#22.

Przedpola Karanesse

       Świat za Murem oddzielającym Karanesse od piekła wyglądał jak grób cywilizacji — ślady dawnego przedmieścia, zrujnowane ulice, niezamieszkałe domy... Stropy budynków zapadały się pod własnym ciężarem, cegły niszczały. Szachulce pokazywały światu swoje wnętrzności: trociny, słomę, glinę, jasną warstwę drewna pod czernią dziegciu na belkowych zastrzałach... Końskie kopyta rytmicznie uderzały o obrośnięte chwastami kocie łby.

        To był identyczny widok jak ten, który po przejściu przez pierwszą wyrwę odebrał Inez zdolność racjonalnego myślenia. Domyślała się, co tu zastanie, ale to i tak nie uchroniło umysłu przed zbuntowaniem się i wywołaniem w niej tego przerażającego uczucia nieadekwatności. Obrazy z płochliwej, nagłej ewakuacji tych terenów same malowały się w wyobraźni; podobno informacje o ataku na Shinganshinę dotarły do Karanesse bardzo późno.

       Starała się nie rozpraszać, nie rozglądać na boki. Przeć przed siebie do wysokości Shinganshiny — taki był rozkaz i wiedziała, że tylko to powinno ją teraz interesować. Jednostka wspierająca czujnie osłaniała szyk, nie pozwalając na jego rozproszenie. Gaz żołnierzy świszczał jej w uszach. Musiała walczyć ze sobą, by nie odwracać głowy. Coś runęło. Miała wrażenie, że ziemia zadrżała. Jeden z domów zawalił się pod ciężarem upadającego cielska. Okolica ożyła hukiem i dźwięk wystrzeliwanych linek.

       Wspierający dopadli tytanów czy tytani ich?

       Wyprzedzili oddział pomocniczy i coraz szybciej zbliżali się do otwartego terenu. Szyk wyciągał się w długie półkole zasilane żołnierzami zjeżdżającymi z trzech stron. Podczas chwilowego przegrupowywania, w rozluźniającym się tłumie, widziała flankę dowodzącą, bo biały koń Smitha stanowił prymitywny znak rozpoznawczy ułatwiający orientację na froncie. Generał uniósł do góry prawą dłoń, wydając niewerbalny rozkaz utworzenia formacji.

Inez szarpnęła wodze i spojrzała w niebo, ale nie czuła żadnego powiewu wolności.

Już nie.

       Widziała tylko, że nad równiną nie wiszą żadne chmury, co oznaczało dobrą widoczność bez widoków na to, co jeszcze w Korpusie Kadetów wydawało jej się oczywiste.

Co ja tu robię?!

       Skręciła w prawo, zajmując odpowiednią pozycję. Uspokoiła konia, który bez komendy przyspieszył, psując tym symetrię odstępów. W górę wystrzeliły długie smugi zielonego dymu.

— Wystrzel swoją! — krzyknęła do Jeana.

       Jechał tuż obok niej. Posłusznie wykonał rozkaz i wysoko zadarł głowę, odprowadzając wzrokiem jaskrawą łunę. Popatrzył na jadący przed nim wóz, który rytmicznie podskakiwał na wybojach. Oddychał ciężko; obracał głowę w lewo i w prawo, bojąc się, że coś umknie jego uwadze. Zupełnie nie czuł się skupiony.

Czy Marco i Wagner byliby tu razem ze mną? Czy Marco postąpiłby jak ja? Czy, gdyby żył, ja zrobiłbym to, co zrobiłem? On się nie bał, a ja... On parł przed siebie, choć technicznie był słabszy ode mnie, a ja... Czy w ogóle siła ma prawo cokolwiek determinować? Cholerny Eren gdzieś tu jedzie! Jedzie, a ja na niego liczę...

       Westchnął i sam nie wiedział, czy z wściekłością, ulgą, czy może strachem. Dopiero po czasie uświadomił sobie, że jego pięść coraz mocniej zaciska się na wodzach.

       Miał dość przenikliwości, by odczytać śmierć Marco jako ostrzeżenie. Nie mógł jednak przewidzieć, w jakim stopniu ostrzeżenia takie bywają skuteczne, bo to zadziałało zupełnie odwrotnie, a Jean nadal nie wiedział dlaczego. Nie miał pojęcia, skąd dokładnie biło źródło odczuwanego teraz wstydu i wstrętu wobec własnego niezrozumienia, wobec nieumiejętności ustalenia, co tu właściwie robi, i stwierdzenia, czy do reszty zwariował, zgadzając się na to wszystko dobrowolnie.

       Pamiętał doskonale, wieczór spędzony z Inez przy herbacie, gdy w ramach dokończenia kary, musiał pomagać w raportowaniu ich treningu. Wzniosłości? — dyskutowali wtedy. Jean prychał co chwilę, dlatego, że wszystko, co im wpajano, ten cały rozkaz śmierci brzmiał mu zbyt literacko, melodramatycznie, a nawet tanio. Ona po cichu kiwała głową, spoglądając na niego znad stosu papierów. W pewnym sensie jesteś taki jak ja — powiedziała mu po którymś ostrym monologu.

Taki zły? Taki realista? Taki... kto właściwie?

       W tych gorzkich myślach było coś pozytywnego, jakby kapitan była jedną z niewielu osób zdolnych udzielić mu kredytu na siłę i możliwości w czasie, gdy on w swojej głowie słyszał jedynie pełne niedowierzania głosy kolegów.

„Czy ten cholerny Jean...?!"

       Niebo od strony prawego zwiadu rozbłysło nagle salwą czerwonych flar. Zwolnił, nie wierząc w to, co widzi.

— Nie zwalniaj, rozwalisz formację! — Inez, której serce zakotłowało się przez moment tak, że z trudem złapała oddech, skarciła go stanowczo.

Słowa... 

Rozkazy... 

Polecenia...

       W koszarach były czymś zupełnie innym niż tu. Tutaj zależało od nich cudze życie, nie obiad. Nie poślę nikogo na śmierć! — obiecywała sobie histerycznym, rozsadzającym ją od wewnątrz krzykiem.

       To było coś zupełnie innego niż umowne „dowodzenie" za Murem na zasadach samozwaństwa. Pusty tytuł „dowódcy" był wtedy pewną grzecznością, udawanym uporządkowaniem ich straceńczej egzystencji. Przypominał o pewnym rygorze, choć nie miał z nim nic wspólnego. Teraz, w czasie wyprawy, jego znaczenie stawało się pełne, książkowe, miażdżące.

Brak rozkazu.

Nie zmieniamy kierunku jazdy.

Dlaczego?

       Nie zdążyła się nad tym zastanowić. W oddali zamigotała kolejna salwa flar. Żółta i cztery czarne.

— Zwiad z prawej ma aż takie kłopoty?! — wrzasnął któryś z żołnierzy.

— Co?! Nie, to nie... niemożliwe...! — Wydała z siebie żałosny skowyt. Strużka potu spłynęła jej po czole, a ręce na wodzach zrobiły się wilgotne.

Znowu...

— Zaraz będą tutaj! Musimy chronić nowych!

       Na horyzoncie, z prawej strony, zaróżowiły się karykaturalne sylwetki tytanów.

— Jean! Przyspiesz! — krzyczała, nerwowo spoglądając w prawo. — Wyprzedź nas i pryskaj do łączności! Poradzimy sobie! Chrzań odstępy! — dodała, nie wierząc w to, co mówi. Najchętniej wydałaby ten rozkaz samej sobie. Musiała się uspokoić. — Przed nami powinien być oddział Nessa, z Sysem jako głównym łącznikiem!

— Podaj po linii, że zwiad z prawej strony prawdopodobnie został rozbity! — dodał jadący obok Schneider żołnierz. — Poruszają się zbyt szybko, jakby nic ich nie zatrzymywało. Sygnalizacja flarami też się urwała! Niech wiedzą, że jeśli nie uda nam się ich zatrzymać, będą mieć towarzystwo!

Wszyscy wrzeszczeli, bo tętent kopyt zagłuszał niosące się głosy. Jean zebrał się w sobie. Energicznie stuknął konia w boki. Buchwald wierzgnął agresywnie.

       Wydarł do przodu.

Wiem, co muszę teraz zrobić.

       W łączności, w linii 2:5, tuż przed nimi lub gdzieś w okolicy, jechali Armin, Reiner i Christa. Tyle z rozstawienia, wbrew rozkazom, zdołali sobie powiedzieć tuż przed wyprawą.

Mamy nie wiedzieć, gdzie się szukać w razie najgorszego?!

       Jean przypomniał sobie swój kolejny wybuch irytacji. Rozkazy owiane tajemnicą były w tamtym momencie jakąś ponurą farsą. Reiner, Armin i Christa — myślał, przypominając sobie mało budujące słowa otuchy skierowane do Armina.

Tylko nie narób w gacie.

        Z zażenowaniem stwierdził, że stosowniej byłoby nakazać to samemu sobie. Jego dłonie coraz mocniej zaciskały się na wodzach. Czuł dziwne, niewytłumaczone niczym zmęczenie wszystkich mięśni. Dopiero gdy się otrząsnął, dotarło do niego, że ciało wymyka mu się spod kontroli; że zupełnie bezwiednie, bez potrzeby, spiął się cały, jakby ten desperacki gest miał pomóc w kurczowym trzymaniu się życia.

Żałosne.

       Obejrzał się za siebie. Złowrogie flary cięły niebo. Wirowało mu w głowie i myślał, że za chwilę zwymiotuje. Miał wrażenie, że decyzja co do dywizji, wytrąciła go z kolein zaplanowanego, normalnego życia, stawiając w okoliczności samych dramatycznych wyborów. Znowu odwrócił głowę. Kapitan wysłała go do łączności, by nie dać mu umrzeć, a oddział...

       Żołnierze oddaleni o paręset metrów otaczali właśnie odmieńca. On jechał tutaj, bezpieczniejszy niż ci, których zostawiał za sobą, jak unoszący się po równinie kurz.

Pieprzone bieguny skrajnej alternatywy!

       Jego myśli wrzeszczały, a on czuł dziwne i bolesne ukłucie wstydu. Znowu. Może powinien tam zostać? Może powinien przejąć po Marco cholerny, pozytywny styl istnienia? Może pójść tą heroiczną drogą, co Eren? Zawrócić?

     Poddał się. Łzy spłynęły po jego policzkach. Był przerażony i spanikowany.

       Wiedział, że sytuacja, w której się znalazł, jest sprzeczna z wszelkimi rachubami zdrowego rozsądku. Pomyślał o Arminie i Chriście. Tacy słabi fizycznie. A jednak. Jednak nie wahali się przed wyborem. Wydał z siebie nieznaczący zupełnie nic, histeryczny krzyk i przyspieszył konia.

       W głowie miał tylko jedno zdanie: wiem, co muszę teraz zrobić. Docierało do niego, że jeśli będzie wystarczająco szybki, ułatwi łączności wykrycie wroga. Wreszcie dojrzał przed sobą dwie postacie. Pędząc, wystrzelił żółtą flarę.

       Salwa flar i ociężałe kroki budziły czujność żołnierzy, bo skończyła się estetyka pochodów i formacji. Żółta smuga przecięła niebo gdzieś z przodu; Jean zdążył dotrzeć do linii 2:5. Jechali stonowanym galopem, nie mogąc pozwolić na wdarcie się tytanów do formacji i zaatakowanie wozów.

       Od strony rozbitego zwiadu coraz liczniej nadciągali tytani. Inez nie chciała sobie wyobrażać, jakie piekło rozegrało się tam przed chwilą. Pękała. Wszystko wracało. Strach, panika, szok poznawczy, który zawsze towarzyszył jej za Murami.

— Zdejmujemy ich! — krzyknęli jacyś żołnierze i to ją otrzeźwiło.

       Kilkanaście metrów od niej szło dwóch kilkometrowców, a za nimi kolejni tytani. Szyk rozpadał się. Zbiegli się grupą w coś na kształt zwartej formacji. W powietrzu wirował kurz; piasek tańczył pod kopytami, a konie rżały — to agresywnie, to rozpaczliwie. Jeden olbrzymi wir...

       Przed oczami migotały jej tylko kolory. Sylwetki żołnierzy rozmywały się. Długie smugi dymu rozmazywały się na niebie, a huk z pistoletów flarowych wstrząsał powietrzem. Kilku Zwiadowców wpadło w chmarę tytanów jak w różowy las. Przestała ich widzieć, tylko kotłowanie wydawało się większe.

Piszczało jej w uszach.

       Zaczęły przybiegać konie bez jeźdźców. Nikt nie miał czasu ich łapać. Wierzgały i rżały przeraźliwie. Inez wymieniła z jednym z żołnierzy porozumiewawcze spojrzenia. Zacisnęła ręce na wodzach, uderzyła konia w boki i przyspieszyła.

Nie przejdę na manewr. Na płaskim nie ma sensu...

— Podcięcie kończyn powinno załatwić sprawę! — wrzasnęła, pakując prosto pod nogi tytanów.

       Nie patrzyła na ich twarze. Bała się tego, co mogłaby ujrzeć. Powykrzywiane ludzkie posągi zamknięte we własnych karykaturach; wielkie korpusy i malutkie głowy, przesadzone mimicznie wyrazy twarzy. Mocno zacisnęła uda i łydki na bokach konia.

       Tytan nieudolnie próbował pacnąć ją swoją przerośniętą, zdeformowaną ręką. Wyminęła go. Teraz nie myślała już o niczym. Wierzyła, że pamięć ciała wie lepiej, co należy zrobić. Wyciągnęła ostrza i bez zeskakiwania z konia, a jedynie odchyleniem się w dół, podcięła ścięgna nad piętami. Zużyte ostrza odpadły ze szczękiem.

Psiakrew. Za mocno. Za szybko się skończą.

       Monstrum padło na ziemię, zupełnie nieświadome tego, co się z nim dzieje. Inny żołnierz dokończył małe, pojedyncze, nikłe w panującej burzy, dzieło niszczenia i unicestwienia. Nie ulżyło jej, wręcz przeciwnie — stres wzmagał się i wzmagał. Nie była pewna, czy w tym całym zamieszaniu i otępieniu nie pomieszały jej się rozkazy Smitha.

Jak to dojechać? Po jakiej linii?! Przegrupowanie?!

       Uspokoiła oddech. Widziała, że z prawej strony Iwan nie daje sobie rady. Skupiała wszystkie siły, by nie odwracać wzroku w stronę ludzkich szczątków porozrzucanych na trawie. Drżała w siodle, a stopy telepały się w strzemionach.

Nienienienienie....

       Bez zamykania oczu widziała znów pogruchotane, przepołowione ciało Ingi na tle pięknego krajobrazu, w ciszy, którą przerywało jedynie pluskanie fal o brzeg.

Najpierw jest pickoff, a dopiero potem perfect game.

Masz szczęście. Inga dostała uderzenie...

— Schneider, tutaj! — krzyczał Iwan; chyba wołał o pomoc.

       Znowu się obudziła. Drżącymi rękami, pełna wściekłości, wyciągnęła z torby przy siodle jeszcze dwie flary i pistolet. Cisnęła je w oczy potwora, który ugiął kolana i skulił się, jakby czuł ból.

— Chodź tu skurwysynie! — donośny wrzask Iwana rozniósł się po okolicy. Cielsko upadło na ziemię. Mężczyzna wytarł rękawem krew tytana z czoła. — Schneider, masz jaja na karku! Byłem pewien, że nie zdążysz w ostatniej chwili!

       Na horyzoncie ukazał się Las Gigantycznych Drzew, a po prawej jakaś zrujnowana wioska. Należało zacząć przegrupowanie, które — w obliczu toczącej się z prawej strony jatki — było praktycznie niemożliwe.

       Podjechał do nich Thoma z oddziału Zachariusa, na czas przeprawy z Karanesse wyjątkowo przydzielony do tego oddziału. Podobno doświadczeni żołnierze w trzeciej linii, mieli wzmocnić osłonę wozów zaopatrzeniowych.

— Chyba sobie poradzą — stwierdził. — Uspokoiło się, możemy wracać na pozycje. — Spojrzał na Inez. — Kieruj się już do dowództwa. Podaj raport po linii, niech wiedzą, jakie ponieśliśmy straty. U nas trzech zabitych i dziesięciu rannych, w tym czterech ciężko. Prawy zwiad rozbity w pył!

— Przyjęłam!

       Na horyzoncie pojawiły się czarne flary.

— Co do....?! — wrzasnął Thoma. — Co tam się dzieje?! Nieważne, jedź! — Wskazał dłonią w miejsce, gdzie aktualnie powinien znajdować się środek formacji i dowództwo. — Lokalizuj ich po zielonych!

Zielone, zielone...

Dlaczego cholerne zielone? Nie widzieli żółtych sygnałów rozświetlających całą prawą stronę?! Widzieli, musieli je widzieć...

       Nie miała pojęcia, ile czasu znajdowali się za Murami. Wydawało jej się, że zbyt długo. W obliczu rozbicia całej prawej strony zwiadu powinni natychmiast zacząć odwrót. Z tak upośledzoną możliwością wykrywania wrogów mogli działać tylko intuicyjnie.

Erwin Smith...

       Na niebie znów pokazały się czarne flary, tym razem z przeciwnego kierunku; linia 2:5 uspokoiła się. Inez miała złe przeczucia: albo druga strona formacji została zaatakowana przez wielu odmieńców, albo...

       Bała się, że sklepienie zaczernione flarami runie zaraz na równinę. Piekło chyba odczepiało właśnie ze swoich łańcuchów wszystkie niebezpieczeństwa, puszczając je na nich, na małe mróweczki, pragnące ocalić godność ludzkości. Flarowy dym stopniowo rzedniał; woń prochu potrzebnego do wystrzałów przenikała powietrze. Spłoszone stada ptaków krążyły nad przegrupowującym się wojskiem. Od lasu dzieliła ich jeszcze spora przestrzeń równiny. Inez minęła linię swojego pierwotnego oddziału. Przyspieszyła, by przedrzeć się po skosie do przodu.

— W pył! Prawy zwiad rozbity w pył! Rozstawienie kanałów łączności jest tam nieskuteczne! Ciągłość zerwana! — wrzasnęła ochrypłym głosem. — Wozy bezpieczne! W linii 3:4, trzech zabitych! Straciliśmy możliwość wykrywania wrogów z prawej strony!

       Żołnierze porozumiewawczo skinęli głowami, jeden ze Zwiadowców ruszył w lewo, by podać raport żołnierzom z czwartej linii.

       Inez gnała dalej, próbując dostać się do flanki dowództwa. Znad domów umarłej wioski wystrzeliła kolejna czarna salwa. Z rozstawienia kojarzyła, że jechał tam oddział Varbruna.

Z czym walczą?! Nie, to nie może być...

       Przyspieszyła, choć wiedziała, że koń jest zmęczony. W centrum trzeciej linii znajdowały się wozy zaopatrzeniowe. Znacznie większe i cięższe od pojedynczych wspomagających łączność. Wywrzeszczała kolejny raport, na który w odpowiedzi dostała tylko niedowierzanie.

— Prawa flanka zmiażdżona?! Nie ma sygnału do odwrotu?

— Dlaczego?!

— Cisza! — krzyknął dowódca. — Rozkazy generała Smitha! Przekażcie wiadomość w lewo!

       Inez nie obejrzała się na żołnierzy. Wiedziała, że jest już blisko środka drugiej linii, w której jechał Smith. Wyrwała więc do przodu, wyprzedzając toczące się ociężale wozy.

— Jadę do dowództwa! — wrzasnęła zza pleców do kapitana zaopatrzeniowców; tego samego, który śmiał się z mydła do golenia i Jeana.

— Przyjąłem!

— Generale! — wrzeszczała, gdy tylko przebiła się do środka drugiej linii. Smith odwrócił głowę w milczeniu. Spokojnie poczekał, aż go dogoni.

       Inez spojrzała na konia. Z jego pyska toczyła się piana; sierść zwierzęcia pokryła się wilgotnym potem.

Jeszcze trochę.

Zaraz zwolnimy, obiecuję...

— Straciliśmy możliwość wykrywania wrogów z prawej strony, zwiadowcze flanki zostały zmiecione z powierzchni ziemi!— wydyszała, gdy tylko znalazła się ramię w ramię z generałem. — Moja linia choć na chwilę zdołała zatrzymać to piekło. Przynajmniej... tak to wyglądało, gdy wyjeżdżałam z raportem. Łączność rozkawałkowała się. Wozy pomocnicze były jeszcze bezpieczne.

— Rozumiem — odpowiedział spokojnie Smith. — Jak wielkie straty ponieśliście?

— W linii 3:4 trzech zabitych. Prawy zwiad, po wystrzeleniu ostatniej żółtej flary... bez odzewu — Smith westchnął ciężko, lecz nic nie odpowiedział. Inez nie kryła zdziwienia. Popatrzyła chwilę przed siebie, widząc, że nieuchronnie zbliżają się do Lasu Gigantycznych Drzew i dawnego szlaku turystycznego. — Gdy tylko ruszyłam w tę stronę, na niebie pojawiło się mnóstwo czarnych flar z zupełnie innego kierunku, najwięcej na wysokości wioski.

       Znowu nie odpowiedział. Spojrzała na jego twarz i zobaczyła coś, co do głębi ją przeraziło. Wydawało jej się, że usta dowódcy wyginają się w niepełny i niewyraźny uśmiech. Po jej ciele przeszedł dziwny dreszcz. Smith wyglądał na nieprzejętego stratami w skrajnych flankach; jakby nic, co się wydarzyło, nie zaskoczyło go w żadnym stopniu i był na to w pełni przygotowany.

Dobrze — odparł wreszcie, co kompletnie ją zdezorientowało.

— Czy to możliwe, by prawą stronę zaatakowało tylu odmieńców? — zapytał Miche.

— Nie. — Urwał generał. — W naszą stronę zmierza coś innego. Domyślasz się, co? — Strzelił w Inez pytaniem.

       Coś ją zamroczyło. Czy przez jej raport i durne przypuszczenia, Smith gotowy był na takie ryzyko?! Zakładał coś. Coś lub kogoś, kto ujawni się podczas ich śmiałej ekspedycji, stanowiącej niejako rzuconą pod nogi rękawicę. Tak, teraz była pewna: dowódca Korpusu Zwiadowczego rozgrywał teraz swoją własną partię szachów, w której przypadła mu rola siły sprawczej. Ten wysiłek wyobraźni podjęty przez dumnego i niezwykle inteligentnego człowieka, który zdawał się nie brać na poważnie własnych ograniczeń, niemal paraliżował ją fizycznie. Czuła się jednocześnie zaskoczona i przerażona geniuszem Smitha, jego imperatywem zabraniającym się cofać.

       Wydawanie komend na odwroty zdecydowanie do niego nie pasowało. Dobierał rozkazy tak, by wszystko dało się wytłumaczyć prostym językiem. Nie potrzebował chowania się za wielkimi słowami. To pasowało jej bardziej do Shadisa — zwolennika pasywnych działań i licznych usprawiedliwień. Przynajmniej tak wyglądało to podczas ostatnich wypraw za jego dowództwa. Erwin Smith nie czuł się usprawiedliwiony przez oklepane frazesy. Klatka zwana murem. Krok naprzód. Sądny dzień dla ludzkości — to nie były słowa, jakich skłonny byłby nadużywać. On po prostu uparcie dążył do swojego celu, jasnego i świetlistego, którego nie musiał zasłaniać patosem. Tak trudno było umieścić go w rubrykach jakiegoś jednego, ustalonego i opisanego systemu. To było imponujące.

Imponujące i przerażające.

       Służba u jego boku była zarazem zaszczytem i koszmarem. Kiedy ona znajdzie się w skrajnej flance? W jej głowie telepało się tylko jedno stwierdzenie: Smith od początku nie liczył na powrót z czystymi rękami. Starała się wytłumić te myśli, przyciszyć niebezpieczne poruszenia intuicji. Wierzyła mu, ufała, choć odczuwała wyraźny wstręt do posyłania ludzi na śmierć. Przypomniała jej się rozmowa z Levim w pustej świetlicy.

Czy tak właśnie wygląda prawdziwe dowodzenie?

       Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Na tę chwilę, obawiała się sprawczości własnych słów.

— Przez chwilę pomyślałam, że on mógłby... — Zaczęła, oddychając ciężko. Generał wyraźnie to wyczuł.

— Spodziewam się tego. — Przerwał jej i popatrzył przed siebie; las był na wyciągnięcie ręki, więc uspokoił bieg swojego konia. — Wygląda na to, że przechodzili tędy tytani — dodał, gdy tylko zbadał wzrokiem wydeptany trakt. — Na drodze nie rosną żadne rośliny. Dobrze. Wozy powinny dać radę. — Spojrzał porozumiewawczo na pułkownika Zachariusa — Podajcie na tyły, że do lasu ma wjechać tylko środkowa kolumna złożona z eskorty wozów.

       Skręcili w gęstwinę tuż przy szlaku turystycznym i ukryli się za drzewami. Wozy stanęły. Zwiadowcy zsiedli z koni i rozpoczęli rozładunek beczek.

       Była przekonana, że w zaopatrzeniu jadą puszki z gazem i ostrza. Z drugiej strony wydało jej się to absurdalne.

Nie. To nie tak, że chcieli ściągnąć tu tytanów, by się z nimi rozprawić.

       Za chwilę zastygła w bezruchu.

Chcieli ściągnąć jednego!

       Hanji skakała od jednych beczek do drugich, dokładnie sprawdzając, czy mechanizm jest sprawny. Miche stał na gałęzi i wwąchiwał się w otoczenie.

— Posłuchaj. — Smith chwycił Inez za ramiona i lustrował ją swoim władczym spojrzeniem. — To bardzo ważne. To ogniskowa mojego planu. Czy przypomniałaś sobie coś jeszcze, o czym powinniśmy wiedzieć?

— Wszystko już powiedziałam... — wymamrotała, patrząc z przerażeniem na Hanji, niby oczekując z jej strony potwierdzenia i... ratunku.

— Jak szybko wraca do sił?

       Inez gwałtownie łyknęła powietrze.

— Nie widziałam. Pamiętam, że gdy się obudziłam, nie miał na ciele żadnych śladów walki. Wyglądał jak zwykły, zdrowy człowiek. Ale te szkielety... Gdy się zmienił, ci tytani nie wyglądali przy nim jak przeszkoda. Wyglądali raczej... jak my przy odmieńcach. — Westchnęła smętnie.

       Miała ochotę tupać nogami i wyć; zwłoki Ingi nie chciały odsunąć się z pola widzenia.

— Umie bezpiecznie wyjść z ciała? — zapytał Smith zupełnie innym, nieco zniecierpliwionym tonem.

— Nie wiem. — Zirytowała się tą rozmową, choć starała się zachowywać pokorę. — Wszystko, co do jego natury, było jedynie moim domysłem. Potem powiedział mi sam, ale słyszałam, że Jaeger w formie tytana w ogóle nie potrafi mówić.

— Myślisz, że te stalowe liny zdołają go obezwładnić?

—Ja nie... — miała ochotę rozpłakać się pod naciskiem kolejnego pytania, jakby to ona miała o czymś zawyrokować. — Był zupełnie niepodobny do niczego, co do tej pory widziałam. Ogromny i bezlitosny. W imię demonstracji... Zmiatał tytanów pacnięciem dłoni. Wydawało mi się, że w jakiś dziwny sposób miał nad nimi kontrolę. Nie zaatakowały mnie od razu. Dopiero na jego... rozkaz — dokończyła, choć ostatnie słowo wydało jej się niepasujące i bezsensowne.

       Smith chciał chyba jeszcze o coś zapytać; przynajmniej to wyczytała z jego poważnej, skupionej twarzy. Nie zdążył, bo z oddali rozległ się niewyobrażalny, piskliwy huk. Inez nerwowo zatkała uszy, zakładając dłonie na głowę. Wszyscy stali niewzruszeni, niby zupełnie gotowi na taki bieg wydarzeń. Ziemia pod stopami drżała. Zacharius przyłożył ucho do trawy i, milcząc, skinął głową.

— Na pozycje! — wrzasnął Smith.

       Świsnął gaz. Część żołnierzy, w tym Inez, wskoczyła na wysokie gałęzie. Stali tak przez chwilę w oczekiwaniu na niewiadome, w zawieszeniu pomiędzy czasem a przestrzenią.

       Wydawało jej się, że słyszy bicie swojego serca i krew nerwowo kotłującą się w ciele. Czy to już? — myślała. Dojrzałam do tego spotkania? Co zrobię? Rzucę się na niego z ostrzami? Złamię rozkaz? Krzyknę: za Ingę?! Nie... Nie mogę! — wrzeszczała do siebie w myślach, wierząc, że nikt nie dostrzeże tego w jej twarzy. Miała ochotę skulić się za strachu. W czaszce czuła pulsujący ból. Traktem przejechał właśnie jakiś oddział. Próbowała ustalić w myślach, który.

— Ognia! — ciszę przeciął krzyk Smitha.

       Hałaśliwa kanonada wypełniła przestrzeń, a zapach prochu owładnął powietrzem. Z beczek wystrzeliły setki stalowych linek zakończonych grotami. Świat znów migotał stalą. Synchroniczne huki niosły się echem po lesie — odbijały się od drzew i wracały złowrogim pogłosem. Czy to świat właśnie się kruszył? Inez mocno przycisnęła dłonie do głowy. Zakaszlała. Wdech zużytego, przepalonego powietrza podrażnił jej gardło. Poczuła chwilowy, nieumotywowany niczym, przypadkowy i bzdurny wstręt do fajki. Zebrała się w sobie i z mocno zaciśniętymi powiekami, wytężyła pozostałe zmysły.

       Słyszała, jak ostre zakończenia linek znajdują swój cel, jak wwiercają się w niego siłą potęgowaną armatnim wystrzałem. Otworzyła na chwilę oczy. Ściółka wzbijała się do góry, odsłaniając sekrety leśnego poszycia. Zapach zawilgotniałej, przygniłej gleby zmieszał się z wonią siarki i prochu. Suche liście zaszeleściły w powietrzu.

       Burza ucichła tak nagle, jak się rozpoczęła. Z koron drzew wyleciały ostatnie spłoszone ptaki. Inez ocknęła się. Była przygotowana na najgorsze. Do jej uszu dobiegł pisk Hanji.

       Odkleiła dłonie od twarzy i wyprostowała się.

       Między drzewami, pośrodku wolnej przestrzeni, skrępowane stalowymi linkami przebijającymi tkanki na wylot, nienaturalnie skurczone, stało TO.

TO, którego obecność sygnalizowały tnące niebo czarne salwy.

       Intensywnie czerwone, włókniste, zbite ciało było zbudowane z wyraźnie widocznych nagich splotów mięśni. Gdzieniegdzie tkankę opancerzały pęczki białawo-srebrnych ścięgien. Palce u stóp i dłoni — niby-kości o czysto białym odcieniu i niesamowicie zwartej strukturze. Piętnaście metrów wysokości; może nieco mniej. Postać o idealnych proporcjach niczym obdarty ze skóry ludzki posąg wyrzeźbiony niezwykle czułym dłutem. Na swój potworny sposób karykatura imponująca i piękna.

       Szczupła sylwetka; pod szyją, obok przyczepu srebrzystych ścięgien, rysował się blady okrągły łuk kobiecych piersi. Długie silne nogi, wydawały się mieć w tym nienaturalnym skurczeniu nieskończoną perspektywę. Ciało poprzebijane na wylot stalowymi linkami, skrępowane przymusowo, musiało być sprawne, szybkie i potężne. Spod jasnych włosów opadających na dziką, czujną twarz, wściekle iskrzyły się niebieskie tęczówki. Pod powiekami, dookoła oczu, malowały się sinoczerwone mięsiste bruzdy. Drżała, być może z bólu. Kurczowo przyciskała kościste dłonie do słabego punktu na karku, jakby doskonale wiedziała, co ją czeka.

       Inez spojrzała nieprzytomnie na Smitha. Całe jej ciało było jak miękka miazga.

Sprawy się pokomplikowały.

       Generał, wyraźnie zaskoczony, wpatrywał się w tytanicę ze zmarszczonymi brwiami.

       Mimo wszystko Inez była pewna, że Smith nie czuł rozczarowania. Dopiero w tej chwili niezarządzony odwrót i miażdżące rozbicie prawej flanki nabierały głębszego, sensowniejszego znaczenia...

       Świsnął gaz; kotwiczki wżarły się w masywny pień drzewa.

— Przestała się ruszać — dopiero teraz zobaczyła, iż do oddziału dołączył Levi; zrobił to tak błyskawicznie, że nie zauważyła, kiedy wylądował. — Twoja twarz każe mi twierdzić, że nie do końca TO miałeś na myśli.

— Dobrze się spisaliście — odparł spokojnie Smith.

— Ludzie z oddziałów tylnej straży kupili nam wystarczająco dużo czasu. Nie dojechalibyśmy tutaj bez ich pomocy.

Więc to oni ją tu sprowadzili. Ścigała Erena! Smith zrobił z nich żywą przynętę?!

      Wszystko w niej wrzało. Ten cały plan...

       Smith nie wyglądał na przejętego. Wpatrywał się w kobiece monstrum z nieobecnym wyrazem twarzy.

— Naprawdę? — zapytał wreszcie, a Inez nie miała pojęcia, czy dobrze usłyszała.

       Nawet Levi wyglądał na nieco zaskoczonego, lecz — mimo to — kontynuował:

— Dzięki nim będziemy mogli sprawdzić, kto kryje się we wnętrzu tego potwora. Oby tylko ta osoba nie naświniła ze strachu. — Wywrócił oczami — Miche.

— Jakie to uczucie? Teraz nie będziesz mogła się podrapać. Prawdopodobnie już nigdy nie będziesz mogła się poruszyć — mówiła czule Hanji, przyglądając się monstrum z podłoża.

       Za chwilę Miche i Levi wzbili się w powietrze, atakując skrępowaną tytanicę. Ostrza brzęknęły złowrogo. W powietrzu rozsypały się opiłki stali. Miche z rezygnacją wskoczył na gałąź. Smith zmarszczył brwi.

       Na kościstych palcach tytanicy pojawiła się krystaliczna, lśniąca struktura o niebieskawym odcieniu. W uszach Inez nadal dźwięczał ten złowrogi szczęk roztrzaskujących się ostrzy.

Ochroniła się? Umie modyfikować własne tkanki?

       Pokrywająca dłonie osłaniające kark powłoka w niczym nie przypominała włóknistych i chrząskowatych pęczków z reszty ciała.

Nie mogą jej nic zrobić?

— Przygotujcie ładunki wybuchowe. Wysadźcie jej ręce — Smith zwrócił się do Moblita; jego zimny i stanowczy ton wprawiał Inez w coraz większy dyskomfort, choć i bez tego czuła się zupełnie zagubiona.

       Nie słuchała dalej. Przycisnęła się do pnia i nerwowo obdrapywała suchą korę. Wyobraziła sobie sytuację, w której przyglądałaby się męczonemu Zeke, bo to on stałby przerażony i skrępowany. Ta myśl sadystycznie napawała ją chęcią zemsty. Przez chwilę widziała siebie przerzynającą jego kark, w ramach oddania mu bólu Ingi, koni, własnego....

Czy byłabym do tego zdolna? Czy czułby taki strach, jaki ja czułam? Czy takie górowanie nad nim sprawiłoby mi przyjemność? W ogóle siebie nie znam...

Boleśnie zdzierała paznokcie, a czas wydawał się nie mijać.

— Może po prostu stamtąd wyjdziesz? Mamy lepsze rzeczy do roboty — do jej uszu dobiegł głos Leviego. Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości stał na głowie potwora, patrząc na niego z nienawiścią. — Jak myślisz, co teraz z tobą zrobię? Może nadal myślisz, żeby zwiać? — Rzucał pytania retoryczne, a monstrum zadrżało. Może nie potrafiło mówić? — Pomyśl tylko, suko, przez co przeszliśmy. Z tego, co sobie przypominam, zabiłaś wielu naszych na przeróżne sposoby. Dobrze się bawiłaś? Tak jak ja teraz? Czułaś to samo? Jestem pewien, że doskonale mnie rozumiesz...

       Jego głos mroził krew w żyłach.

Co zamierzał zrobić?

       Levi, dla którego istniała przede wszystkim siła, napawał przerażeniem i ją. A jednak...

Czy to ten sam Levi?

       Bała się, że mężczyzna za chwilę przesadzi. Co mogła myśleć osoba w środku w tej chwili? Inez, której Levi dał się poznać z lepszej strony, teraz czuła wobec niego jedynie obcość i autentyczny, czysty strach.

Strach przed nim?

Co dopiero ktoś, kto zmasakrował całą pierwszą linię prawego zwiadu?

       Niski, opanowany głos kapitana wwiercał jej się w czaszkę i odbijał w niej potwornym echem. Dopiero w tym momencie poznała odpowiedź na swoje pytanie — gdyby Zeke stał tu, na miejscu tego czegoś — zapewne nie potrafiłaby nic zrobić. Nawet gdyby był bezbronny, ona prawdopodobnie zastygłaby sparaliżowana.

       Miała ochotę krzyknąć, żeby Levi przestał. Nie chodziło tu o jakieś okazanie przeciwnikowi współczucia. Wiedziała, podskórnie wiedziała, że jego monolog może pobudzać w ludziach najpierwotniejsze instynkty. Zdawała sobie sprawę z tego, że strach często obdarza nieprzewidywalnymi zdolnościami; nikt nie mógł tego wiedzieć lepiej od niej. Oddychała ciężko, patrząc na niewzruszonego niczym Leviego, przekonanego o swoim górowaniu.

A może po prostu mu zaufać?

— Zapomniałbym — kontynuował mężczyzna. — Mam do ciebie jedno pytanie. Jeśli odetniemy ci kończyny, nic ci się nie stanie, prawda? Odrosną, czy tak? Wiem o tym. A my potrzebujemy cię żywej.

       Tytanica poruszyła się pokracznie, a z jej ust wydobył się wstrząsający powietrzem ryk zapędzonego w kąt dzikiego zwierzęcia. Ziemia zadrżała, a intensywny ruch powietrza uniemożliwił oddech. Inez kurczowo trzymała się gałęzi. Jej linki odczepiły się. Świat wirował poruszony złowrogim, desperackim wrzaskiem.

— Nieźle mnie zaskoczyłaś...

— Levi, przestań! — wrzasnęła Inez, zdobywając się wreszcie na odwagę, by zwerbalizować własne przerażenie. Dopiero teraz coś do niej dotarło. — Zrobiła to ze strachu!

       Oczy wszystkich zwróciły się ku niej.

— Jak śmiesz mówić mi, jak mam wykonywać swoją robotę, Schneider? — syknął, obrzucając ją morderczym spojrzeniem. — Mam żałować bestii, która przed chwilą wymordowała ludzi z tylnej straży i przyczyniła się do zmiażdżenia prawej strony zwiadu? To świetnie, że się boi. Powinna.

— Nikogo nie żałuję! — odpowiedziała twardo, patrząc na niego, jakby zupełnie jej nie zrozumiał. — Prawa flanka padła, bo pojawiło się mnóstwo tytanów, nienaturalne mnóstwo! Czarne flary zastąpiły późniejsze salwy czerwonych. To znaczyło, że przyszły za nią!

— Erwin! — na gałęzi wylądował Miche. — Pojawił się zapach.

— Z którego kierunku? — zapytał dowódca.

— Z każdego.

Odwrót. Misja skończona.

       Po odbiciu Erena przez Leviego padły ostatnie słowa Smitha. Wszyscy wracali w milczeniu. Pod lasem zatrzymali się, by zebrać ciała poległych i załadować je na wozy.

       Inez, rozbita i rozżalona, siedziała w milczeniu oparta o koło. Czy dało się tego uniknąć? Zakrywała twarz dłońmi. Jej oddech drżał, a oczy były wilgotne od łez. Nie wiedziała, co rozdzierało ją bardziej — niepowodzenie misji, ciała poległych, zaginieni czy gdyby niepodjętych rozwiązań.

        Jakby mogła to wszystko powtórzyć, zachowałaby się zupełnie inaczej; konsekwentniej i odważniej. Manewr w drodze powrotnej z lasu wykończył ją do granic. Świeżo zrośnięta ręka pulsowała i bolała. Jej dłonie były brudne, włosy tłuste i posklejane od potu, a paznokcie nieestetycznie pozdzierane do żywego mięsa. Koń dyszał ciężko. Pędząc do środka drugiej linii, o mało go dziś nie zajeździła.

       Nie winiła nikogo. Plan Smitha był ryzykowny, lecz bezbłędny. Nawet najwybitniejszy strateg nie mógł założyć tak miażdżących komplikacji. Myślała, że skoro zaakceptowała już swój awans i pozostanie na posterunku, wszystko będzie inaczej.

       A jednak nie dało się uciec, odciąć całkiem od tamtego. Tamto wracało. Jej serce kruszyło się teraz w miękki popiół. W głowie przewracało się coś o wielkiej porażce, którą płaci się za jedną chwilę słabości.

       Ta ostatnia wymiana zdań z Levim. Taka nieważna, bezsensowna, bolesna. Levi nie popełnił błędu rekruta. To był jedynie błąd w praktycznej ocenie rzeczywistości. Nie mogła mieć mu tego za złe; nie mogła winić go za rozumienie siły jako jedynej słusznej możliwości, za wiarę w tę własną możliwość, której ona nigdy nie potrafiła w sobie obudzić.

       Okupował to teraz gorzko; odkąd Kobieta-Tytan wezwała rykiem wszystkie bezmyślne osobniki zgromadzone w promieniu kilku kilometrów i związane oddziałami-przynętami, rozpoczęło się piekło. Oddział Specjalny na rozkaz zajętego walką Leviego ewakuował Erena z pola bitwy, ale tytanica ruszyła w pogoń, co tylko potwierdzało teorię, że planem wroga było przechwycenie Jaegera, którego podkomendni kapitana mieli bronić za wszelką cenę. Robili to tak zażarcie, że mijany w odwrocie odcinek wiekowego lasu zamienił się w makabryczny i krwawy krajobraz. Gunthera znaleźli pierwszego. Zwisał z gałęzi z rozerżniętym ostrzami gardłem; sporo dalej, wśród pooranego pościgiem i walką igliwia, straszył pozbawiony głowy korpus Elda lub Ouro. Nie dało się rozróżnić. Obaj byli roztrzaskani, zatomizowani na wszystkie członki, rozerwani na strzępy. Na końcu drogi, niemal wgnieciona w masywny pień drzewa, w miazdze własnych wnętrzności, leżała martwa Petra. 

Rozbity Oddział Specjalny.

       Największy szok. Przed jej oczami stanęły statystyki. Tyle a tyle asyst, tyle akcji samodzielnych — żywe liczby, martwi ludzie. Cud, że udało się odzyskać Erena. 

       Powtarzane przed każdą wyprawą pojęcie wolności człowieka istniało od stu lat, prowadząc żywot intensywnego oddziaływania. Istniało nieformalnie, jako prawo nienazwane, ale niezwykle surowe, niepodlegające dowolnym interpretacjom. Zwiadowcy czuli je nad sobą nieustannie. Za to prawo się umierało.

Czy czuję się teraz wolna?

       Podniosła się z ziemi, by pomóc ładować ciała na wozy. Minęła Jeana, którego twarz zdradzała chyba wszystko — całą kumulację rozczarowania, żalu i strachu. Mimo to zdobyła się na przygaszony uśmiech pocieszenia.

Bo żył.

       Zakrwawione całuny nigdy nie budziły w niej obcości, choć tak bardzo bała się ich widoku prowokującego ciało do wzdrygnięcia i buntu. Zwiadowcy zżywali się z nimi bardziej niż z własnymi rodzinami.

Franz...

       Minęła jeden rząd ciał. Obok niego kolejny i jeszcze jeden. Przy czwartym dostrzegła kapitana. Miała wrażenie, że jej serce na moment się zatrzymało. Bezgłośnie zbliżyła się, stając zaledwie metr za jego plecami. Z zawiniątek wystawały dłonie ze śladami ugryzień. Tymi, których tak nie rozumiała. Ramiona Leviego zadrżały, jakby wstrząsnął nim lodowaty dreszcz.

       Czuła się dziwnie wobec niego i wobec samej siebie; jakoś obco i niezręcznie.

      Jej żałosny krzyk i to, jak odpowiedział...

       Próbowała znaleźć w sobie chociaż trochę odwagi, by podejść bliżej i przełamać to paraliżujące napięcie, zburzyć sytuacyjny mur antagonizmu; by zignorować własną stopę, która nagle się zawahała.

       Coś ją do niego przyciągało. Być może podziw, a być może to, że od samego początku nie wierzyła w jego lodowatość i okrucieństwo; nie wierzyła w nie nawet w lesie, choć swoim zachowaniem sugerował, że chyba powinna. Nie chciała sobie wyobrażać, jak się teraz czuł. Zrobiła malutki krok do przodu. Jej kolana zmiękły, a mięśnie nóg zadrżały; nie wiedziała, czy z wycieńczenia, czy ze stresu. Powoli wyciągnęła rękę w stronę jego ramienia. Dłoń zastygła w powietrzu, nie zbliżając się, nie dotykając, nie muskając.

       Levim wstrząsnął kolejny dreszcz.

       Inez cofnęła rękę i bezszelestnie odeszła; miała nadzieję, że niezauważona.

       Stała w gabinecie przy otwartym oknie, dopalając resztki tytoniu. Ćmiła tę paskudną fajkę, ratami od jakiejś godziny. Zimny nieprzyjemny wiatr smagał ją po brzuchu i ramionach. Jutro mieli zająć się raportowaniem. Stos papierów leżał przygotowany na biurku; spisanie historii linii 3:4.

       Był chyba środek nocy. Ci, którzy przeżyli, cieszyli się ciepłem rodzinnych domów. Nie miała odwagi jechać do ojca — jeszcze nie.

       Pamiętała, że był tak dumny z awansu i ogromnie zaniepokojony jej pesymizmem. Bała się, że nie znajdzie odpowiednich słów po przestąpieniu progu własnego domu.

       Z przejęcia wypierała fakt, że ten incydent przeszedł tak naprawdę bez echa. Co prawda, Smith i Hanji przyznali jej rację, ale w tej chwili miała to gdzieś; po raz kolejny czuła się podle.

       Wyolbrzymiała to. Nikt nikogo nie winił; Zwiadowcy rozumieli swoją porażkę raczej jako kolektywne fiasko, w którym każdy miał sobie coś do zarzucenia. Tak, sobie, nie innym. Ona jednak nie potrafiła tego uzgodnić. Nie wiedziała, czy ta krótka wymiana zdań w ogóle obchodziła teraz Leviego.

Stracił oddział...

Zapewne nie pierwszy. I nie ostatni...

       Bała się, że nie będzie jak wcześniej. Żałowała tej cholernej, cofniętej ręki. Miała ochotę powiedzieć coś, zrobić, żeby jej słowa miały jakieś pokrycie, chociażby po to, by doświadczyć lekkości wobec siebie. Czuła się powalona na ziemię; przygwożdżona ciężkim wojskowym butem, pozbawiona możliwości wstania.

Nie żyją. Właściwie, to nawet ich nie znałam.

       Wysypywała przez okno przepalony tytoń. Wychylona, pokracznie machała główką fajki w powietrzu. Usłyszała tętent kopyt i rżenie konia. Spojrzała w stronę stajni. Zobaczyła niską postać w mundurze, ze sprzętem, pędzącą z impetem przez dziedziniec w stronę lasu, który służył im za miejsce treningów.

       Usłyszała pulsowanie własnej krwi. Odłożyła upaćkaną fajkę na biurko i porwała wiszącą na krześle kurtkę od munduru. Spojrzała na nogi.

Pieprzyć paski i sprzęt. Pieprzyć niezręczność.

       Wciągnęła buty i najszybciej, jak potrafiła, zbiegła do stajni.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top