#14.

Trost

       Helga wodziła roztargnionym wzrokiem po nowym krajobrazie zewnętrznej części miasta. Jeszcze przed atakiem stały tu ładne, obrośnięte bluszczem kamienice, po których został tylko poszarpany, goły szkielet. Pod Murem — tam, gdzie prosta ściana stopniowo przechodziła w łuk — leżały wnętrzności: stos czerwonych cegieł, gruzu i potrzaskanych drewnianych słupów przypominających bardziej drewno na opał.

       Resztki zeschniętego bluszczu wystawały spod sterty ruin poruszane co rusz mocniejszym podmuchem wiatru, niby chcąc uciec z tego wysypiska, zupełnie jak minięte wcześniej na patrolu, powbijane w aleję starych powyrywanych z domów drzwi skrawki gazet z odręcznymi zapiskami, że ktoś żyje i szuka, smarowanymi czym popadnie: blaknącym od słońca tuszem, smołą albo farbą; one znacznie lepiej zamazywały oderwany od pisma kawałek winiety.

        Choć było głośno, bo cywile tłoczyli się w poszukiwaniu wiadomości od bliskich, niemal słyszeli z Leo szelest podrywających się do góry karteczek przepełnionych nadzieją spotkania. Gdyby stąd pochodziła, zapewne stałaby tam razem z nimi, wyczekując wiadomości od rodziny. Na szczęście, musiała tylko wysłać list do Ehrmich.

       W tym mrowiu przekrzykujących się głosów, zwyczajnych ubrań i wrzasku ludzi sprzedających to, co tylko nadawało się do sprzedania, czuła przez moment obcość munduru i samej siebie; jakby wstydziła się tego, że jej rodzina żyje na obrzeżach Siny, jakby życie wewnątrz Murów — z luksusu — stało się czymś w rodzaju piętna. Nawet w czasie szkolenia nigdy się do tego nie przyznała, mając wrażenie, że wstyd mieć lepiej, kiedy inni mają gorzej, a ludzie dookoła definiują, to kim się jest, tym gdzie się mieszka. Zresztą, nie pamiętała, kiedy ostatni raz była w domu.

       W ogóle zdawało jej się, że mimo ocalenia, mimo całej walki z czasem podczas ewakuacji, mieszkańcy patrzą na żołnierzy z jakimś niewyjaśnionym wyrzutem. Najwyraźniej sądzili, że wszystko, co robił Garnizon, dało się zrobić inaczej, lepiej; najwyraźniej oczekiwali od dowództwa tego, iż nie wyrazi zgody na prace Pionu Naukowego Zwiadowców, bo choć namioty były teraz zadaszone a teren ogrodzony kozłami obwieszonymi zakazami wstępu, domyślenie się powodu zamknięcia raczej nie stanowiło dla mieszkańców Trostu szczególnej trudności. Zresztą, przed wylegitymowaniem się przy wejściu, była zmuszona uspokoić Leo, który co chwilę rzucał wiązankę siarczystych przekleństw w stronę sterczących w bezpiecznej odległości gapiów.

        Spojrzała na napięte palikami płachty i kłębiących się dookoła Zwiadowców.

       Rozumiała strach i rozgoryczenie cywilów spowodowane faktem, że ludzie w Troście zostali zmuszeni do dzielenia jednej przestrzeni z tytanami, że obawiali się ich uwolnienia, ucieczki albo niekompetencji żołnierzy spod komendy pułkownik Hanji Zoë, która przedwczoraj opuściła stanowisko, by udać się do stolicy; Helga sama nie była pewna, czy w mieście czuje się — właśnie — pewnie. Dopiero dzisiaj odważyła się skorzystać z możliwości wejścia na teren Pionu, by zobaczyć, jak wyglądają prace badawcze i... tytani oglądani z bliska jak eksponaty; Leo, nie wiedzieć czemu, poszedł razem z nią.

       Wzdrygnęła się. Do jej nozdrzy wdarła się rozcieńczona w powietrzu woń gaszonego wapna — ostatni ślad po oczyszczaniu dystryktu z ciał i wymiotów tytanów; to tutaj zginęła cała jednostka szybkiego reagowania, która tylko przez moment tworzyła pierwszą linię obrony.

— Kurw... Coś mnie tknęło. — Leo ubrał w słowa tę niedającą spokoju myśl, ale wypowiedział ją nieco inaczej, niby w ostatniej chwili mnąc przekleństwo, żeby wcisnąć je do kieszeni spodni.

       Trójkątna, całkiem przystojna twarz Schillera była nieco blada. Właściwie chodził taki dziwny od zakończenia obrony i porządkowania dystryktu, mimo że podczas walk, zaraz po tym, jak pozbierała go do kupy, dał z siebie wszystko. Leo nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie poddać się wewnętrznemu rozbiciu, a jednak przy bezsensie rozkazów Wellmana i sypiącego się miasta, coś w nim pękło, choć wciąż usilnie starał się to maskować swoim zwyczajnym — sztubackim i zaczepnym — sposobem bycia.

       Zawsze szybko się denerwował i nigdy nie oszczędzał słów, ale w głębi serca był bardzo łagodny, nawet jeżeli świeżo po przydziale, razem z chłopakami oddziału, dawał jej popalić na tyle, że przed zaśnięciem wypłakiwała się w poduszkę, sądząc, iż zupełnie nie nadaje się do pracy w prewencji.

       Po akceptacji Helgi jako nowego pierwiastka oddziału zaprzyjaźnili się i zżyli, ale po obronie Trostu coś znowu się zmieniło. Zaraz po wystrzeleniu oznaczającej powodzenia flary wciągnęli się na Mur, a Leo — chwilę przed rozkazem wsparcia Zwiadowców w oczyszczeniu dystryktu — nic nie mówiąc, zawisł jej na szyi. Stała wtedy sztywno i kompletnie nie miała pojęcia, co zrobić. Po raz pierwszy doświadczała czegoś podobnego, przez co zastygła, bojąc się poruszyć.

       Sama cieszyła się z przeżycia, z pierwszego zwycięstwa ludzkości i z niespodziewanych łez wzruszenia Brzenskiej, ale instynkt podpowiadał jej inny powód takiego zachowania przyjaciela. Pamiętała, że wtedy obudził ją dopiero wrzask Katii, „że pomigdalą się później, bo jebani tytani i cholerni Zwiadowcy nie będą czekać, aż skończą".

— Wiem... — odpowiedziała, odwracając wzrok w stronę namiotu. — Też tak mam, chociaż zdaję sobie sprawę, że powinniśmy to już zostawić i zająć się pracą — dodała, nie mogąc się opędzić od przeświadczenia o nienaturalności własnych słów. Choć każdego dnia usilnie respektowała higienę pracy, snu i trybu życia, czuła się, jakby w ogóle nie spała.

       Leo zatrzymał się w pół kroku.

— Podobno zaczęto już wypisywać przepustki za obronę. Stopniowo i niewiele, bo... — wymamrotał niepodobnym do siebie tonem. — Chyba jestem zmęczony. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wziąłem wolne, a przecież nikt nie jest w stanie... Najpierw nalot Stołecznych, potem wymarsz Smitha i ćwiczenia miejskie kadetów, a dalej... — westchnął, zawieszając się gdzieś w połowie słowa. — Na serio nie potrzebujesz wolnego?

— Być może potrzebuję. — Rozejrzała się dookoła, czując narastającą niezręczność. — Ale widzę, że to miasto potrzebuje nas bardziej niż my przepustek, Leo. — Zarzuciła ciasno spleciony warkocz na plecy.

— Kumam, jak to brzmi, kiedy przed nami stoi to coś, ale... — Wskazał na namiot Pionu Naukowego. — Cholera, nie chcesz się stąd wyrwać chociaż na chwilę? Moglibyśmy, jak kiedyś, pojechać gdzieś za Mur Rose w okolice Ragako i jeziora, rozbić namiot, rozpalić ognisko, pogadać, popływać łódką tam, gdzie wybraliśmy się całym oddziałem ... — Zamyślił się, po czym wykrzywił twarz w grymasie zażenowania czasem, który upłynął od ostatniej, dłuższej przepustki. — Jakiś rok temu? Kurt chciał niby odwiedzić siostrę, ale to przecież żaden problem... — Uśmiechnął się delikatnie, jak gdyby nigdy nic, podczas gdy Helga całkiem zesztywniała na samą myśl o podprogowym, niejasnym przekazie tej myśli, w której najwyraźniej chodziło o to, że mieliby pojechać tam sami. Nie była na to gotowa; nigdy nie rozważała takiej możliwości ani takiego scenariusza, a fakt, iż od obrony Leo wydawał się podejrzany, zaczynał ją nieco stresować i to chyba w tym sensie, o którym nie tak dawno mówiła jej Wolf. — Martwię się. Zbrzydłaś. Cera ci się zapadła. — Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu. — Schudłaś i puszczanie cię po schodach Głównej jest jakieś mniej pocieszające, choć paski od sprzętu zawsze robiły taką dobrą robotę... — Westchnął pod nosem, a ona, mając ochotę trzepnąć go w głowę, ostatecznie wcisnęła ręce do kieszeni.

       Dawno przywykła do podobnych odzywek, właściwie je przepracowała, ale teraz brzmiały jakoś inaczej; bardziej szczerze i troskliwie, do czego z kolei nie była przyzwyczajona, jeśli tylko przypomniała sobie słowa w stylu: swój chłop, chociaż baba.

Martwię się?

       Nie wiedziała, czy zachowanie Schillera wynika z tego, że jest od niej o kilka lat starszy i zaczyna myśleć o ustatkowaniu się na rzecz porzucenia czerwono-sinych śladów pod kołnierzem, które na przepustkowych wieczorach robiły mu te idiotki z konserwacji wymieniane przez niego jak rękawiczki, bo Leo twierdził, że „mają zwyczaje jak pierwsze lepsze", czy po obronie Trostu jego percepcja rzeczywistości uległa drastycznej zmianie. Zawsze jawił jej się jako solidny, doświadczony żołnierz uwielbiający maskę lekkoducha; teraz też tak było, ale Schiller najwyraźniej do czegoś dojrzał, co trochę ją przerażało.

— Trzeba poczekać na rozwój sytuacji. W sztabie zrobiło się gorąco. Z tego, co mówi Katia, Brzenska wnioskowała do Pyxisa o proces. Chcę zobaczyć, jak te cholerne rozkazy z obrony idą Wellmanowi w pięty. Potem... — Zawahała się. — No, też zobaczymy — dodała dyplomatycznie i pociągnęła mężczyznę za rękaw, prowadząc go w stronę namiotu.

— Oglądać pieprzonych tytanów... — mruknął na tyle cicho, że nie była pewna, czy dobrze usłyszała.

       Przed wejściem kłębili się żołnierze. Nie musiała patrzeć na naszyte na ramiona niemal identycznych kurtek korpusówki, żeby wiedzieć, co to za jednostka. Gesty Zwiadowców i Garnizonu były do siebie tak niepodobne, że różnica stawała się wręcz przerażająco wyraźna. W czasie tej wymuszonej atakiem współpracy po raz pierwszy stykała się bezpośrednio z dywizją Erwina Smitha. Wcześniej, jeśli akurat nie została wyznaczona do kierowania ruchem lub patrolowania miejsc blokad w okolicach drogi głównej dystryktu, widywała tylko ich przemarsze w jedną lub w drugą — tę zdecydowanie gorszą — stronę.

       A jednak połączenie dwóch dywizji okazało się dziwacznie komiczne. Zwiadowcy również cenili długie przerwy, ale robili to zupełnie inaczej, może mniej wyzywająco. Widziała swoich siedzących za winklem namiotu i energicznie pociągających z piersiówek; podawali je też żołnierzom noszącym na ramionach Skrzydła Wolności. Oni zaś byli w tym całym rozpasaniu jacyś nieśmiali i bardziej eleganccy.

       Rozmowy przy butelce, o ile nie dotyczyły obrony Trostu, słyszane przez Helgę trzeźwym uchem wydawały się pozbawionym spójności zlepkiem zdań, gdzie mimo zaskakującej płynności i żywości kontaktu każdy mówił „swoje": Garnizon rozwodził się nad dbałością o armaty, rodzajem olejów i smarów do szyn, nad ich paskudnymi zapachami, Zwiadowcy ze zrozumieniem kiwali głowami, rozprawiając w odpowiedzi o koniach i tym, że już po źrebięciu widać, co z niego wyrośnie. Gdy z tego szmeru wyłapała coś o cudzie z pięknymi smukłymi nogami i powabnej szyi była pewna, że mówi się o kobietach, dopóki za jej plecami nie padło imię... klaczy.

       Zwiadowcy grywali ponoć tylko w skata, choć garnizonowy dureń wcale nie był im obcy; w kantynie miała okazję widzieć rozgrywkę oficerów obu korpusów. Zwiadowca kierował się własną „estetyką gry" polegającą na zagrywaniu konkretnych kombinacji i chociaż były one skomplikowane i robiły wrażenie, stosował je niejako „dla zasady", żeby było ładnie, co bezpardonowo wykorzystywał jego przeciwnik. Mówił o „kunszcie" i... przegrywał z zapijaczonym garnizonowym wyjadaczem, a ona rozumiała, dlaczego potocznie tak często mówi się o „braku żołnierskiego taktu" wśród Stacjonarnych, jakby kultura była dla nich jedynie wierzchnią warstwą na chwilę, niczym pociągnięcie ust czerwoną szminką, która zapewne schodziła po kilkukrotnym oblizaniu warg.

       Z kolei eleganckie, niby brawurowe zasady Zwiadowców wręcz przerażająco przypominały Heldze ich styl życia i styl umierania. Wtedy uderzyło ją coś potwornego, bo uświadomiła sobie, że nigdy nie widziała żołnierza Skrzydeł, który miałby około pięćdziesięciu lat. Pamiętała, że w kantynie specjalnie spojrzała na pagony.

       Siwiejący, pomarszczony Stacjonarny i młody chłopak, których mogłaby dzielić cała drabina stopni, byli równi dystynkcjami, ale podejrzewała, że nie tylko dlatego nikt nie odważył się zwrócić do Zwiadowcy per młody. I choć po paru latach w Stacjonarce też można było szybko awansować za wyróżniającą się służbę, spora część Garnizonu przestawała się wychylać na jakimś stopniu, nosząc go już do samej emerytury, podczas gdy oni zapewne w ogóle nie dożywali takiego wieku. Nawet nadzorujący obecnie prace badawcze podpułkownik Moblit Berner był zapewne niewiele starszy od niej, a sporo młodszy od przeciętnych sierżantów Garnizonu.

Ciekawe czy nadal bym żyła, gdybym...

Nie stchórzyła?

— Co to za mina? — od najgorszej myśli oderwał ją dopiero podejrzanie ciepły ton Leo.

— Co chcesz? Nie ma żadnej miny — żachnęła się i wzruszyła ramionami, przestawiając się na służbowy profesjonalizm.

— Hej, to przecież nic złego, że pękasz, zanim to zobaczysz — złapał ją za kurtkę.

— Sam pękasz. — Wyrwała się poirytowana i zdecydowanie odsunęła płachtę stanowiącą wejście do namiotu. Za plecami usłyszała tylko zmęczone westchnięcie Schillera.

       W środku tliło się jedynie parę lamp. Zasalutowała przed Bernerem, wiedząc, że i tak zrobiła to niedbale, jak przystało na idealny przykład garnizonowej kultury.

       Odebrała werbalne „spocznij" i wyciągnęła z kieszeni przepustkę, żeby po raz kolejny się wylegitymować, po czym wyjęła ostrza z pochew i, zgodnie z wytycznymi, położyła je na stole; Pion Naukowy nie chciał ryzykować odwetowej, desperackiej likwidacji.

       Dopiero po przeszukaniu została wpuszczona dalej, nie mogąc się wyzbyć poczucia bezsensu, kiedy przed stanięciem oko w oko z tytanem, należało się rozbroić.

       Wyparła tę myśl. Zrobiła niepewny krok do przodu i przyjrzała się potworom, sunąc wzrokiem po przebijających ich kończyny metalowych prętach. Nie czuła niczego, poza przekonaniem, że zasłużyły; że lepiej byłoby, gdyby zostały zabite, a jednak nie chciała marnować okazji, która — miała nadzieję — już nigdy się nie zdarzy. Otrzymanie przepustki wcale nie było tak proste i Katia musiała pociągnąć za odpowiednie sznurki w sztabie.

       Jeden, jasnowłosy, miał około czterech metrów i był zupełnie nieaktywny. Drugi, prawie dwa razy wyższy, wydawał się nadal w pełni sił.

       Podeszła jeszcze bliżej. Przez moment była bardzo pewna siebie, prawie zapominając o tym, że nie ma broni, lecz po chwili, po zbliżeniu się o kolejny metr, poczuła drżenie nóg i rąk. Wbiła podeszwy w podłoże, próbując zamaskować pomieszany z obrzydzeniem strach. Obrazy z obrony Trostu przeleciały jej przez głowę. Nie wiedziała, czy poprosiła o to wejście tylko po to, żeby się sprawdzić, czy może faktycznie chciała się czegoś dowiedzieć, ale zupełnie nie miała pojęcia, co robił tu Leo. W końcu nie miał demonów, z którymi pragnął się rozprawić. To znaczy...

Chyba nie miał.

— Kiedy narzuciliście płachty? — zapytała, próbując zamaskować niepewność.

Skrępowane nic mi nie zrobią.

— Około dwóch godzin temu — odpowiedział Berner rzeczowym tonem badacza.

       Była do tego przyzwyczajona. Specyficzny naukowy fetysz nie robił na niej zbytniego wrażenia. W końcu do samego poboru mieszkała pod jednym dachem z inżynierem pracującym w strefie przemysłowej za Murem Sina. I teraz w jej głowie przewracały się zamglone i zatarte przez czas słowa ojca, który nie chciał niczego więcej, niż ułatwiania ludzkości życia, które ona zamierzała z kolei ratować.

— To? — ciszę przerwał rozczarowany głos Leo zdradzający, że w skrępowanych, poprzebijanych prętami tytanach nie odczuwał żadnego zagrożenia. Może bezgranicznie wierzył w skuteczność Zwiadowców albo po prostu... był lepszy w udawaniu?

        Helga przez moment patrzyła na dyszącego ciężko potwora, lecz coś zmuszało ją do odwrócenia wzroku w kierunku stołu, na którym leżały ostrza.

To przeżywacie na każdej wyprawie? Dziesiątki takich jak ten tylko...

Nie są skrępowane, a na was biegną?

       Dopiero teraz uświadomiła sobie, że przychodząc tu, miała nadzieję poczuć to, co czują Zwiadowcy; miała nadzieję wejść w ich skórę i zmierzyć się z tym, z czym oni mierzyli się za każdym razem, gdy Garnizon i cywile irytowali się koniecznością zamknięcia ulic z powodu przemarszu. Nie wiedziała, co myśleli inni, gdy tu przychodzili i stacjonowali. Miała ochotę doskoczyć do ostrzy i jakoś odpłacić się za rozpłatane domy, za ewakuację, za to, że to coś zmusiło Wellmana do takich rozkazów. W chwili pojawienia się tej myśli, zrozumiała konieczność rozbrojenia.

       Minęło zaledwie parę minut, a ona już miała dość, choć za żadną cenę nie zamierzała ustąpić i łamać się przed Schillerem czy Bernerem. Chciała wierzyć, że wcale nie jest gorsza i słabsza niż ci, o których zawsze mówiło się "nieustraszeni", nawet jeżeli dodawało się do tego "samobójcę" czy "idiotę".

Chyba czas zacząć mierzyć siły na zamiary, a nie wmawiać sobie, że robi się to od dawna.

       Poczuła ciepło na dłoni i dopiero po chwili zauważyła, że Leo złapał ją za rękę. 

       Wyplątała się, robiąc krok w stronę wyjścia.

       Ściemniło się. Gęste od woni wapna powietrze stało się zupełnie nieruchome i jeszcze cięższe. Przez moment szli w milczeniu i patrzyli w niebo. Garść gwiazd otoczona mgiełką przypominającą naderwane skrzydło ważki zdawała się sunąć ku szczytowi Muru. Mżące uliczne lampy jarzyły się niewyraźnie, ciągnąc za sobą brudnożółtą świetlistą smugę, która wydłużała się i rozmywała w oczach gmach Kwatery Głównej.

— Po co właściwie chciałaś tam iść? — zapytał Leo, spoglądając na nią podejrzliwie, przez co wyrzucała sobie, że się z czymś zdradziła. — Nie musisz być zawsze taka twarda. To nie jest coś, przy czym powiem ci „nie bądź baba".

— Żeby to miało jakieś znaczenie... — mruknęła, po czym zdecydowanie wcisnęła ręce do kieszeni kurtki, żeby przypadkiem nie przyszło mu do głowy to, co zrobił w namiocie. Zawstydzał ją tym i dezorientował, więc wolała nie prowokować losu. — Musiałam coś sobie... Zresztą, nieważne, nie ma sensu do tego wracać.

       Wszystko, o czym teraz myślała, stawało się równie celne, co mocne dowody, jakby cała przyszłość przestała przejmować ją gorzkim niepokojem zasianym przez przymusową mieszaninę dywizji. Sądziła, że już ostatecznie wie, kim jest naprawdę, czego może się po sobie spodziewać i czego od siebie wymagać bez bolesnego szamotania się o kolejne pojęcia i słowa będące dawnym dramatycznym obowiązkiem sumienia.

       Potknęła się o coś i zaklęła prawie głośno, na co Leo zaśmiał się cicho.

— To rozumiem. Ale powinnaś naprawdę pomyśleć o tym, żeby wreszcie...

— To chyba robota, w której nigdy nie powinno się zatrzymywać, bo można się rozstroić — odparła z przekonaniem, czując, że temat wolnego zaczyna niebezpiecznie wracać. — Ale jak powiedziałam, no... Zobaczymy. — Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę schodów prowadzących do frontowych drzwi. Z oddali widziała tylko ciemne zarysy postaci, powozu i poruszające się w czerni pomarańczowe kropeczki żaru palących się papierosów. Przyspieszyła kroku.

— O w mordę, to Wolf? — Schiller zdziwił się po cichu, gdy tylko kontury postaci wypełniły się złotym od światła lamp kolorem. — Wygląda jakoś inaczej, powiedziałbym, że całkiem nieźle. Ktoś wsiadł do powozu. Brzenska?

       Normalnie by go za to zrugała, ale sama zauważyła w wyglądzie Katii jakąś różnicę; kobieta, zamiast zaczeski do góry miała świeże, lekkie włosy, których skręt wydawał się bardziej uporządkowany niż zwykle, a sztywność jej munduru była niemal wyczuwalna od samego spojrzenia. Wzrok Helgi instynktownie powędrował na pagony; zamiast trzech gwiazdek porucznika widniały na nich cztery kapitańskie.

— Co się tak gapicie, gnojki? — Uśmiechnęła się po swojemu, patrząc wymownie na Leo. — Myślisz, że nie wiem, co tam mamroczesz po kątach, Schiller? — Mężczyzna taktycznie cofnął się o krok, jakby się czegoś przestraszył, a Wolf wypuściła dym ni to z zażenowaniem, ni z rozbawieniem. Przełożyła papierosa do drugiej ręki, żeby odchylić klapy kurtki i grzebnąć w kieszeni, z której wyciągnęła jakiś dokument. — Tylko się nie posikajcie ze szczęścia albo ze strachu — ostrzegła, zanim wstała ze schodów i energicznym, mocnym ruchem przytknęła go zdezorientowanej Heldze do piersi. — Orientuj się. Zawsze. — Przydeptała niedopałek, spoglądając wymownie na powóz. — Resztę omówimy później. W sumie... Wszystko później, o ile nie zeżrą mnie w cholernej stolicy. — Postawiła nogę na stopniu powozu.

       Hanemann usłyszała ogłuszające trzaśnięcie frontowych drzwi, co zmusiło ją do instynktownego odwrócenia głowy. Trzymając przy piersi wciśnięty przez kapitan papier, zasalutowała automatycznie. Na schodach stał Dott Pyxis. Zaraz za nim z gmachu wyłoniła się obrażona Rheinberger.

— Proszę sobie darować chociaż w takim momencie! — żachnęła się Anka, chowając do kieszeni srebrne naczynko.

— Spocznij, żołnierze — powiedział łagodnie generał, zmierzając w kierunku powozu. 

       Zamknął drzwi. Pojazd ruszył, zostawiając po sobie kurz i odbijający się od budynków stukot końskich kopyt.

— Co, do chuja? — prychnął Leo, gdy zostali przed wejściem całkiem sami.

       Helga podeszła do lampy, żeby rozwinąć i przeczytać dokument. Biegła wzrokiem po tekście, czując z jednej strony drżenie kolan, z drugiej zaś dziwnie pozytywną energię, która miałaby naładować ją siłami na znacznie więcej niż przeszła. To było oczywiste, że po stracie kapitana Wolfa w czasie obrony Trostu oddział będzie wymagał reorganizacji, lecz nie spodziewała się, że ją podniosą do podporucznika, a Schiller przejmie dawną funkcję Katii.

       Czuła w stopach krążenie krwi, które mogłoby równie dobrze być krążeniem ziemi. Podeszła do Leo, po czym mocno, pokrzepiająco wpiła się palcami w jego ramię. Odwrócił głowę, a ona widziała, jak w jego zielonych oczach przesuwają się żółte płomyki lamp. W płytkiej kałuży zapulsowały plamki utopionych gwiazd.

— Właśnie zostałeś porucznikiem — powiedziała chłodno, nadal czując wszechogarniającą pozytywno-negatywną dezorientację.

       Nie odpowiedział. Zrobił dokładnie to samo, co po sygnale o zabezpieczeniu wyrwy — pochylił głowę i, wtulając twarz w zagłębienie ramienia Helgi, przywarł policzkiem do jej szyi. Poklepała go po plecach, a lekki podmuch wiatru z nienaturalną siłą chlasnął ją po twarzy.

Mur Rose, Południowa Dywizja 104. Korpusu Kadetów

       Dźwięk gwizdka oznajmiającego ciszę nocną przewiercił barak, jeżąc Jeanowi włosy na ciele.

       Odkąd po porządkowaniu Trostu wrócili do kwatery, słyszał ten przeciągły pisk cały czas, choć wcześniej, jeszcze przed atakiem, gwizd rozmiatał się po chwili, sprawiając, że wszędzie robiło się jeszcze ciemniej niż w rzeczywistości.

       Dotknął twarzy pod oczami. Była mokra; nie wiedział, czy łzy cisnęły mu się do oczu z powodu stojącego obok pustego łóżka, czy boleśnie szarpiącego żołądek głodu, mimo którego nie potrafił niczego przełknąć i musiał zmuszać się do jedzenia. Uczucie zjadania, nieistotne, czy było to ciało chleba, ciało konserwy czy ciało czegokolwiek innego, wydawało mu się karygodne, okropne, niewłaściwie. W tej niewłaściwości przypominało mu o tym, że zęby tytana zacisnęły się na ciele Marco dokładnie tak samo, jak jego własne wgryzały się w pulchny kawałek pieczywa. Zjadanie przestało być neutralne moralnie.

Nie daj się zabić...

Nie daj się zabić...

Nie daj się zabić...

       Pikowy as od kilku dni leżał zmięty na zapiaszczonych deskach obok łóżka; Jean nie widział go przy zgaszonym świetle, ale wiedział, że wciąż tam jest: rzucony, zgnieciony jak strzaskana harmonijka, zupełnie bezwartościowy jak wszystko, co do tej pory sobie wyobrażał.

       Nawet decyzje i sam imperatyw „ja decyduję, ja dowodzę" w czasie walk tak boleśnie oczywiste, wypełzały z zakamarków umysłu, wciąż powtarzając mu:

Jesteś mordercą, a przecież masz takie czyste ręce...

       Nie było już ćwiczeń; biwakowali w jednostce od pobudki do ciszy nocnej, czekając na nienadchodzący dzień wyboru, który nieustannie odraczała sytuacja polityczna. Nie rozpoznawali swoich twarzy, nie rozmawiali, nie byli sobą i wciąż potykali się o wyrwy po tych, których nie było już w ogóle.

       Jeszcze przed wieczornym apelem zjawili się oficerowie z Garnizonu. Rozkazali Mikasie i Arminowi natychmiast zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i wsiąść do powozu. Ciągle kogoś ubywało. Było pusto, mimo tego wstrętnego wrażenia przeciążenia i rozsadzającej czaszkę wielości bodźców; ktoś uciekał do cywila bez względu na skutki, ktoś wybierał rekultywację nieużytków. Szare dni przecinał tylko ten przeraźliwy gwizd na jakąś porę.

       Leżeli na pryczach śmiertelnie bladzi, nieżywi, bezduszni niczym udające martwych marionetki zamknięte w swoich pudełkach. Tylko rozdygotane oddechy ociężale przetaczały się przez całą szerokość sceny, jakby z każdym westchnięciem szło imię i czynność, której ktoś już nie zrobi.

Thomas nie pójdzie na obiad do matki.

A Marco nie...

Marco...

Marco...

Marco...

Marco...

       Jean czasem przebudzał się z letargu z przeświadczeniem, że to tylko jakiś ponury żart; że Bodt już dawno wstał i poszedł na śniadanie, chcąc wcześniej poćwiczyć; że żadna z tych wszystkich potworności wcale się nie wydarzyła, a pojawiający się znikąd Kolosalny to tylko cyklicznie powracający koszmar, którym straszył ich Keith Shadis.

       Dopiero chwila z otwartymi oczami w tym pomieszczeniu pełnym kukieł uświadamiała mu, jak bardzo się mylił. Sens świata roztrzaskiwał się w drzazgi, głowa pękała pod naporem szoku, wstrząsu, bulgoczącego krzyku, który nie mógł zostać uspokojony. Ciało samoistnie skazywało się na brutalne cierpienie, na cierpienie pustki, milczenia, głodu i tego, że oczy bezradnie ślizgały się po powierzchni każdego mebla, nie znajdując swojego miejsca, jakby był tylko strzępkiem istnienia przyklejonym do ohydnej galarety tła, więźniem wszechogarniającej bezkształtności świata, w którym ciągle giną ludzie i walą się budynki.

Mamo...

       Zacisnął pięści na kołdrze, nie mogąc znieść własnej obecności, własnej parszywej gęby wykrzywionej nie tylko cierpieniem, ale i okrucieństwem, spotwornieniem zadomawiającym się w nim z każdą sekundą po podjęciu decyzji o odwrocie, kiedy zostawiał innych na pożarcie rozumiane jako okazja.

Jean, ja chyba muszę to...

Przemyśleć?

Co zrobić, do kurwy nędzy?!

Co przemyśleć?

Co...

       Zgubił się w próbie posklejania roztrzaskanych fragmentów rzeczywistości i tego, co Marco próbował powiedzieć mu, gdy widzieli się po raz ostatni. Nie był żadnym liderem, żadnym żołnierzem, nawet żadnym człowiekiem, wbrew temu, co zawsze powtarzał mu Bodt, wbrew temu, co mówił na tyle skutecznie, że Jean prawie mu uwierzył.

      Podskórnie czuł, że Marco, widząc tytanów i roztrzaskane miasto, zmienił zdanie; najwyraźniej pikowy as i potencjalne dziewczyny, które właściwie od początku go nie obchodziły, zupełnie straciły znaczenie, a on zaczął widzieć siebie gdzie indziej. Może i tam, gdzie od początku widział się Eren...

Czego mi jeszcze nie powiedziałeś?

       Nie wiedział, czy wybuchł jedynie w swojej głowie, czy ostatecznie wypluł siebie, drąc się na całe gardło i przerywając wreszcie tę niemożliwą do zniesienia ciszę. Gdyby się z nim wtedy zamienił, gdyby się nie boczył, gdyby wybił mu z głowy bycie ochotnikiem, na które sam, nie wiedzieć czemu, porwał się po przebudzeniu w szeregach za sprawą przemowy tego cholernego pijaka, gdyby nie ten cały tragicznie spełniający się dynamizm...

Dlaczego nikogo z tobą nie było?

       Poczuł obok siebie ruch powietrza, jakąś obecność, która jeszcze bardziej uświadamiała mu jego własną zerowość.

Cieszę się, naprawdę, cieszę się, że wiedziałeś.

        Słowa spisującej poległych sanitariuszki przepełzły mu przez ciało, a dłonie ścierpły od ściskania prześcieradła.

Dlaczego?!

       Drżał. Przeginał się pod naporem halucynacyjnych upiornych błysków wszystkiego, co widział. Zerwał się i zaatakował materac, poduszkę, prześcieradło, starając się siłą wyładować  własną bezsilność. Nie słyszał żadnego ruchu, głosu, niczego. Dopiero gdy czyjaś ciężka dłoń przycisnęła jego ramię, uświadomił sobie, że ktoś za nim stał.

— Spierdalaj, po prostu spierdalaj! — wrzeszczał tak głośno, jak pozwalały mu wszystkie skumulowane w przeponie siły. 

       Zupelnie nie było ważne, do kogo krzyczał. 

— Jean... — niski głos Brauna przetoczył się przez pomieszczenie z silniejszym łoskotem niż odmierzający ich prawie tygodniowe życie bezużyteczny gwizdek instruktora.

       Nie wiedział, czy mu to ulżyło, czy wręcz przeciwnie — rozwścieczyło i roztrzaskało go bardziej. Zacisnął powieki, nieudolnie składając się do ciosu. Jego pięść wbiła się w twardy brzuch Reinera, a ból uderzenia zapromieniował od knykci do samych paznokci, nie przynosząc żadnego ukojenia. 

Wielkie ciało Brauna na moment zgięło się wpół.

— Dlaczego?! Dlaczego?! Kurwa! — Dławił się łzami. Nie widział, gdzie celuje; pięść wciąż napotykała przeszkodę niemożliwych do roztrzaskania, niemal pancernych mięśni Brauna, który nawet nie drgnął pod gradem nieudolnych, niepodręcznikowych ciosów, aż wreszcie usiadł na pryczy, ale Jean nie zamierzał przestawać.

— Gdybym tylko mógł, uratowałbym wszystkich, gdybym wiedział, widział, gdybym...

       Reiner mówił spokojnie, łagodnie, jakby był zupełnie opanowany, a jednak jego głos w końcówce wypowiedzi rwał się w jakiejś cichej rozpaczy. Mimo to — wytrzymywał każde uderzenie, nie próbując zablokować ani odparować ciosu. Jean czuł, że jego ścisk robi się coraz słabszy; nie miał już na to siły, ale nie chciał przerywać, nie chciał podnosić głowy ani patrzeć Braunowi w twarz całą swoją małością, nicością i bezradnością.

— Reiner... — otworzył dłonie, lecz za chwilę zacisnął je na ubraniu przyjaciela, zostawiając na bluzie ślady własnego potu. — Reiner...

— Jeśli musisz, wal dalej. To też moja wina. Nie było mnie, kiedy...

Jean, opadłszy z sił, zdobył się jedynie na parę klepnięć otwartą dłonią, po czym przylgnął do piersi znieruchomiałego Brauna i pękł zupełnie.

— Dlaczego... — mamrotał, mimo zalegającej w gardle bryły niewypowiedzianych, bulgoczących słów.

— Nie pozwolę wam tak po prostu się poddać. Nie pozwolę wam zdechnąć, cokolwiek postanowicie. Możesz walić, ile ci się podoba. Jesteśmy żołnierzami, Jean, czy tego chcesz, czy nie. Chcesz, żeby ich śmierć okazała się niczym?

— Co ty pieprzysz?!

— Chwilę po wymarszu Marco powiedział, że wygodne życie zupełnie nie ma sensu. Nadal chcesz tylko uciekać? W czasie odwrotu wyprowadziłeś nas z tego gówna, żeby teraz...

— Ja podejrzewałem, ja wiedziałem! Ja... — zamilkł, czując przez moment to, czego tak bardzo mu brakowało: namiastkę bezpieczeństwa

       Nie wydławił już ani słowa. Głowa opadła na kolana Brauna, a jego ramiona oplotła ciężka, mocna dłoń kogoś, kto był starszym bratem, którego nigdy nie miał.

Ja...


... kompletnie nie wiem, co powinienem teraz zrobić...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top