy będą zupełnie podobne do tych w Troście czy Stohess, tylko czystsze i może trochę jaśniejsze.
Zbliżał się wieczór, a słońce zachodziło. Jean chłonął to wszystko rozszerzonymi źrenicami, tak jakby widział przed sobą jakiś szalony, łagodny, a zarazem piękny koniec świata.
Oto ziemia zamieniła się miejscami z niebem, domy wcale nie spadają nam na głowę, a rzeka sunie ulegle swoim korytem.
✦
Podziemny Dystrykt
Zatrzymali się niedaleko wyjścia na Powierzchnię. Na górze musiało być już ciemno. Ukryci za ścianami otoczyli dom, który wyglądał na opuszczony. Inez zajrzała przez pęknięte okno, jednak niczego nie dostrzegła.
Levi drgnął niespokojnie.
Spojrzał na nią i przycisnął palec do ust.
Czyżby coś usłyszał?
Nigdy nie znajdowała logicznego wyjaśnienia, w jaki sposób on i Ackerman percypowali rzeczywistość, słysząc dźwięki jeszcze chyba przed ich wydaniem. Kiedy po wyprawie ścigała go w lesie, niespecjalnie dbała o własną dyskrecję, ale i tak nie spodziewała się...
Tego.
Kapitan otworzył podziurawione drzwi i wszedł do środka. Coś huknęło wewnątrz domu, z którego wydobył się krótki, urwany nagle pisk. Inez zapaliła zapałkę. Na środku izby stał Levi trzymający w uścisku jakiegoś chłopca. Na podłodze leżał nóż.
— Levi! — wykrzyknęła, widząc, jak trzymany za kark wyrostek bezskutecznie próbuje się wyrwać.
Kapitan przewrócił oczami.
— Nic nie wiesz o tym miejscu.
Inez poczuła, jak wypalająca się zapałka parzy ją w palce. Weszła głębiej i zapaliła kolejne. Dopiero teraz, w rogu izby spostrzegła skulone w kącie, ledwo zarysowane sylwetki. Chłopak, zmęczony bolesnym uściskiem kapitana przestał wreszcie wierzgać. Levi puścił go, podniósł leżący na podłodze nóż i obejrzał go dokładnie. Podobny, jako swój pierwszy, dostał kiedyś od „wujka" Kenny'ego — prymitywny, bardzo prosty, odrobinę tępy.
Dzieciak, gdy tylko odzyskał oddech, znów ruszył na Leviego, lecz ten zatrzymał go ręką przy praktycznie zerowym wysiłku.
— Jeśli się uspokoisz, nic wam się nie stanie — powiedział to tonem, który brzmiał bardziej jak groźba śmierci.
— Przysięgnij!
— Przysięgam.
Chłopak odpuścił ze zrezygnowaniem, po czym zgiął się wpół i, ułożywszy ręce na kolanach, dyszał ciężko. Za chwilę, dumnie podniósł głowę, chcąc chyba rzucić swojemu przeciwnikowi nienawistne spojrzenie, jednak coś go powstrzymało.
— Nie jesteś Żandarmem — wypowiedział to dziwnym tonem, jakby próbował udawać dorosłego. — Oni nic nie mówią, tylko przychodzą. — Spojrzał na skulone w kącie dziewczęta.
Levi zastygł w bezruchu. Pamiętał, gdy do ich bazy po raz pierwszy wpadła przerażona Isabel uciekająca przed ludźmi, którzy grozili, że zrobią jej coś innego.
Inez wzdrygnęła się. Rzeczywiście nic nie wiedziała o tym miejscu. Poczuła wstyd; do tej pory myślała egoistycznie, że przebijanie się przez martwą Shinganshimę, było esencją tego, co mogła nazwać życiem szczura. Wszystko to uświadamiało jej wagę autentyczności i imperatyw obrony człowieczeństwa przed wszelkimi ograniczeniami politycznymi. Konieczność obrony ludzkości, dla której tytani przestali być jedynym wrogiem, wydawała jej się silniejsza niż kiedykolwiek. Syknęła z bólu, sparzona dogasającą zapałką.
Zapadła cisza.
Jedna z dziewczynek przebiegła z kąta do stołu i zapaliła poprzylepiane do blatu resztki świec, po czym jeszcze szybciej wróciła na swoje miejsce.
Levi odruchowo przetarł prymitywny nożyk i, trzymając za ostrze, oddał go chłopakowi. Świece jarzyły się intensywniej. Dopiero teraz twarze wszystkich stały się w miarę widoczne.
— Nic wam nie zrobimy — Inez odezwała się szeptem, spoglądając na dziewczynki. Postawiła na podłodze plecak, który ciążył jej od przebicia się przez Mur. Czuła zmęczenie, a jej kolana drżały, choć nie wiedziała nawet dlaczego. Przykucnęła. — Możemy tu chwilę zostać? — Obie spojrzały na chłopca, jakby ten był tu jedynym autorytatywnym głosem.
— Nie jesteście stąd — odpowiedział. Jego ton brzmiał dziwnie; zdradzał doświadczonego życiem wojownika w całkowicie dziecięcym ciele. — Ludzie stąd wyglądają inaczej. — Inez spojrzała na Leviego i zobaczyła w tym chłopcu coś podobnego do niego, choć bardziej ją to przeraziło, niż poruszyło. Przez co on musiał tu przejść? Nie potrafiła sobie przypomnieć swoich wcześniejszych wyobrażeń o tym miejscu. Wszystkie rozprysły się i rozlały. — Po co tu jesteście? — Dzieciak zapytał tonem policjanta. Levi zrobił krok do przodu, na co chłopak zareagował natychmiastowym przybraniem pozycji obronnej.
— Niepotrzebnie tyle pytasz. — Spojrzał na Inez, ignorując obrażony wzrok chłopca. — Zawołaj ich — rozkazał, po czym zbliżył się do jednego z okien. Do baraku po cichu weszli Sasha i Conny. — Patrol Żandarmerii. Pilnują wyjścia na Powierzchnię. Centrala jest praktycznie nad nami.
— Trzeba będzie ich unieszkodliwić — szepnęła Inez, na co chłopiec zmieszał się, spoglądając na nich już nie z lekceważeniem, jak wcześniej, lecz z dziwnym uznaniem.
Sasha rzuciła plecak na podłogę, ściągnęła z siebie łuk i usiadła na zimnych, zakurzonych deskach. Szeleszcząc ekwipunkiem, wyciągnęła wreszcie prowiant. Już miała wgryzać się w pieczywo i mięso od Reevesów, lecz coś ją powstrzymało. Spojrzała na dzieci i podniosła się z ziemi. Odkroiła wszystkiego po małym kawałku, a resztę podała chłopcu, który natychmiast zaniósł jedzenie pod ścianę. Conny zrobił to samo, lecz połowę „swojej części" oddał jeszcze Sashy, która spojrzała na niego z wilgotnymi oczami.
— Conny...
— Wiem, wiem, Ziemniaczaro. Jesteś prawie tak wzruszona, jak głodna — odparł zupełnie zadowolony Springer.
— Trzech strażników — oznajmił Levi, nie bacząc na wbity w niego pełen fascynacji wzrok chłopca. Inez uśmiechnęła się; w połączeniu z topiącym serce dialogiem Sashy i Connego, spowijające wszystko uczucie przygnębienia na moment przytępiało. Widziała, jak dzieci z rozmarzeniem wpatrują się nie w jedzenie, lecz uwieszony na ich biodrach sprzęt do manewrów.
— Synchronicznie z Sashą, jesteśmy w stanie załatwić dwóch — odpowiedziała, zawzięcie szukając czegoś w plecaku.
— Trzecim się nie przejmuj. — Levi wymieniał właśnie puszkę z gazem. Dziewczynki rzuciły się do jedzenia.
Chłopiec stał na środku izby ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
— Zwiadowcy? — zapytał, na co kapitan zgromił go wzrokiem. — Ty jesteś Levi. Myślałem, że Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości powinien być wyższy.
Inez wygrzebała wreszcie z plecaka ciemną butelkę napełnioną po korek.
— Sasha, daj strzały. — Zakrzątnęła się prędko po izbie. Pamiętała, że takiej ilości eteru nie powinno się otwierać w zamkniętym pomieszczeniu, a już na pewno nie w miejscu, gdzie tli się ogień. „Lekarz", którego poznała u ojca, opowiedział jej odrobinę o tej substancji, której kiedyś używało się do narkozy. Sama pamiętała, że znieczulona tym starym sposobem, długo leżała w łóżku bez czucia i świadomości. Wyszły z Sashą na zewnątrz i schroniły się na tyłach domu.
— Nie zabije ich — powiedziała Braus, dotykając drobniutkich grotów palcami wprawionej łowczyni. Były cienkie, gładkie i płaskie, a to tego słabo wcięte; Sasha, jeszcze w lokalu w Troście, robiła pociski i wszystkie owijki, nie chcąc, żeby — poza zawołaniem na kolację — ktoś jej przeszkadzał.
— Trzeba je tylko nasączyć. — Inez odkręciła szpitalną, niezgrabną butelkę. W powietrzu uniósł się słodkawy zapach.
Levi stał nadal przy oknie, obserwując patrol kręcący się przy schodkach na Powierzchnię. Omiótł wzrokiem otoczenie, planując swój atak. Ze skupienia wyrwało go delikatnie szarpnięcie za koszulę. Błyskawicznie odwrócił głowę, lecz za chwilę uspokoił się, widząc, że to tylko dzieciak patrzący na niego dziwnym, jakby błagalnym wzrokiem.
— Czego chcesz? — warknął, nie mając zielonego pojęcia, jak powinno się rozmawiać z dziećmi, bo Kenny nigdy nie był specjalnie wylewny ani czuły; tylko raz usłyszał od niego coś, co do głębi go poruszyło.
Jesteś moją dumą — powiedział dawno temu, któregoś dnia, gdy akurat nie nazwał go bękartem z burdelu. Niedługo po tym odszedł, zostawiając chłopca z tak silną wolą przeżycia na pastwę losu.
Dzieciak chyba odrobinę się speszył.
— Taki jeden Żandarm. Łysy, wołają na niego Ernst Sticker. Jutro znowu tu przyjdzie do mojej starszej siostry.
Levi zacisnął pięści, a coś dziwnego zakotłowało się w jego czaszce. Dzieci. To zawsze go irytowało i przerażało — dzieci z Podziemia, problemy dzieci z Podziemia i cała ich mentalność.
Pamiętał, gdy mając może siedemnaście lat, leżał kiedyś na murku, czekając na Farlana, i przymknął na chwilę oczy, wyobrażając sobie, że grzeje się na słońcu. Coś rzuciło cień na jego twarz. Stała nad nim jakaś mała figlarna dziewczynka, miała może dziewięć-dziesięć lat. Trzymała w ręku jego pusty plecak.
Jeżeli pan zaśnie, na pewno panu ten plecak ukradnę — uśmiechnęła się, trochę łobuzersko, trochę bezczelnie. — Dlaczego? — zapytał, a ona roześmiała się zalotnie, jakby była dorosłą kobietą, po czym przechyliła ładną dziecinną twarz. Zajrzała do środka. Przecież on jest bez wartości, pusty! — oburzyła się i znowu spojrzała po dziecinnemu, zalotnie, śmiało. — Ma pan żonę? — Przytaknął. — Tak mam żonę.
Popatrzyła na niego z rozczarowaniem. A może była zrażona samym niepoważnym tonem? Wybuchła śmiechem pensjonarki, lecz nic nie powiedziała; po prostu uciekła.
— Kiedy są na patrolu, zawsze to robi, gdy nie ma mnie w pobliżu. — Dzieciak wyrwał go z chwili zamyślenia.
Levi wzruszył tylko ramionami.
— Zjeżdżaj. Nigdy nas tu nie widziałeś, jasne?
Inez z Sashą stanęły przy oknie z łukami w gotowości, a Levi wyciągnął z kieszeni materiałową chusteczkę.
— Pójdę pierwszy. Gdy zrobię swoje, możecie strzelać. Jeśli któraś z was chybi, nie ręczę za siebie. — Kapitan chwycił butelkę z eterem i, z zakrytą kapturem twarzą, wyszedł na zewnątrz. Rozległ się świst gazu. Inez nie potrafiła nawet powiedzieć, w którym dokładnie momencie Levi mignął jej przed oczami; naprawdę był nadludzko szybki.
Wychyliły się z Sashą przez powybijane okna i wycelowały Żandarmom w nogi lub pośladek. Strzałki były leciutkie, proste, właściwie nieszkodliwe. Inez wydawało się, że słyszy swój bezgłośny oddech i kotłujące się serce. Rozległ się krzyk, który za chwilę ucichł. Conny pospiesznie zebrał ekwipunek.
Levi czekał przed barakiem.
— Za łatwo poszło. Nie cierpię tego uczucia — burknął, po czym cała czwórka czmychnęła w stronę wyjścia na Powierzchnię.
Powyjmowali żołnierzom strzałki, po czym usadzili ich pod ścianą tak, by wyglądali na śpiących. Conny odkręcił butelkę bimbru i oblał nią Żandarmów. Zapach trunku rozniósł się w powietrzu.
Było ciemno, a wszędzie panowała cisza. Przemknęli uliczką wzdłuż ścian jakiegoś budynku. Minęli kilka grup pijanych bogaczy, którzy zataczali się chodnikiem, nie zwracając na nich większej uwagi.
— Powinni już tu być — szepnęła zaniepokojona Inez. —Mam nadzieję, że zatrzymały ich sprawy gry aktorskiej, a my nie jesteśmy jeszcze spaleni. — Za ogrodzeniem Centrali Żandarmerii jarzyły się uliczne lampy, a przed budynkiem stała grupa ludzi. Dopiero teraz dojrzeli dorożkę. Z daleka, Inez rozpoznała wysoką i szczupłą sylwetkę Jeana, który stał idealnie wyprostowany, jak zawsze, gdy się stresował lub wściekał. — Są, wjechali.
— Może obejdzie się bez wprowadzania paniki i stawiania na nogi całej Żandarmerii, która pełni dziś wartę — słusznie zauważył Levi.
— Też o tym pomyślałam. Widocznie Ralph współpracuje z nimi z większym zaangażowaniem, niż się spodziewaliśmy.
— To byłoby nawet lepsze. Nikt nie musiałby wcale wiedzieć, że cokolwiek się działo.
— Układając plan, nie sądziłam, że wszystko tak po prostu się uda. — Spojrzała mu w oczy. — Nie byłam przyzwyczajona do tego, że plany mogą też działać lub kończyć się sukcesem — mruknęła. — Smith potraktował mnie trochę tak, jakby próbował mnie metodycznie zagiąć. Zresztą, jak zawsze się udało. Z Podziemiem oczywiście.
— Zamknij się, Schneider, jeszcze nie ma się z czego cieszyć. Nie zapeszaj, dobra? — Levi rzucił jej mordercze spojrzenie. Prawie się zaśmiała, bo któryś raz wydawało jej się, że kapitan, przy całej swojej powadze, oschłości i nerwicy natręctw, jest też... przesądny; że dekoncentrują go przebiegające drogę czarne koty, zbite lustra, nieprzechodzenie lewą nogą przez progi i inne podobne bzdury. — Musimy przejść przez ogrodzenie i dostać się na dach. Stąd nie mamy jak ich obstawić.
— Spróbujmy z tyłu. Musimy ich ubezpieczyć. Teraz, jeśli nawet coś miałoby pójść nie tak, jest za późno na odwrót.
✦
Mitras
Przed wejściem do Centrali trafili na kolejny patrol. Żołnierze mieli na sobie tradycyjnie upiększone mundury stolicy. Jean pomyślał, że sam mundur nie jest tak istotny. Znacznie łatwiej było ich poznać po niemal lustrzanych butach odbijających światła lamp; butach świecących ciemnym blaskiem, nieskażonych żadną ciężką pracą. Ich marynarki tonęły w złocie orderów, naszywek, ozdobnych defiladowych sznurów czy spinek do mankietów. Przy pasie, z czarnej kabury wystawała oksydowana lufa rewolweru dodająca całości niesamowitego fasonu.
Ci ludzie z podniesionymi wysoko podbródkami, wyciągając szyje, chłonęli niemal każde słowo Ralpha. Przez chwilę wydawało mu się, że przystojni i piękni żołnierze stoją tak, wyprężeni, jak wypchane trocinami kukły ozdabiające magazyny mody oficerskiej. Czuł cień zazdrości wobec tego wszystkiego, czego, gdyby nie ta akcja, nigdy by nie poznał. Gdzieś w głębi serca, wzdychał z zachwytem nad całą elegancką otoczką, patrząc rozszerzonymi źrenicami na piękną broń.
O ile przystojniejszy by się czuł, gdyby mógł nosić się w ten sposób.
— Jesteśmy tu tylko na chwilę — powiedział Raplh, chcąc odprawić wartowników. — Trost wymaga większej interwencji, niż się spodziewaliśmy.
— Z całym szacunkiem, panie majorze, nie lepiej byłoby wysłać tam Brygadę Pacyfikacji Ludności?
Jean drgnął. Brygadę czego?!
— Tak zapewne się stanie — odpowiedział obojętnie Ralph. — Na razie jednak zmuszeni jesteśmy do ostrożności. Generał Sanes trzyma Zwiadowców w garści, a tak radykalny krok mógłby być szkodliwy dla całego przedsięwzięcia, prowokując burzliwy nastrój w obrębie Murów — dodał wymijająco, lecz rzeczowo. — Nie możemy poruszać się nieostrożnie po nieswoim podwórku. — Zgromił żołnierza wzrokiem. — Musicie pamiętać, że za Dystrykt Trost i inne Południowe Dywizje odpowiada generał Dott Pyxis. Zapewniam, że nie chcielibyście mieć w nim wroga. Głównodowodzący zawsze bierze pod uwagę jego opinie.
— Tego starego pijaka? Ktoś bierze go w ogóle na poważnie? — zaśmiał się jeden z żołnierzy.
— Starego pijaka z niekwestionowanym autorytetem — przerwał Ralph.
— Oni wszyscy będą wisieć. Chętnie popatrzę, jak Smith wydaje na szubienicy swoje ostatnie tchnienie. To będzie zwiadowczy łabędzi śpiew o wolności.
Jean zacisnął pięści i zmrużył oczy, nie mogąc już dłużej tego słuchać. Tracił nad sobą panowanie. Poczuł łokieć Armina wbity między swoje żebra na znak, że ma się uspokoić, bo ich blef wyjdzie na jaw. Starał się stonować, odetchnąć, lecz, z każdą spędzoną tu sekundą, narastała w nim wściekłość. Nie wyobrażał sobie dłuższego stania tutaj i posłusznego słuchania tych wszystkich obelg. Armin, widząc to, wyciągnął z kieszeni jakiś papier.
— Panie majorze — odezwał się grzecznym, lecz zdecydowanym tonem.
— Johann. — Ralph spojrzał na Jeana. — Przeleć się do kantyny po papierosy. Przepraszam, panowie. Czas nagli. W razie pytań będę u siebie w gabinecie do rana. Potem wyjeżdżam.
Jean, z białym arkuszem w dłoniach, stał bezradnie na żwirowanej ścieżce przed Centralą. Próbował uspokoić oddech. Wytarł spocone dłonie o spodnie i kopnął z całej siły większy kawałek żwiru. Wiedział, że jego zachowanie było nieodpowiednie, ale obok pewnych rzeczy nie potrafił tak po prostu przejść obojętnie. Powtarzał co parę sekund jakieś bezsensowne mobilizujące zdanie, choć nadal miał ochotę wrócić się do budynku i wymierzyć sprawiedliwość własnymi pięściami.
Zbyt wiele upokorzeń jak dla mnie — myślał, wzdychając ciężko. — Swoim zachowaniem praktycznie położyłem całą akcję. Przynajmniej Armin ma łeb na karku.
Oparł się o ścianę i spojrzał w niebo. Za chwilę usłyszał cichy świst i dźwięk wystrzelonej linki. Z dachu zeskoczyła Inez.
— Jesteś cały — szepnęła i mocno objęła go za szyję. Jego serce zakotłowało się niespokojnie. Pociągnęła go za rękaw w zaciemnione miejsce przy bocznym skrzydle. — Ubezpieczamy was. Jak wygląda sytuacja wewnątrz?
— W środku jest pełno żołnierzy. Mimo to wszystko idzie zgodnie z planem. Ralph jest bardzo pomocny — zaraportował szeptem, po czym spuścił wzrok. — Zdarzyło mu się nawet uratować sytuację.
— Przed czym?
— Przede mną.
Inez rozejrzała się, czy nikogo nie ma w pobliżu.
— To nie jest moment na takie zwątpienia — powiedziała ostrym tonem. — Trzeba zrobić, co do nas należy i stąd spadać. Im dłużej tu jesteśmy, tym gorzej.
— Gabinet Sanesa jest na ostatnim piętrze, jednak nie wiem, czy są tam jacyś wartownicy. Armin z Ralphem poszli to sprawdzić.
— Nikt was nie przeszukiwał?
— Nie. Reszta ekwipunku ukrytego w wozie jest bezpieczna.
— Dobra, zatem łapiemy dokumenty i odskakujemy. Pamiętajcie, że jesteśmy tuż obok. Gdyby udało ci się otworzyć okno na którymś z pięter...
— Tak jest — wyszeptał, po czym odwrócił się i skierował w stronę schodów. Inez z powrotem czmychnęła na dach.
✦
— Jak to wyczyszczony?! — warknęła Inez, siadając przy biurku Sanesa. Utkwiła wzrok w pustych półkach, na których, poza prasą i kilkoma książkami, nie było niczego istotnego.
— Spalił lub schował gdzieś całą dokumentację, sukinsyn. Wiedział, że coś się święci. Musiał to przeczuwać.
— Niemożliwe, że pozbył się zbieranych tyle lat dowodów. W odpowiednich rękach mogły uratować mu skórę.
— Lub posłać go na szubienicę. Jak myślisz, co mogło tam być?
— Pewnie co najmniej setka takich jak ja, ty, Smith...
— A nawet gorzej. Mógł mieć informacje na temat prawdziwej rodziny królewskiej.
Szeptali do siebie zamknięci od środka w gabinecie, który wydawał się Inez całkiem inny, niż zapamiętała. Piętro niżej Ralph, Armin i Jean odwracali uwagę obecnych w Centrali żołnierzy, improwizowanym zebraniem warty. Conny i Sasha obstawiali budynek z zewnątrz.
— Nie wrócę bez niczego, rozumiesz? — syknęła Inez.
— Nie rozumiesz, że z każdą spędzoną tu minutą, podejmujemy coraz większe ryzyko? Erwin zabronił stawiania spraw na ostrzu noża. Jesteś zdesperowana. — Levi wywrócił oczami. — Gdzie masz zamiar tego szukać? Mógł to schować dosłownie wszędzie.
Poczuła się beznadziejnie. Wściekł ją chroniczny brak czasu i bezowocność całego przedsięwzięcia, które sprowadziło się w gruncie rzeczy do wycieczki krajoznawczej za wewnętrzny Mur.
Słowa Leviego wysunęły jeszcze kwestię kompleksu niższości; że prawdopodobnie ją dręczy.
Ta, zapewne, mam ten szlachetny kompleks.
Może właśnie nieustanne poczucie braku pchnęło ją do ostatecznego zakończenia ponurej egzystencji Korpusu Zwiadowczego, poprzez taki właśnie bunt? Od początku miało to dla niej formę desperackiego i ostatecznego szaleństwa, jednak myślała, że dość już pasywizmu; że musi zareagować jednorazowo, ale wystarczająco. Teraz stała już tylko o krok od stwierdzenia, że można by z równym powodzeniem powiedzieć tutaj parodia. Zacisnęła pięści i spojrzała na Leviego.
— Nie mam pojęcia! — Ze złością zdmuchnęła włosy, które opadły jej na oczy. — Wygrzebię to pierdolone archiwum choćby spod...
Świat zatrzymał się w jednej chwili. Inez zamilkła, badając wzrokiem każdy centymetr pomieszczenia. Dzień spędzony w tym gabinecie wybuchł przed nią z całym towarzyszącym wszystkiemu bólem. Omiotła podłogowe deski, których, skulona, w czasie przesłuchania, niemal dotykała twarzą. Pamiętała nawet leżący na ziemi pukiel własnych włosów. Zamknęła oczy, próbując wywołać z pamięci ten obraz, kiedy skupiona na własnym życiu, widziała nierówność każdej deski, każdy sęk na posadzce, a na swoich dłoniach czuła boleśnie wbijające się drzazgi. Usiadła na środku gabinetu, próbując odtworzyć jakoś ten moment. Spojrzała na stojącą w rogu ciężką komodę, na której stały karafki z resztkami koniaku. Na czworaka zbliżyła się do mebla. Wsunęła dłoń pod szafkę, wyciągając spod niej stertę kurzu. Otrzepała ręce.
— Tej komody tu nie było — powiedziała, spoglądając na Leviego. — Odsuń ją.
Zmarszczył brwi, lecz podniósł się z fotela. Inez jeździła palcami po szczelinach w podłodze. Kapitan bez słowa podał jej swój nóż do pikutów. Wcisnęła ostrze w łączenie między deskami i podważyła ostrożnie. Deska wyszła gładko, jakby nie była przymocowana.
Wsunęła tam rękę.
— Wygrzebię to pierdolone archiwum choćby spod... podłogi — powtórzyła. Gdyby było widno, Levi zapewne dojrzałby, że na jej usta wkradł się uśmiech pełen satysfakcji.
— Uważaj, bo jeszcze ci ten upór zostanie i będziesz musiała wyrzucić słowne rozmamłanie.
— Uczyłam się od najlepszych, kapitanie — położyła dłoń na rękę Leviego spoczywającą na owiniętych szmatami teczkach.
Rozwarł oczy; nigdy nie widział jej tak zadowolonej.
— Zrobiliśmy tu straszny kipisz — mruknął, gdy tylko wyjęli spod podłogi wszystkie dokumenty. Spojrzał na rozrzucone po gabinecie papiery, a następnie przeniósł wzrok na biurko Sanesa, na którym stała elegancka, odlana z brązu figurka jednorożca z herbu Żandarmerii. Przyświecił zapałką. Na podstawce miała wygrawerowaną zapewne datę jego awansu na generała brygady. Wziął bibelot do ręki, a Inez spojrzała na niego pytająco.
— Nie wygląda na coś w twoim guście, Levi...
Prychnął.
— Postawię mu ją w celi. Na pewno stęsknił się za tym miejscem.
✦
Gdy zaczynało świtać, bezpiecznie opuścili Centralę po przekazaniu całego archiwum Arminowi. Planowali spotkać się za wewnętrzną bramą Ehrmich, by stamtąd wrócić powozem do Trostu.
Przy zejściu do Podziemi było jeszcze pusto. Nie wiedzieli, o której rozpoczyna się zmiana warty. Levi wyglądał na zamyślonego, a Inez miała wrażenie, że po prostu nie ma ochoty na kolejną wizytę w swoim rodzinnym mieście. Zaraz jednak odrzuciła tę myśl; przecież nie był kimś, kto byłby skłonny mieszać z wojskiem swoje prywatne sprawy.
W ciszy śpiącej stolicy usłyszeli kroki ciężkich wojskowych butów. Levi odwrócił się instynktownie. Był to potężny łysy mężczyzna z czerwonym karkiem w tradycyjnym mundurze Żandarmerii.
— Złaźcie do Podziemia. Ale już! — rozkazał Connemu i Sashy, po czym spojrzał na Inez. — Osłaniaj mnie.
— Levi... co ty?! — Nie zdążyła nawet dokończyć pytania, bo kapitan odwrócił się w stronę mężczyzny.
— Na ciebie wołają Ernst? — zapytał chłodno.
— A bo co? — mruknął Żandarm, kierując się prawdopodobnie na przekazanie warty.
Inez usłyszała tylko szczęk kości i huk upadającego na ziemię ciała. Wychyliła się zza ściany. Na chodniku leżał tęgi mężczyzna z szeroko rozwartymi oczami i nienaturalnie wykręconym karkiem. Levi pochylił się nad ciałem, odpiął kaburę z bronią, a z kieszeni munduru wyjął dokumenty.
— Ernst Sticker — przeczytał na głos.
Poczuła, jak jej nogi robią się miękkie. Postanowiła jednak o nic nie pytać.
Kapitan milczał. Kopnięciem zepchnął ciało ze schodów i skrzywił się. Gdy mijali barak będący ich niedawną kryjówką, delikatnie zapukał do drzwi.
— Sticker, wynoś się! — wrzeszczał chłopiec drżącym i desperackim głosem. — Zabiję cię! Zabiję!
— On już nie przyjdzie — odezwał się Levi, mówiąc do drzwi. Przez dziurę wychyliła się para przerażonych oczu. Odpiął od paska swój stary, ale wciąż ostry nóż do ćwiczeń i pikutów, po czym wsunął go do środka. — Nie przyjdzie — powtórzył. — A teraz zjeżdżaj.
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top