#25.
Stohess
Tymczasowy gabinet Smitha tonął w ciszy. Inez wpatrywała się w leżącą na biurku walizkę, mierząc wzrokiem drewnianą okładzinę chwytu rewolweru wetkniętego w miękkie obicie. Jej ręce się trzęsły, a oddech łamał.
Broń przeciw ludziom?!
Co, do cholery?!
Generał odchrząknął, wyrywając ją z kompulsywnego mnożenia pytań retorycznych.
— Na terenie dystryktu działacie w cywilu — powiedział, gdy tylko przeniosła wzrok z pistoletu na niego. — Trzeba otworzyć oczy tym, którzy poza nie do końca jasnymi majakami nie widzą niczego więcej.
— Rozumiem — skłamała w nadziei, że nie zdradziła jej mowa ciała.
— Czyżby? — zapytał twardo Smith, marszcząc brwi, a Inez poczuła, jak pocą jej się dłonie.
— Wszystko jest absolutnie jasne, generale. — Wyprostowała się jak tyczka, składając ręce we wzorowy salut.
— Jeśli zdradzicie się z tym zadaniem, powieszą nas wszystkich za zamach stanu — oznajmił, a ona nie wiedziała, czy miało ją to zmobilizować, czy przerazić. — Wielebny Nick... — W tonie mężczyzny słychać było maskowane pogardę i złość. — Wydaje się inteligentnym i zatwardziałym człowiekiem.
— Powiedział coś?
— Jeszcze nie. Właściwie, nie zanosi się, by cokolwiek miało to zmienić.
✦
— Za Mur Rose dostali się tytani! — Złowrogi raport niósł się po korytarzu. — Thoma przyjechał z Dystryktu Ehrmich! Żołnierze zostali zaskoczeni podczas pobytu w Centrali! Nieuzbrojeni, rozproszyli się w kierunku okolicznych wiosek! — Krzyki było słychać za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Smith stał przy oknie odwrócony plecami do kapitana Rashada.
— Sukinsyny, nie dają nam ani chwili spokoju. — Do pomieszczenia bez pukania wślizgnął się Levi w cywilnych ubraniach.
— Dasz radę jechać? — Erwin odwrócił głowę w jego stronę. Kapitan spojrzał na niego przenikliwie, zapewne rozumiejąc, że wyraz twarzy Smitha zdradzał jakieś drugie dno operacji.
— Jakbym kiedykolwiek miał wybór.
— Oddanie tegorocznych rekrutów pod komendę Zachariusa w czasie naszej nieobecności było mądrą decyzją — wtrącił Rashad. — Dzięki niemu przetrwają.
— Miejmy taką nadzieję — odparł Erwin bez cienia przekonania.
— Co z tym śmieciem ze świątyni?
— Weźmiecie go ze sobą. Wznosił ręce w modlitwie, patrząc z utęsknieniem na Mury. Niech i tam sobie popatrzy. — Erwin jednym, zdecydowanym ruchem ręki zamknął leżący na biurku notatnik. — Na waszym wozie powinien znaleźć się jeszcze Jaeger, Ackerman i Arlert. Niech porozmawiają. Rashad, przekaż Schneider, że operacja zostaje na tę chwilę zawieszona. Niech bierze swój oddział i rusza z resztą Korpusu w stronę Dystryktu Ehrmich w celu zlokalizowania wyrwy, tam przekażę dalsze instrukcje. — Westchnął ciężko. — W takiej sytuacji jesteśmy zmuszeni planować wszystko na poczekaniu.
Za Levim trzasnęły drzwi.
Erwin spojrzał za okno. Po placu kręcili się zmobilizowani żołnierze, znosząc zaopatrzenie na wozy. Dzwony biły już od dobrej godziny, boleśnie przypominając Smithowi o tym, że kolejna nadzieja na zwycięstwo wymykała mu się właśnie z rąk, że fasady się sypią, a Żandarmeria zapewne szacuje już nagrodę za jego głowę. Mocno zacisnął pięści.
Nie zauważył, kiedy Rashad opuścił gabinet. Zdjął z poręczy krzesła zieloną zwiadowczą opończę.
— To jeszcze nie koniec — rzekł do siebie zdecydowanym tonem. Dopił ostatni łyk koniaku i narzucił się płaszczem. Pospiesznie udał się na dół.
Dzwony uderzały na wymarsz.
✦
Mur Rose, odcinek Stohess-Ehrmich
Inez dygotała w siodle. Od kilku dni walczyła z atakującym ją przeziębieniem, któremu organizm nie chciał się poddać. Jechali w zwartym szyku, a za nimi leniwie toczyły się wozy. Nie mogła wyzbyć się uczucia, że od wyprawy byli jakąś groteskową, koczującą bandą dziesiątkowaną na każdym zakręcie.
Okoliczne domy i trakty zapadały się gdzieś w odległe perspektywy nocy. Tylko płomienie pochodni dały się jakoś wychwycić w tej jednej czarnej plamie. Ktoś mamrotał pod nosem, że Korpus został rozbity, a ludzkość przegrała; że Żandarmi siedzą na posterunku w dystrykcie, jakby problem wyrwy w Murze ich nie interesował.
Szyk — jedno, ogromne źródło stukotu kopyt i dziwnych, mruczących, zamierających co chwilę dźwięków. W jej uszach bębnił jeszcze Dystrykt Stohess. Ten moment, kiedy całe miasto rozwrzeszczało się niespodziewanie urywanym lamentem dzwonów. Ludzie też wrzeszczeli w popłochu. Westchnęła ciężko.
To naprawdę było bolesne, gdy tak zawodzili. Nie płakali, że Mur Rose, że żołnierze, że ludzkość, że honor; ale dlatego, że na polach, za Rose, były jeszcze niezebrane kopy siana, że młodziutkie jesienne zasiewy stratują tytani, że wielkie cielsko zniszczy chlew, w którym spały świnie i znów nie będzie co jeść. Machnęła ręką.
Kiedyś, jako młody Zwiadowca, myślała, że wszyscy mają w głowie tę samą tragedię. Szyk zwolnił. Po jej plecach przebiegł zimny, nieprzyjemny dreszcz. Przednie oddziały uważnie oglądały Mur. Zadygotała, rozcierając skostniałe palce.
— Pani kapitan — usłyszała obok siebie niski, przyciszony głos Jeana. Chłopak podjechał na tyle blisko, że ich konie praktycznie się stykały. — Proszę włożyć — powiedział, ściągając ze swoich dłoni ciemne rękawiczki. Położył obie na udzie Inez.
— Jean... — szepnęła, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć.
Wiedziała, że w takich chwilach nie potrafi zachowywać się jak oficer i przełożony; że być może w ogóle nie potrafi się tak zachowywać. Spoglądała w milczeniu na leżące na udzie dziane mitenki zrobione najpewniej przez jego matkę. Kirschtein lustrował ją swoim ostrym spojrzeniem, niby rozkazując. Samo to, jak patrzył, utrudniało Inez jakikolwiek sprzeciw. Uśmiechnęła się delikatnie, wciągając rękawiczki. Materiał był przyjemny, nagrzany ciepłem jego dłoni.
— Widzi pani, nie zginąłem — powiedział to tak cicho, jakby ta cała otulina nocy uniemożliwiała głośne mówienie. — Może dzisiaj, skoro zostaje nam coraz mniej dystryktów — prychnął. — Liczę ten czas i sam nie wiem, co będzie.
— Przestań tak gadać — skarciła go z irytacją. Wiedziała, że gdyby coś mu się stało, pękłoby jej serce. — Wszyscy liczymy.
Chłopak zadarł głowę wysoko, wpatrując się w szczyt Muru.
— Pochłoną nas te pieprzone Mury i ich okropna tajemnica — odezwał się znowu twardym tonem, nerwowo szarpiąc wodze. Buchwald zarżał niespokojnie. — Nie będziemy nowymi Erenami, Smithami, Zackleyami ani Najsilniejszymi Żołnierzami. Mogliśmy być Dokami, ale odrzuciliśmy to, bo szliśmy gdzie indziej. Pani też myślała kiedyś, że są niezniszczalne? — Wskazał palcem na Mur, nie mogąc wybaczyć sobie własnego ograniczenia i egoizmu.
— Znacznie dłużej niż ty. — Westchnęła smętnie. — Nawet nie widziałam ich upadku, przynajmniej nie tak bezpośrednio, przez co nadal nie potrafię się z tym pogodzić — dodała, odpowiadając na jego zadane już dawno temu pytanie.
To pani?
Chłopak zamilkł. Patrzył na nią jakimś innym niż zazwyczaj spojrzeniem, którego nie potrafiła odczytać. Było zarazem ostre i łagodne. Jego oczy zdawały się błyskać, lecz nie powiedziałaby, że to ten sam, co zwykle, charakterystyczny płomień wściekłości.
— Mur nie został naruszony na tym odcinku! — dobiegły do nich krzyki żołnierzy z przednich oddziałów. — Ruszamy dalej w stronę Ehrmich! — ktoś z przodu machnął pochodnią — Jesteśmy w połowie drogi!
Jean trzasnął konia palcatem. Odwrócił głowę, spojrzał jeszcze raz na Inez i wrócił na pozycję.
— Kurwa, nas przynajmniej da się jakoś zastąpić — rzekł do siebie, myśląc o wymienionych przed chwilą nazwiskach.
Spojrzał na rozciągający się przed nim kordon mundurów. Zacisnął dłonie na wodzach. Teraz marzł w palce, lecz czuł, że w nim samym tli się coś znacznie cieplejszego.
✦
Ehrmich
Na odcinku Stohess-Ehrmich nie odnotowano wyrwy w Murze ani śladu obecności tytanów. Wojsko rozlokowało się na terenie niewielkiego posterunku, gdzie zazwyczaj stacjonowały niezbyt liczne oddziały Żandarmerii.
Dostała od Smitha rozkaz wznowienia operacji, więc rano, zaraz po rozładunku wozów, zameldowała się u Leviego. Zamknęli się w jego gabinecie we troje, w męczącej ciszy. Ona, Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości i wysoko postawiony kapłan.
Levi, zza biurka, spoglądał przenikliwie na duchownego, który wpatrywał się tylko w ścianę, mamrocząc pod nosem coś niezrozumiałego. Może się modlił? Pod ręką kapitana leżał nabity pistolet, nadający tej chwili zbędnego w tym momencie dramatyzmu; w ostatnim czasie mieli go nadto.
Inez skrzyżowała ręce na piersiach i nerwowo pikietowała po izbie, rozpraszając pastora swoim pretensjonalnym tupaniem.
— Nadal nie zmieniłeś zdania, śmieciu? — burknął Levi, mierząc wielebnego od stóp do głów.
Nick nie odpowiadał. Siedział spokojnie, nie zmieniając punktu, w który się wpatrywał. Oddychał miarowo. Nie ruszał się. Najwyraźniej słowa kapitana nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. Inez jeździła placami po zamku pistoletu, chcąc upewnić się, że jest zarepetowany.
Nie był.
— Żałuję, że od Stohess nie spotkaliśmy ani jednego tytana — kontynuował Levi. — Może spotkanie oko w oko by cię przekonało. Patrzyłbym, jak zgniata ci kości, a gdy złamałby ci kręgosłup lub pozbawił kończyn, rozerżnąłbym jego kark z satysfakcją. Myślisz, że kalectwo otworzyłoby ci oczy? Myślisz, że ściskające cię cuchnące łapska przywróciłyby ci głos? — wysyczał przez zęby.
Miała dziwne wrażenie, że to wszystko już się kiedyś zdarzyło, lecz wtedy była na innym miejscu, a przy biurku, zamiast Leviego, siedział Djel Sanes. Wzdrygnęła się, kończąc swoje głośne spacerowanie po gabinecie. Było jej raz zimno, raz gorąco. Spojrzała na wielebnego, próbując wyczytać coś z jego twarzy. Czy żądło wszechobecnej śmierci było dla niego w ogóle przerażające? Siedział zatwardziale i patrzył. Nie wiedziała, gdzie.
Kątem oka porozumiała się z Levim.
— Jesteście alfą i omegą w nowym porządku świata w ruinach? — rzuciła retorycznie gdzieś w eter.
Wielebny poruszył się i odwrócił głowę w jej stronę.
Widziała, że taktyka kapitana nie skutkuje, postanowiła więc zamienić szczucie Leviego na własne deliberacje.
— W rozbitej rzeczywistości naturalne wydaje się myślenie o końcu — odpowiedział Nick, jakby prawo to wydawało mu się najbanalniejszą oczywistością, a Inez prosiła się o etyczne pouczenie. — Skoro koniec to śmierć, to skończone życie może być jedynie byciem ku śmierci. Śmierć ujmuje samą siebie, a wszystko, co z nią związane musi zostać sprowadzone do lęku i troski. Przeżywamy problem skończoności inaczej... Nie pod auspicjami śmierci i strachu o własne życie, lecz wiary.
— Wiary? — prychnęła teatralnie, zadowolona, że wreszcie coś powiedział. Starała się ignorować wypryskujące z twarzy Leviego zniesmaczenie. — To ona odcina was od żalu i strachu? Otoczka śmierci i lęku rozprasza się jak za pstryknięciem palców?
— Tylko niewolnikiem powoduje śmiertelny lęk. Dla nas lęk to początek mądrości i wtajemniczenia, którego celem jest nie śmierć, lecz wieczność i nieskończoność.
— I sprzeciw wobec umieszczania armat na Murach ma zapewnić wam obie te wartości?
Zależało jej na zredukowaniu słów kapłana do absurdu, a nawet zirytowaniu go. Próbowała wyszukać jakiś słaby punkt, podejść go tak samo, jak Levi podszedł ją kilka dni temu, kiedy pastwił się nad tym, w co wierzyła. Najwyraźniej jego lekcje, poza goryczą, niosły za sobą coś skutecznego; Levi chyba ją wyczuł, bo zażenowanie, że musi tego wszystkiego słuchać, nieco złagodniało.
Wielebny jednak patrzył na nią z opanowaniem i cierpliwością jak na narwane, niedoświadczone dziecko. Zaczynało ją to denerwować.
— Istnieją tylko dwie rzeczy. Śmierć rozprzestrzeniająca grozę i wiara zarzucająca na świat sieć żywej mowy i powiew wolności, jaki daje zawierzenie losu boginiom, które chronią nas przed złem. Dzięki wierze można wejść w relację ze wszystkim, co istnieje. Tylko w ten sposób osiągnąć można stan absolutny, który wymyka się samej śmierci, przecinając ją na wskroś. — Kapłan spojrzał na dłoń kapitana spoczywającą na pistolecie. — Niczym osławiony wystrzał z pistoletu.
Levi przewrócił oczami.
— Zdaje się, że ten wasz stan absolutny nie przepada za światłem słonecznym — wtrącił sarkastycznie, przypominając kapłanowi błagania o zasłonięcie odprysku na Murze. — Co, poza wrzeniem w prasie, stanie się, gdy ktoś przypadkiem zdejmie kawał szmaty w Stohess, o którą tak błagałeś? Chętnie to sprawdzę.
Duchowny drgnął nerwowo, a Levi uśmiechnął się podle, najwyraźniej zdając sobie sprawę z tego, że właśnie skruszyli jeden z niezniszczalnych filarów wiary.
Ile ich jeszcze pozostało?
— Żaden człowiek nie ma prawa okaleczać Muru podarowanego przez Bóstwo!
— Oczywiście, że ma. Takim samym prawem, jak jeden zatwardziały tchórz ukrywający się za maską wieczności i absolutu zagarnia monopol na milczenie w tak istotnej kwestii. — Levi kurtuazyjnie popukał palcami w biurko. — Tak naprawdę, wszystko zależy od ciebie. Mnie nie obchodzi, w jaki sposób dowiedzą się o tym cywile. Mogę sam zerwać tę świętą szmatę i wszystko im pokazać. Myślisz, że nie znajdzie się głupiec, który to uczyni? Skoro znalazł się taki, co zabił doświadczalnych tytanów, przyjdzie pora i na wasze sekrety.
— Niczym się od nich nie różnicie — odpowiedział twardo wielebny, chcąc chyba wzbudzić w nich wyrzuty sumienia. Spojrzał z pogardą na stojącą na biurku karafkę z koniakiem; a Inez zakodowała, że musiał nie znosić alkoholu i tego, co robi z ludźmi. — Gdybym porównał was do zwierząt, uczyniłbym niesprawiedliwość. Zwierzętom oczywiście, bo one mają przynajmniej dobrze i jasno określone orientacje energetyczne, instynkt nastawiony na osiągnięcie konkretnych celów, wy dysponujecie tylko popędami. Zarzucacie mi zasłanianie się wiarą, podczas gdy sami usprawiedliwiacie swoją agresję sukcesem ludzkości, który nie nadchodzi, lecz z każdym dniem wymyka wam się z rąk! Poniesiecie ostateczną porażkę, bo wasze maczanie rąk w sprawach tego świata, już dawno naruszyło pewne granice! Skutki waszych działań widać już dziś. Obraziliście bogów, którzy zabierają powoli to, co ofiarowali, bo miłościwi, liczą jeszcze na waszą powściągliwość.
Inez i Levi spojrzeli po sobie. To trochę zabolało, tym bardziej że oboje dostrzegli iskierkę prawdy w pełnej pretensji wypowiedzi duchownego. Wiedzieli, że nie mogą pokazać po sobie ani cienia zranienia. Gdyby na to pozwolili, zatwardziały Nick wiedziałby, iż może z nimi wygrać za pomocą swojej wyuczonej retoryki. Zapadła dłuższa chwila milczenia; Inez starała się wyciągnąć z tego monologu jak najwięcej.
Każdy się czegoś boi. Każdy się czegoś brzydzi. Te klapki na oczach muszą mieć swój konkretny powód. Muszą coś przysłaniać...
— myślała, pamiętając, że nawet Levi nie był w stanie maskować się w nieskończoność. Ona sama, już przed wyprawą, porzuciła wyobrażoną konieczność ukrywania lęków. Nagle przypomniała sobie słowa ojca — wypranego z życia cywila, który przez większość swojej egzystencji pogardliwie sarkał na wojsko, bo kobieta zostawiła go dla Żandarma.
Podeszła do Leviego i szepnęła mu coś na ucho. Wielebny patrzył na nich podejrzliwie, wiedząc, że to, co powiedziała, dotyczyło tylko jednego — jak się z nim rozprawić.
— Dość tych poetyckich pogawędek — odezwał się Levi. Powoli podniósł się z krzesła. — Czas na spacer.
✦
Jeszcze nie zaczęło dnieć, a Ehrmich wydawało się tętnić dziwnym, ponurym życiem. Setki uchodźców zza Muru Rose toczyły się przez ciasne ulice dystryktu. Blisko tysiąc ludzi stało na wietrze pod ulewnym deszczem. Byli źle ubrani. Mieli na sobie jedynie cienkie koszule, a w rękach to, co zdążyli zabrać w ostatniej chwili — jakieś koce i poduszki; jeden wielki pochód trzymanej w garści pościeli i koszy.
Oślepiający blask pochodni i lamp wydobywał z ciemności jasność ostrzejszą niż dzienna. Gardłowe krzyki rozbrzmiewały donośnie i chrapliwie. Żandarmi, dozorujący ten nędzny obóz wędrowny, czuwali przy swoich strzelbach, gnając stłoczony tłum w stronę wolnej przestrzeni. Na placu straszyła pusta świątynia, a pod jej drzwiami gnieździli się uchodźcy na skleconych naprędce siennikach: tłum skupiony wokół kilku „łóżek", kaszlący i jęczący przeraźliwie jakieś niezrozumiałe słowa. Całe to otoczenie — zapewne raj dla szalejących chorób, które atakowały jelita, pęcherze i płuca ściśniętych na deszczu ludzi.
Żandarmi, przysłani tu zapewne za jakieś służbowe uchybienia, za karę, szaleli z niepodobną do nich gorliwością, próbując zaprowadzić choćby pozory porządku. Krocząca gromada popychała się bezładnie; czas mijał wolno. Wszystko to wyglądało jak atelier, gdzie wśród dziwacznych dekoracji plątały się tłumy aktorów przygotowujących się do odegrania jakiejś wielkiej, zbiorowej sceny cierpienia z taką różnicą, że widok ten nie był przedstawieniem ani festynowym teatrzykiem.
Inez patrzyła na to wszystko ze zjeżonym na brzuchu strachem, a Levi przestał wyglądać na znudzonego. Wyraz jego twarzy był raczej — na powrót — nijaki, mimo tego, że tym spacerem po mieście, udzielił jej ogromnego kredytu zaufania.
Żandarmi wygłaszali między sobą jakieś fatalne raporty. Twarz wielebnego pociemniała dziwacznie, a oczy rozwarły się szeroko. Od strony świątyni dolatywały wrzaski. Przez tłum przeciskali się biegnący z interwencją żołnierze.
Ktoś dostał kolbą. Głuchy dźwięk rozniósł się po placu i uciszył wszystkie pomruki niezadowolenia.
— Otwórzcie te pieprzone drzwi! — potężny męski krzyk przeciął napiętą ciszę.
— To jest wasze miłosierdzie? — syknął Levi, obrzucając wielebnego pogardliwym spojrzeniem. — Nie sprofanujecie świątyni, by dać moknącym schronienie, o które proszą?
— Nic nie rozumiem... — wysapał mężczyzna, przytykając palce do skroni.
— Tak wyglądają upadki waszych świętości. — Inez mocno zacisnęła rękę na ramieniu duchownego, celowo wbijając palce w unerwione, bolące miejsce. Drgnął, a ona ciężko wypuściła powietrze; cały ten okropny widok pozostawionych samych sobie ludzi dotykał ją do żywego, co sprawiało, że kumulująca się od rozmowy z Nickiem irytacja zaczęła stopniowo przechodzić we wściekłość, mimo że Schneider wcale nie uważała gardzenia kimś za tak prostą sprawę jak Levi. — Nadal sądzisz, że to zasłużona kara?! — warknęła.
Teraz w pełni rozumiała nagłą, niezrozumiałą wcześniej zmianę w podejściu swojego ojca, który to wszystko widział i przeżywał. Powrót do domu zaczynał wydawać jej się mniej wstydliwy niż wcześniej, choć równie daleki i nierealny.
— Zabierzcie mnie stąd! — wykrzyknął Nick w obronnym geście, lecz Levi w odpowiedzi szarpnął go za poły i przytknął lufę pistoletu do jego żeber.
Minęli zgromadzony tłum, kierując się w stronę pustego magazynu przekształconego w noclegownię dla kobiet i dzieci. Kapitan ostrożnie wchodził po schodach; Inez i tak dziwiła się, że w ogóle chodzi ze skręconą kostką, chciała pospacerować z wielebnym sama, żeby go nie obciążać.
W środku siedziało mnóstwo matek z uczepionymi piersi niemowlętami. Tłum związany był wspólnym oczekiwaniem i grozą jednego losu. Wszystkie te kobiety, tulące płaczące dzieci, czuły się zapewne beznadziejne i samotne. Nędzne, zapadnięte ciała wydane przerażeniu ocierały się o strach, spowodowany spowijającym wszystko cieniem bezdomności i głodowej śmierci, gdyby miało tak zostać na zawsze; gdyby Mur Rose przepadł naprawdę.
Levi wyciągnął z torby bochenek chleba oraz swoją przydziałową konserwę i rzucił je piątce skulonych pod ścianą dzieci, które wyglądały jak wygłodniałe kocięta. Inez wydawało się, że chciał to zrobić niezauważenie, bo nawet nie odwrócił głowy w stronę dziękujących spojrzeń i niemal zamknął się przed jej świdrującym wzrokiem.
Uśmiechnęła się pod nosem, widząc na własne oczy tę jego skrzętnie maskowaną dobroć.
W rogu sali stał stary drewniany stół i długa ława, które zapewne przyniesiono z koszar. Przy nim siedział mały chłopiec skrobiący blat scyzorykiem. Pastor Nick popatrzył na niego z obrzydzeniem, widząc zapewne tylko głupie dziecko, które bezmyślnie niszczy cudzą własność, i wzruszył ramionami. Inez zerknęła najpierw na chłopca wykonującego czynność z niezwykłym skupieniem, a za chwilę obrzuciła wielebnego morderczym spojrzeniem.
— To są twoim zdaniem te prymitywne ludzkie popędy?! — wrzasnęła.
Zapanowała cisza.
Levi rozwarł oczy, nie wiedząc, co w nią wstąpiło. Zerwała się gwałtownie i szarpnęła kapłana z całej siły, zatrzymując jego głowę kilka milimetrów od niszczonego przez chłopca stołu. Ręce Leviego zadrżały. Słyszał tylko ciężki oddech Inez, która wyraźnie traciła nad sobą panowanie. Nigdy nie widział jej rozjuszonej.
Wątpił, że — krucha i złamana — byłaby w stanie dać jakkolwiek agresywny upust emocjom. Szarpnęła wielebnym raz jeszcze, puszczając go tak, że uderzył czołem w blat. Otrzepała ręce, odwróciła się wściekle i szybkim krokiem skierowała w stronę wyjścia.
Zbyt łatwo się poddaje.
Co ją do cholery...?!
Spojrzał jeszcze raz na dziecko i z trudem przełknął ślinę. Dopiero dotarło do niego, że ten chłopiec wydłubuje z bruzd w drewnie zaklinowane okruszki chleba.
✦
Christa Lenz.
Tyle tylko powiedział, gdy po otrzymaniu raportu powołana przez Erwina drużyna jechała z odsieczą w stronę zamku Utgard, by wspomóc oddział Nanaby i Gelgara. Zacharius pozostawał bez odzewu.
Ona zna prawdy, o których wam się nie śniło.
Levi powtarzał w myślach okrojone zdania wielebnego. Inez gdzieś wyparowała i od wczorajszego zajścia w noclegowni widzieli się tylko przelotnie. Kapitan wiedział, że to częściowe złamanie duchownego zawdzięczał jej pomysłom, które dalekie były od werbalnego zastraszania.
Jednak nie tylko siła. Schneider, poza byciem patetyczną, ma inne niezwykłe atuty, ale to nie zmienia faktu, że dowódcą jest raczej marnym.
Wciąż pamiętał, że wobec podkomendnych wykazywała się wrażliwością i empatią — obiema cechami, które na froncie okazywały się zgubne. Nie podobało mu się to i wcale się z tym nie krył, lecz wyraźnie zaczynał szanować ją za niesamowicie uparte niepodejmowanie prób udawania czegokolwiek. Mimo całej rozmamłanej otoczki w Schneider było coś na swój sposób... silnego(?). Jeszcze nie wiedział, czy tak właśnie powinien określić konsekwentne trzymanie się własnych zasad, z których wynikała z kolei pewna niekonsekwencja emocjonalna świadcząca o czymś zupełnie przeciwnym. Zresztą, to było nieistotne, bo liczył się rezultat.
Gdy tylko oddział Hanji ruszył za Mur Rose, Nicka zamknięto w celi. Levi próbował w samotności wycisnąć z tych wydarzeń nieco więcej.
Co wspólnego z tym wszystkim mogła mieć rekrutka Lenz? Dlaczego okularnica zdziwiła się brzmieniem imienia jej przyjaciółki?
Dopiero teraz połączył fakty. „Pani Ymir, pozdrawiam" — przypomniał sobie słowa skreślone niedbałym, pofalowanym pismem przerażonej Ilse Langer.
Wyciągnął z szuflady stary, niewielki nóż i położył dłoń na biurku. Potrzebował ćwiczenia dyscyplinującego ciało i umysł. Zwichnięta noga poniekąd przygwoździła go do krzesła i biurka, a trenowanie zręczności i woli nie mogło zostać tak po prostu zaniedbane. Rozsunął palce i energicznym pewnym ruchem wbijał nożyk w blat między nimi.
To była dawna zabawa z dzieciństwa, kiedy Kenny, zaraz po podarowaniu nożyka, pokazał Leviemu to ćwiczenie, twierdząc, że nie ma czasu ani głowy do organizowania mu innych zabawek, bo właśnie takie uważał za najbardziej przydatne. Uczył go operowania nożem, a w ramach wspólnej rozrywki grali w pikuty polegające na wbiciu ostrza w ziemię po wykonaniu konkretnej sztuczki opierającej się na nietypowym ułożeniu ciała i napięciu mięśni. Kenny zawsze powtarzał, że wymaga to nie tylko zręczności i siły fizycznej, ale przede wszystkim podzielności uwagi i mocnej psychiki pozwalającej robić coś, co w przyzwyczajonym do ucieczki od bólu umyśle wywoływało trudny do przełamania dysonans.
Nie wiedział, czy było to w pełni miłe wspomnienie; prawdopodobnie najmilsze, które przywoływało się samo, gdy z nutą rozczarowania, nostalgii i sentymentu, myślał o Kennym. Gdy powtarzał tę zabawę, niemal czuł jego obecność, podobnie jak obecność Farlana, którego sam tego nauczył...
Po takim czasie ćwiczeń nie było w stanie zdekoncentrować go nawet pukanie.
— Wejść.
W drzwiach pokornie stała Inez. Gdy zobaczyła leżący na blacie nóż, spojrzała na Leviego z jakimś wyrzutem niezrozumienia, choć domyślił się, że mimowolnie wywołał w jej głowie obraz chłopca z noclegowni.
— Nie przypominaj mi — rzuciła zamiast powitania. Przeszła przez pomieszczenie i usiadła naprzeciwko niego.
— To była dobra robota, Schneider — odezwał się wreszcie, przenikliwie mierząc ją wzrokiem. Widział, że praktycznie nie spała i musiał przyznać, że jej twarz nie wyglądała najlepiej. Była zapadnięta i ziemista, chyba atakowało ją przeziębienie. Tamten wieczór, co? — Na początku myślałem, że wszystko spieprzyłaś.
Machnęła ręką. Levi chciał podnieść się z fotela i nalać koniaku. W obliczu tylu ewakuacji stosowniej było się napić, niż najeść.
— Nie wstawaj — powiedziała, wyręczając go. Postawiła na biurku naczynie i dwie pękate szklanki; Posterunek Żandarmerii w Ehrmich był pod względem zaopatrzenia wręcz żenująco zabawny.
— Zaskoczyłaś tym nawet mnie, nie mówiąc o tym skurwielu. — Nalał. Kurtuazyjnie podniósł naczynie, zabełtał rudą cieczą, uwalniając aromat, po czym wbił w nią wyczekujące spojrzenie.
— Nie mam ochoty o tym gadać. — Wypiła koniak do dna, po męsku. Zniesmaczyła go tym, ale uznał, że nie będzie jej dokładał. — Smith kazał kontynuować operację w oczekiwaniu na raport z frontu. Zdemobilizowane wojsko znów włóczy się po posterunku, sejmikując o pustych brzuchach — dodała zupełnie niepodobnym do siebie hardym tonem. Zmrużył oczy.
Coś było inaczej.
— To nie potrwa długo. Wydaje się, że grunt pali nam się pod nogami. Od wczoraj zachodzę w głowę, co tym razem się spieprzy.
Inez spojrzała jeszcze raz na leżący na biurku nóż.
— Po co ci to? — Wskazała brodą.
— Ćwiczyłem poprzez zabawę. — Levi złapał za trzonek i znów rozłożył rękę na blacie. Dopiero teraz przypomniała sobie, jak żołnierze w koszarach używali rzeczonej zabawy do popisów umiejętności. — Dyscyplinuje psychikę, wolę i zręczność — wyjaśnił.
— I kto cię tego nauczył?
— „Wujek" — odparł matowo, zastanawiając się, dlaczego tak go nazywał; w końcu Kenny zawsze powtarzał, że jest po prostu znajomym jego matki.
— To teraz ty naucz mnie.
Położyła dłoń na blacie, szeroko rozsuwając palce. Levi patrzył z niepokojem na jej niestabilne od nadmiaru herbaty i tytoniu ręce. Chwycił Inez za nadgarstek, dając jej do zrozumienia, że powinna uspokoić oddech i mięśnie. Trzymał ją tak przez chwilę, dopóki dłoń nie przestała dygotać.
Poczuła rozchodzące się po skórze ciepło. Wzięła głęboki oddech. Levi puścił ją delikatnie i wsunął jej trzonek w dłoń.
— Zasada jest prosta. Wbijasz ostrze w przestrzeń między palcami. Najpierw wolno. Gdy tylko poczujesz się pewniej, przyspieszasz ruchy, by wreszcie robić to z zamkniętymi oczami w różnych kombinacjach. Prawo dość brutalne. Chwila nieuwagi kończy się blizną.
Ułożył przed nią własną dłoń. Na trzech palcach lewej ręki widniały zabliźnione, dawne szramy po wbitym ostrzu.
— Czytaj to jak wyprawę, gdzie za podobny błąd płaci się śmiercią.
Zaczęła powoli i mozolnie. Czuła się jak podczas biegu na nieruchomy przedmiot. Dziwna, powtarzalna czynność powodowała w niej kuriozalny dyskomfort połączony ze złudzeniem, że tym rytmicznym przesuwaniem ostrza dąży do własnej krzywdy.
Jej wola była jeszcze słaba, niewyuczona, przyzwyczajona tylko do tego, że przed niebezpieczeństwem powinno się uciekać, a nie wychodzić mu naprzeciw. Wahała się, co sprawiało, że ruchy były nieco okaleczone, nieprecyzyjne i ociężałe. Odetchnęła głęboko, robiąc chwilę przerwy.
Zaczęła jeszcze szybciej, stopniowo czując, jak z jej umysłu ustępuje poznawczy dysonans. Patrzyła na własne palce, zapominając o gabinecie, Levim, o chłopcu z noclegowni.
Z transu obudziło ją szarpnięcie. Nerwowo podniosła wzrok. Kapitan wpatrywał się w nią ostrym spojrzeniem, zaciskając palce na jej nadgarstku. Hamował ostrze, które od środkowego palca dzieliły milimetry. Nie potrafiła wyjaśnić, w jaki sposób tak szybko zareagował.
— Wystarczy. Dekoncentrujesz się.
✦
Trost
Jeszcze przed porą obiadową oddziały wycofały się do Trostu, by tam — w gotowości — oczekiwać na raport polowy. Erwin był zdenerwowany. Łączność zerwała się już wczoraj, przez co nieodparcie towarzyszyło mu poczucie siedzenia z założonymi rękami. Stanął na odzyskanym Murze z irytującą go od Stohess świadomością, że jego stopy poruszają się po bardzo niepewnym gruncie. Przeszedł kawałek, nie wiedząc, nad czym właściwie się zastanawiał.
Obok armaty siedział Dott Pyxis otoczony pustymi butelkami po alkoholu.
— Erwinie! — wykrzyknął uradowany. — Słyszałem, że w Stohess udało ci się złapać jednego z tych śliskich szczurów ze stolicy. — Uśmiechnął się, poruszając wąsami. Wstał i żywiołowo klepnął Smitha po ramieniu. W powietrzu rozlała się woń bimbru.
— Tak, niestety do pełnego sukcesu trochę nam zabrakło.
— Słyszałem, że daliście tym młotkom zza środkowego Muru do myślenia. Będą musieli ponownie rozważyć, czy trwanie przy tradycjach warte jest życia — dodał.
Jego zmarszczki wywołane zapewne częstym uśmiechaniem się, stały się bardziej wyraźne.
— Chyba tak właśnie się stało. — Tym razem w głosie Erwina słychać było satysfakcję. Wieści o szopce wywołanej przez Inez niosły się bardzo szybko, co znaczyło, że Pierwsza Brygada z Sanesem na czele wkrótce o wszystkim się dowie.
✦
Wojsko siedziało w pełnym rynsztunku na schodach, przed domami, na wozach. Wszyscy byli zmęczeni, lecz mimo to spekulowali, jakby stan gotowości zamieniono w międzyjednostkowy wiec. Jean wpatrywał się smętnie w rozbebeszoną na kolanach paczkę sucharów.
Żadnych tytanów?
— myślał, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Głosy żołnierzy zlewały mu się w ponure buczenie.
Ciekawe czy jeszcze żyją?
Myślał o przyjaciołach, o których w obecnej sytuacji nic nie wiedział. Nie miał nawet siły boczyć się z Żandarmerią irytującą go swoimi pozbawionymi smaku żartami. Podniósł tylko wzrok, spoglądając na stojącą przy wozie Inez. Kobieta nerwowo wypuszczała dym, wściekle ćmiąc fajkę. Kiedyś słyszał, że palenie zabija na chwilę ataki głodu. Delikatny wiatr przyklejał jej pofalowane włosy do twarzy. Westchnął.
Czy po tym wszystkim będziemy razem raportować przebieg pasywnej misji?
Denerwowało go, gdy tak siedzieli, czekając na raport, który nie nadchodził. Czy cierpiał? Miał wrażenie, że już nie; że jeszcze nie tak dawno stać go było na cierpienie.
Nie umiem. Już nie umiem. Widocznie życie bardziej nas oducza, niż uczy.
Przypomniał mu się Marco i ten gorzki wyrzut sumienia, który towarzyszył myślom o przyjacielu.
Poznałeś wszystko szybciej ode mnie. Pierwszy poznałeś powagę rozkazu, z czego byłeś dumny. Pierwszy poznałeś ból i to, jak wygląda umieranie, a mnie prześladowała tylko — jak zmora — ambicja dopędzenia cię w tym wszystkim. Dopędzę cię i w tym...
Ukrył twarz, przytykając do skroni zimne palce.
Powinienem ci bardzo dużo obiecać. Mnie jednego stać na to, choć nie stać mnie na cierpienie. Nie, ja już nie cierpię. Jestem szczery. Nie umiem niczego ci przyrzec. Nie zrobię tego. Nie rozumiem tutaj siebie, nie wiem...
Przypomniał sobie, jak podczas obrony Trostu, jako kadeci, obiecywali sobie własne nekrologi. Marco powiedział wtedy, że przejrzy te papiery, które zostaną po pożarze, jakim jego zdaniem, było narwane życie Jeana.
— Przednia straż wróciła! — wrzasnął ktoś z prawej strony.
Za chwilę przybiegł żołnierz z raportem.
— Powiadomcie generała Pyxisa!
Zameldowano, że Mur pozostał nietknięty. Jean zacisnął pięści.
Co tu się, do kurwy, dzieje?!
Dopiero po chwili ujrzał Sashę, która szła chwiejnym krokiem za żołnierzem ze Stacjonarki. Oboje rzucili się do menażek z wodą i raportowania.
Pyxis podrapał się po głowie.
— Rozumiem. Można się było tego spodziewać. Dziękuję, poruczniku Schiller.
— Pojawił się inny problem! — wydyszał żołnierz. — Gdy wracaliśmy zdać raport, wpadliśmy na oddział Zwiadowców dowodzony przez pułkownik Zoë. Byli z nimi nieuzbrojeni rekruci z dawnej 104. Najgorsze jest to, że trójka z nich okazała się tytanami!
Jean nie wytrzymał.
— Co ty pieprzysz?! Chcesz powiedzieć, że było ich więcej?! — Przepchnął się przez tłum, niebezpiecznie zbliżając się do Stacjonarnego. — Do tego aż trzech?! — warknął, chwytając żołnierza za poły, kompletnie nie zważając na to, że miał naramienniki porucznika. — Którzy to?! — Wrzasnął na całe gardło.
Sasha odskoczyła przerażona. W tym momencie poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu.
— Spokojnie, Jean — usłyszał za sobą opanowany i twardy ton Erwina Smitha. — Co stało się, gdy ta trójka została ujawniona?
— Zwiadowcy starli się z Kolosem i Opancerzonym! Gdy tylko ruszyliśmy z pomocą... było już po wszystkim!
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top