#10.
Mitras, Centrala Żandarmerii
Najgorsza była cisza.
Od suchego przesłuchania i wepchnięcia z powrotem do celi, nie zajrzał tutaj nikt, jakby decydowanie o jej dalszym życiu — mimo dość jasnego postawienia sprawy przez Sanesa — przestało nagle wszystkich interesować.
Coraz intensywniej utwierdzała się w przekonaniu, że oszalała, by po chwili wyrzucać sobie podły, ucieczkowy sceptycyzm, bo nie była nawet pewna, czy atak na Trost faktycznie się wydarzył, czy może był tylko blefem stanowiącym kolejne zagranie psychologiczne generała mające ostatecznie ją zgnieść. Parę minut w gabinecie Sanesa wystarczyło, by Inez dowiedziała się o jego umiejętnościach o wiele więcej, niż w ciągu lat słuchania koszarowych, niepoprawnych politycznie legend o Pierwszej Brygadzie Żandarmerii z Mitras.
Nie potrafiła jeść ani spać, lecz gdy wiedziała, że jest zbyt wycieńczona, niemal siłą zmuszała się do kęsa czerstwego chleba i paru łyków wody o mulistym, ohydnym smaku. Wtedy, gdy żałosny skrawek jedzenia dotykał ust, gdy rósł w nich do nieskończoności i namiękał śliną, czuła skurcz gardła, żołądka oraz wszystkich wnętrzności; czuła ten wstrętny ból odrzucenia przedmiotu, ból napinający mięśnie, wyciskający łzy, roszący ciało gęsią skórką i przyspieszone bicie serca, jakby za moment miała wypluć ostatnie podrygi swojej walki o życie i własny bunt przeciw temu, co zagrażało.
Wewnątrz, na zewnątrz, wszędzie...
Rzeczywiste odłamki świata kruszyły się w popiół na samą myśl o przełamanym Murze; być może właśnie dlatego wolała odczytywać słowa Żandarma jako blef — byle tylko zatrzymać machinę wyobrażeniową, ten miażdżący, jadowity oddech śmierci, krzyku i chaosu, byle sądzić, do ostatniej chwili, że ojciec żyje, a zasłyszana na korytarzu wiadomość o ataku na jej rodzinne miasto to po prostu kolejna część jakiejś chorej gry psychologicznej, w którą wplątał ją Djel.
Ale po co?
Gdy zaczynała się nad tym wszystkim zastanawiać, czuła, że słabnie, choć wcześniej uważała własną słabość za wyczerpaną, doskonale zdając sobie sprawę, że już dawno sięgnęła dna. Po raz kolejny doświadczała tego nieukierunkowanego w nic konkretnego wstrętu, tego wstydu. Nie umiała zliczyć razów, kiedy popełniała błąd, odrzucając na moment myśl o nieprawdzie.
Wtedy — w koszmarach i surrealistycznych makabreskach, jakie tworzył umysł — widziała walące się Mury, nekropolia z czaszek i rozkawałkowanych ciał; setki Martinów, Ing, Auerbachów...
Słyszała syczący fosfor i wapń: tę stałą, upiorną muzykę rozkładu połączoną z wrzaskiem pożeranych, których ostatnim żałosnym marzeniem było umrzeć jak człowiek. Wyobrażała sobie ludzi desperacko napierających na nieprzełamane Mury i to, czym stają się w obliczu zagrożenia: tarło przerażonych zwierząt, tokowisko, chaos.
Popiskująca suka biegająca z kąta w kąt...
Ona.
Od rzeczywistości — poza zgniecioną psychiką — oddzielała ją lodowata, lepka krata nosząca znamiona setek zmęczonych bezczynnością palców. Inez patrzyła na to wszystko jak na rzucenie się w przepaść, którą sama dla siebie nazwała nieskończonością.
Bo czy to kiedyś się skończy?
W gardle miała tyle słów, klejonych przez pięć lat, jak pieczołowicie pieszczony model. Te słowa — kamienie milowe dla ludzkości czekające na podatny grunt, na którym ktoś zacznie od nowa, właśnie, od ostatniego słowa-kamienia. A jednak... Tu była jedynie cisza i groźna przestrzeń, a w nich groźba końca świata; świata, który nie potrzebował takich jak ona.
Oparła się o zimną ścianę. Fugi w podłodze były już policzone; mogła jedynie zacisnąć nierówne, obskubane paznokcie na przegubie, wiedziona myślą, że własne istnienie jest w stanie poczuć tylko w impulsie zadanego sobie samej bólu, w konwulsjach mięśni, w krwi, w tym wszystkim, od czego — od czasów lazaretu siedem lat temu — próbowała panicznie uciekać, jak od ściśnięcia w palcach miękkiego owocu, od zaciśnięcia na nim zębów i pozwolenia na rozbryźnięcie się w czerwone błonki soku i miąższu.
Franz...?
To pytanie-poszukiwanie dawało jej choć namiastkę wrażenia, że nadal, być może wbrew sobie, chciała żyć, bojąc się panicznie czarnej kotary nieistnienia, zza której nikt i nic nie nadejdzie.
Nastąpiło dziwne poruszenie.
Usłyszała krzyki niosące się po podziemiach, trzaskanie ciężkich drzwi i tupot butów; wielu butów. Podniosła się z podłogi i wystawiła nos przez kraty. Korytarzem szedł Żandarm, a za nim kolejni trzymający nosze. Gdy byli wystarczająco blisko, odsunęła się, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Przeczuwała, jak może zakończyć się kolejne przesłuchanie zawieszone w czasie i przestrzeni słowami Sanesa: zajmiemy się tym później.
A jednak pierwszy żołnierz minął jej celę, jakby była przezroczysta.
Na noszach leżał nieprzytomny chłopak. Na oko miał około szesnastu lat. Nie wyglądał normalnie. Jego twarz była dziwnie ściągnięta, czerwona, jakby wyszły mu wszystkie ścięgna i żyły, a na wierzchu, miejscami, zamiast skóry zostało mięso; gdzieś to już widziała.
Z-zeke?
Przetarła oczy, nie mogąc wyzbyć się dziwności i przerażającej realności zagrożenia. A przecież...
Z noszy bezwładnie zwisała drobna chłopięca ręka. Na widocznym fragmencie ciała, dostrzegła poszarpane fragmenty koszuli.
To dziecko, a nie mężczyzna w ciele ponad piętnastometrowego tytana. Nie wiedziała, czy widziane przez moment bruzdy na twarzy chłopaka były raną, oparzeniami, czy czymś innym. Wyobraźnia irracjonalnie podsunęła jej obraz z przeszłości, którego nie dało się cofnąć. Objęła się ramionami, zamykając ciało we własnym terytorium celi stworzonym przez codzienne krzątanie.
W cieniu korytarza mignęła biegnąca sylwetka żołnierza. Musiał nieść ogromną ilość metalu, bo szczęk i dzwonienie łańcucha były nie do zniesienia, potęgując w Inez to niewyjaśnione poczucie lęku i czającego się zagrożenia; miała wrażenie, że po raz kolejny zamieniła się w skurczony mięsisty wór.
— Dawajcie to ścierwo!
— Przywiąż go mocno! Cholera wie, co będzie, jak się obudzi. Ręce i zęby. Nie może mieć jak się zranić! Rzuć jeszcze jeden łańcuch!
— Kuj! Ostrożności nigdy za wiele, chyba nie chcesz, żeby się uwolnił? Wtedy wszystko pójdzie na nas. Wyobraź sobie, jak chujowo ma były Żandarm w karnej kompanii... Tanie dziwki z Podziemia żyją zapewne lepiej od niego.
Nie zdążyła się ruszyć. Do jej uszu wdarły się głuchy huk metalu, trzeszczenie, brzdęk drażniące swoją kakofonią każdy koniuszek nerwu.
Z hukiem zatrzasnęli kratę. Sądziła, że po prostu odejdą, a ona zaczeka, aż chłopak się obudzi, co mogłoby pomóc jej uporać się z majakami przeszłości i potwierdzić, że to wszystko jest tylko wyobraźnią grającą w nią teraz w to samo co Sanes. Mężczyźni zatrzymali się naprzeciwko niej. Udała, że dopiero teraz podniosła głowę. Jeden z nich sięgnął do kieszeni, wyciągnął klucze i otworzył celę. Dwóch weszło do środka.
— Ręce — poczuła mocne szarpnięcie i zaciskające się na nadgarstku kajdany. — Już się tu nasiedziałaś. Po Troście ogłoszono amnestię dla drobnych złodziejaszków, ale nie dla takich jak ty. I nie takich jak on.
On?
Otwierająca się krata celi na sekundę przypomniała jej o czymś takim jak wolność; o całej potencjalności i możliwościach, jakie niesie ze sobą sam fenomen otwarcia raz zatrzaśniętych drzwi, lecz ta nędzna iskra buntu zgasła wraz z głośnym hukiem metalu wibrującym jeszcze po ścianach korytarza.
✦
Trost
Chrzęst szkieł pod grubą podeszwą Erwina odbił się echem od ścian gmachu Kwatery Głównej Garnizonu Trost. Smith zsunął płachtę z twarzy dopiero po wejściu do opustoszałego budynku. Wszystkie meble, stoły i szafy leżały na korytarzu, tworząc coś w rodzaju cmentarzyska przedmiotów, które wyniesiono, by zabezpieczyć ocalałe archiwum i sprzątnąć całą resztę: ciała oddziałów zaopatrzeniowych, ich fragmenty, broń, odłamki szkieł i pocisków burzących.
Nos nadal drażniła woń gaszonego wapna, które wyżerało z miasta resztki rozkładu. Porządki po obronie postępowały nieprawdopodobnie szybko; Pyxis — pełniący dowództwo nad wszystkimi Południowymi Dywizjami Korpusu Stacjonarnego — ściągnął posiłki prewencji z Karanesse i Klorvy, by pomogły jak najszybciej oczyścić dystrykt i uspokoić podburzonych cywilów czekających na możliwość wejścia do własnych domów nawet pod ryzykiem epidemii.
Ludność bała się, że w ich porzuconych naprędce mieszkaniach, jako pierwsi, zjawią się szabrownicy; Erwin słyszał już o kilku przypadkach rozkradania opustoszałych domostw, co było nie do uniknięcia przy tak ogromnym przeludnieniu i opłakanej sytuacji materialnej miasta, które podupadało jeszcze przed atakiem. Nawet jeśli doszczętnie zrujnowanych było tylko parę przecznic umiejscowionych w obszarze działań obronnych pierwszej linii i jednostki szybkiego reagowania, na stanięcie Trostu na nogi trzeba było jeszcze zaczekać. Cywile nie wykazywali jednak zbytniej cierpliwości.
Garnizon, idąc na ugodę z mieszkańcami ścieśnionymi za Murem Rose, otworzył większość względnie oczyszczonych ulic, by choć na moment uspokoić pobudzenie wywołane przez prasę, której łamy zapadały się od nagłówków dotyczących Erena Jaegera i „kontrowersyjnych eksperymentów Dotta Pyxisa". Jedynie obszar przy zewnętrznej bramie został odcięty od reszty dystryktu, dając Hanji możliwość rozstawienia się tam z doświadczalnym namiotem.
Ugoda zadziałała niemal natychmiastowo, choć zapewne prowizorycznie. Ludzie wrócili do swojego raju odzyskanego, by łatać dachy, naprawiać ogrodzenia, ściany czy — po prostu — zająć się pracą, zupełnie nie przejmując się zarazą. Kadeci zostali już oddelegowani do jednostki, by — mimo wszystko — otrzymać noty i ukończyć szkolenie.
Nie miał pojęcia, czy po tych wszystkich wydarzeniach liczenie na rekrutów w czasie okresu poborowego nie okaże się jedynie próżną mrzonką; chciał wierzyć, że nie.
Już w pierwszy dzień po załataniu dziury przez Jaegera, w czasie przypadkowej rozmowy na Murze, Erwin dowiedział się od Pyxisa o spustoszeniu, jakie w oddziałach Korpusu Kadetów spowodowały rozkazy Shadisa i Wellmana; pułkownik Garnizonu Trost miał stanąć przed sądem wojskowym za celowe podejmowanie niewłaściwych decyzji taktycznych i uchylanie się od obowiązków pod pozorem ochrony ludzkości.
Wtedy Erwin rzeczywiście spotkał się z generałem Stacjonarki przypadkiem, teraz zaś szedł celowo pustym korytarzem kwatery, zastanawiając się, co powiedziałby Sztab Generalny na wieść, że dwóch generałów dywizji spotyka się niesłużbowo w opustoszałym, zniszczonym budynku Garnizonu.
Nie powinni ujawniać się ze swoim specyficznym kontaktem będącym w istocie nieformalną współpracą między jednostkami, ale Erwin był przekonany, że on i Pyxis doskonale się rozumieją. Mimo to odczuwał lekki niepokój, nie mogąc się wyzbyć przeświadczenia, że sędziwy generał wyczytuje z jego twarzy i zachowań za dużo.
Ich żołnierze walczyli w Troście ramię w ramię, ale to zupełnie nie zmieniało faktu, że Smith nie do końca był w stanie przewidzieć, jakie dokładnie będą skutki tej współpracy. A jednak Pyxis poprosił go o zejście ze stanowiska Pionu Naukowego i spotkanie, dostarczając wiadomość przez adiutantkę.
Nie miał powodu, by mu nie zaufać, tym bardziej że starzec udzielił mu wcześniej kilku istotnych informacji o spadku morale w jego dywizji spowodowanego ujawnieniem się Jaegera jako tytana. Pyxis doskonale zdawał sobie sprawę, jak kontrowersyjna jest decyzja Erwina o wcieleniu chłopaka do Korpusu Zwiadowczego, lecz, przy ogromnym sceptycyzmie swoich ludzi, na których bezpieczeństwie bezsprzecznie mu zależało, nie negował jej. Wręcz przeciwnie — podczas procesu w Mitras obiecał zeznawać na korzyść Zwiadowców. To był ostatni moment, by porozmawiać bez wymierzonych w nich obu oczu sztabowców z Generalnego; wieczorem Smith zabierał Korpus do bazy na pograniczu Rose-Sina, bo potem ruszyć do stolicy na rozprawę.
Splótł dłonie za plecami, dostrzegając w oddali szczupłą sylwetkę generała. Dogasające jesienne słońce pełgało po nagim sklepieniu jego czaszki, a sam Pyxis stał przy wybitym oknie, obserwując z wysokości Odzyskane Miasto; w dłoni trzymał srebrną piersiówkę.
Z pewnością słyszał kroki, lecz nie odwrócił się od razu. Dopiero gdy Smith podszedł bliżej, dostrzegł ledwo zauważalny ruch wąsów starca mogący zwiastować grymas lub uśmiech.
— To dość zabawne, Erwinie, że tak stary człowiek, jak ja, zachowuje się we własnym dystrykcie jak konspirator — powiedział zamiast powitania. Odkręcił trzymane w ręku naczynie, pociągnął solidnego łyka, po czym podsunął piersiówkę Smithowi.
— Nie powinienem.
— To tylko jedna z wielu rzeczy, których nie powinniśmy, czyż nie? — Erwin nie był pewien, czy ton starca zwiastował ironię, czy rozbawienie. — To, że robimy coś, czego nie powinniśmy, nigdy nie jest przypadkowe. Zawsze jest skutkiem ciągnącym za sobą kolejny skutek. To, że ci to proponuję, również nie jest przypadkiem, jak nasze niesłużbowe spotkanie. Nie wszystko, z czym się zmagamy, da się tak po prostu zaakceptować. Wyjeżdżasz dziś, prawda?
— Tak. Hanji zostanie do jutra, by udzielić instrukcji Pionowi. Mam nadzieję, że obecność moich ludzi i ich doświadczenia nie poskutkują paniką...
— Straciłem w obronie ponad stu żołnierzy, z czego czterdziestu to oficerowie i podoficerowie. Osiemdziesięciu innych jest w szpitalu, a prasa nazywa mnie hazardzistą przeprowadzającym niebezpieczne eksperymenty. Zamierzam zeznawać przeciw Żandarmerii. Uważasz, że może stać się coś jeszcze gorszego? — Wyjrzał przez wybite okno, jakby głęboko się nad czymś zastawiał.
— Wybacz, generale — odparł kurtuazyjnie Erwin. — Nie chciałem, żeby wszystkie Południowe Dywizje ucierpiały na tym, że... Cóż...
— Bzdura. — Pyxis machnął ręką, znowu sięgając do piersiówki. — Wiedzą, że jeśli zdecydują się sankcjonować moje prywatne decyzje stosunkiem do moich ludzi, jawnie nazwę ich głupcami.
— Uspokoiłeś mnie, choć czasem wydaje mi się, że jest tak, jak mówisz, i to właśnie nasze prywatne decyzje przesądzają o stosunku ogółu do naszych ludzi, niemających z nimi nic wspólnego... — Odwrócił wzrok. — Ale chyba nie spotkałeś się ze mną, by deliberować o dowodzeniu, generale?
— W istocie. Ile najdłużej byłeś za Murem?
— Tydzień — westchnął Erwin — Kiedyś budowaliśmy przyczółki nocami. Dlaczego o to pytasz? — Ściągnął brwi, mając wrażenie, że ta rozmowa, mimo poufności, zmierza donikąd. Od tej myśli odwodziła go jedynie poważna twarz starca, który nadal trzymał wyciągniętą w jego kierunku dłoń z piersiówką. Coś podpowiadało Erwinowi, że napicie się jest w tym momencie kluczowe, a Pyxis wplątał go w jakąś grę. Chwycił naczynie, i jeszcze nim przystawił je do ust, poczuł w trunku charakterystyczną nutę miodu. Pociągnął łyka. Alkohol nie smakował tak, jak opisywano garnizonowe napitki; było w nim coś wyrafinowanego.
— Zdaje się, że w celi w Mitras jest ktoś, przy kim twój tydzień to wynik rekruta.
✦
Pogranicze Rose-Sina, Baza Zwiadowców
Swąd starego papieru był nieprzyjemny. Zakurzone, zawilgotniałe kartki kruszyły się w dłoniach, zostawiając na palcach dziwne, powodujące dyskomfort niewidoczne ślady. Jedna i ta sama woń wilgoci i kurzu wdzierała się Leviemu w nozdrza, prowadząc zmysły w nieprzyjemne rewiry. To nie był zapach książek. Może w którymś z pierwszych wdechów, kojarzył się romantycznie, wzniośle i poetycko; może przez pierwsze kilka sekund uskrzydlał na jedną marną chwilę, jednak — po magicznym odczarowaniu — smród pleśni zwyczajnie drażnił nos i wzmagał chęć umycia rąk: teczki przewracane przez dziesiątki tłustych palców, przez dziesiątki brudnych rąk poodciskanych na papierze słabej jakości, który tak zostawiony chłonął kurz i cuchnącą rzeczywistość archiwum.
Levi przewracał kartki i zmieniał teczki z wyraźnym uczuciem niesmaku.
Obrzydliwe. Erwin mógł mnie uprzedzić, że będę grzebał w tym gównie. Wziąłbym rękawiczki.
Pocierał dłonią o dłoń, chcąc strzepnąć coś, czego nie było widać. Czuł, że jego ręce z każdą kolejną stroną robią się coraz bardziej szorstkie i brudne. Śledził nazwisko po nazwisku, literę po literze i datę po dacie, po czym brał kolejną teczkę i porównywał literę z literą, datę z datą i nazwisko z nazwiskiem. Spojrzał na Erwina, który był zajęty przeglądaniem raportu z wyprawy z 845 roku, i patrzył w kartki z nieufnością, jakby ten monstrualny stos papierów miał przed nim coś do ukrycia.
Levi przerzucił wszystkie dokumenty, sprawdzając, czy w każdym prawym dolnym rogu strony widnieje podpis Shadisa. Nazwisko, którego miał szukać, bezsensownie krążyło w jego głowie.
To nie w jego stylu. Jeśli każe robić takie głupoty, to... Muszą być ważne.
Generał wrócił na stanowisko Pionu zupełnie niepodobny do siebie samego: przyciszony, skupiony na jednej konkretnej rzeczy i... nieobecny. Kapitan przypuszczał, że chodzi o sprawę Jaegera, która wisiała pod znakiem zapytania; w zasadzie przyjechali do bazy tylko na chwilę, zablokowani kilkoma dniami działań w Troście i gonieni rozkazem stawienia się w Mitras na rozprawie oznaczającej starcie z Żandarmerią w niezwykle niekomfortowej sytuacji politycznej.
Wynosić się tyle razy w ciągu tygodnia.
Raporty z ostatniej eksploracji dawnych terenów Marii — poza sprawozdaniem na temat obecnego stanu dawnego rejonu gospodarczego — były w zasadzie bezużyteczne pod kątem wniesienia czegoś do badań nad tytanami. Erwin, dręczony przeczuciem sprzed pięciu lat, zarządził natychmiastowy odwrót, przez co plan przeprowadzenia doświadczeń na żywym osobniku spalił na panewce; Pion Naukowy dostał na nie zbyt mało czasu, a to, co udało się zaobserwować, i tak zapadło się pod ciężarem ataku na Trost. Zostało przygniecione zniszczeniami miasta, miażdżącymi stratami wśród żołnierzy Garnizonu i przyszłych rekrutów, na których Smith tak liczył przy poborze, oraz — co najważniejsze — plotkami na temat Erena Jaegera. Jeśli planowali kolejną wyprawę, po poborze musieli brać pod uwagę to, że przy ekspensie, jaki pochłaniała odbudowa miasta, dofinansowanie ekspedycji może stanąć pod znakiem zapytania.
Levi nie miał pojęcia, co było powodem nagłego zniknięcia Erwina z rozstawionego w Troście stanowiska badawczego Hanji, która — pochłonięta pracą — nawet teraz została w mieście w celu udzielenia instrukcji Pionowi. Widział tylko, jak Smith kierował się w stronę zniszczonego gmachu Kwatery Głównej, a po powrocie, pachnący jakimś wyrafinowanym alkoholem, oznajmił, że rzeczywiście był w sztabie, by spotkać się z Dottem Pyxisem; w ciągu ostatnich dni generałowie dużo rozmawiali, choć starali się tym raczej nie afiszować, nie chcąc chyba nikogo rozdrażnić.
To oczywiste, że Erwin chciał dowiedzieć się jak najwięcej o Jaegerze, by przygotować się do rozprawy, a dowódca Południowych Dywizji Stacjonarki był kimś, kogo słów, poza alkoholem, nie filtrował ani strach, ani uprzedzenia. Właściwie Levi nie miał pojęcia, co tak naprawdę decydowało o specyficznej sile Pyxisa i tym zamiłowaniu do gry losowej, której wynik mógł równie dobrze doprowadzić ludzkość do wyginięcia. Do tej pory to Erwin wydawał mu się brawurowym, zaciekłym hazardzistą; obrona Trostu pokazała, że nie on jeden, nawet jeśli każdy z generałów pozostawał niejako zamknięty we własnych koszarach i obudowany żołnierzami spod swojej komendy. Po efemerycznym powrocie do bazy za Rose Levi spodziewał się i mobilizacji i paniki, lecz...
Rozkaz przegrzebania teczek i wyjęcia z nich każdej strony, gdzie widniało nazwisko Schneider, był chyba jednym z najbardziej absurdalnych i zaskakujących poleceń wydanych przed Smitha. Mimo to kapitan wiedział, że ta bezsensowna lektura starych, pomiętych i wytłuszczonych kartek upstrzonych plamami po herbacie ma ich do czegoś doprowadzić. Wolał nie pytać. Po prostu przeglądał uporządkowane alfabetycznie akta osobowe na "S", w których nie potrafił znaleźć tego, czego despotycznie chciał Erwin.
— Nie ma tu akt nikogo o takim nazwisku. Tu jest Schnepf, ale to już alfabetyczny wybieg. — Levi potarł skroń, starając się odpędzić zmęczenie.
— Nie szkodzi. Sprawdź do końca. — Erwin zbył go rozkazem, nie oderwawszy wzroku od papierów. — Zawsze zostaje ślad — dodał dziwnym tonem wpadającego na trop policjanta.
— Zostaje? — Levi odrzucił teczkę na blat, wbijając w mężczyznę wyczekujące, podejrzliwe spojrzenie. — Niby po czym?
— Archiwista zameldował, że po wymarszu przed wyprawą mieliśmy tu nalot Żandarmerii — odparł sucho. — I nie tylko my. Chwilę po tym, jak wysłałem list do Garnizonu z prośbą o zamknięcie głównej ulicy, byli i tam. Musieliśmy się z nimi minąć.
— Co?
— Też się zastanawiam. — Smith odsunął krzesło, wstał od biurka i przeszedł się po gabinecie. — Rzekomo rutynowa wizyta w związku z wyprawą. Oczywiście nasza dokumentacja archiwalna nie jest dla stolicy żadnym sekretem. Kopie dokumentów z wypraw, wyciągów i pokwitowań z fabryki broni zawsze wysyłamy do Sztabu Generalnego, podobnie jak statystyki, których potem używają jako argumentu przeciw dotacjom i Korpusowi. Zaświecili archiwistom pagonami ze stolicy, niepotrzebnie ich strasząc. Nie pokazali też żadnego rozkazu świadczącego o tym, że Zackley ma z tym coś wspólnego, najwyraźniej szukali czegoś niepoufnego. Tego... czego teraz szukam ja, a co, jak widzisz, najwyraźniej nie znajduje się na swoim miejscu. W archiwum są wszystkie akta personalne: oficerów, podoficerów, szeregowych i cywilnych pracowników wojska. — Po zrobieniu rundy po pomieszczeniu, podszedł z powrotem do biurka, wziął dwie leżące na wierzchu kartki i podał je Leviemu.
Kapitan położył przed sobą papiery, wyczytując z wyblakłych tytułów odbitych przez powielacz, że pierwszy dokument to fragment zbiorczej, alfabetycznej listy poległych, a drugi — ciągnąca się w nieskończoność tabela z zaopatrzenia pełna niechlujnych, wykonywanych na kolanie podpisów — potwierdzających odbiór nowego sprzętu — których czytelność zatarł czas.
W oczy od razu rzuciły mu się wszystkie nierówności i plamy; dziś był na nie szczególnie wrażliwy: na wszystkie rozmazane po wielokroć odciski palców ubrudzonych mazidłem do konserwacji skórzanych części umundurowania, odbite denka kubków i ogromne stwardniałe fałdy świadczące o tym, że oba dokumenty były ściśnięte na półce i, mimo wyprostowania, stare zgięcia pozostawiły na papierze wyraźną wypukłość. Było też parę świeżych śladów, lecz równie dobrze mogły być one zasługą przewracających je cały wieczór dłoni Smitha.
Milczał przez chwilę, wpatrując się w pstrokate robactwo poruszających się optycznie, wyświechtanych liter. Pochylił się, niemal przytykając nos do kartki. Irytujące pełganie światła przepalającej się lampy wciąż zmieniało natężenie.
— I. Schneider — powiedział, nie przestając się przyglądać; to nazwisko zobaczone w formie zapisanej na papierze coś mu mówiło. — Chociaż ktoś bardzo chciał, żeby przeczytać to F. Schneder. Kreski są dostawione świeżym tuszem do „I"; „e" wydłużone i pogrubione tak, że niemal zakrywa drugie „i". Musisz wiedzieć, co chcesz przeczytać, żeby to zobaczyć. — dodał, instynktownie otrzepując ręce. — F. Schneder to Finn Schneder — wskazał na stertę odłożonych teczek na „S". Wygrzebał jedną i otworzył ją. — Ale jego najwyraźniej nie powinno tu być. Został ranny w czterdziestym szóstym w czasie zabezpieczania przyczółku pod Trostem i zmarł w szpitalu, przynajmniej tak twierdzą te akta. — Popukał palcami o blat. — Porządek w archiwum Korpusu przy takich statystykach to żart, ale wygląda mi to na coś innego. I. Schneider to... — zmrużył oczy, szukając podpowiedzi w twarzy Erwina. Był przekonany, że na pewno gdzieś słyszał to nazwisko.
— Inez — odparł matowo Smith.
Levi chwycił pióro i na czystej kartce zapisał dane. Patrzył na nie w milczeniu, po czym westchnął ciężko.
— Wiedziałem, że coś mi to mówi. Byłem z listem w Troście, żeby zawiadomić ojca Schneider o jej śmierci za Murem. Pamiętam, bo... — zamilkł na moment, jakby się zawahał. — Rok wcześniej podobno straciła porucznika za defetyzm. Shadis wpisał to do „życiorysu", ale darowałem sobie tę informację, a pompatyczną „biografię" spaliłem razem z kopertą. Ten urzędowy bełkot to chyba ostatnie, co chcesz usłyszeć, kiedy dowiadujesz się, że twoja córka zginęła na wyprawie. Nigdy tego nie rozumiałem. — Wstał i skrzyżował ręce na piersiach. — Obrzydliwe. — Odwrócił się plecami i podszedł do okna.
To całe przeglądanie papierów, błądzenie wzrokiem po nazwiskach poległych rozdrapywało ranę, która nigdy się nie zabliźniła; ona zasklepiała się tylko na moment, po czym otwierała na nowo i na nowo, nawet jeśli Levi od tak dawna nie zaglądał do zamkniętych w kufrze naszywek po Isabel i Farlanie.
Gdy o tym myślał, wzdrygał się jak na metaliczny dźwięk sunącego po osełce ostrza noża, starając się jednocześnie odciąć od wszystkich bodźców zdolnych zrobić w pancerzu choćby najmniejszą szczelinę. Może dlatego tak nie znosił spotkań z rodzinami, którym musiał zdradzić najpodlejszy z sekretów, wręczyć list od generała, korpusówkę, parę nieistotnych rzeczy osobistych z koszar; spotkań z rodzinami, którym uroczyście — jako wyższy stopniem — był zobowiązany oddać honor i zasalutować, doskonale wiedząc, iż to nigdy nikogo nie pociesza, a on wcale nie jest mile widziany na progu domu, gdzie oczekuje się na powrót żołnierza, a nie wieść o tym, że już nie wróci.
Odkąd został kapitanem uważanym za Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości, imion wydawało się więcej i więcej. I choć nadal czuł się z tym okropnie, zauważył, że zaczyna osiągać swój cel odcięcia się, bo walczył o to, by te potworne wizyty traktować jak każdą inną czynność na służbie, by nie czuć na sobie wzroku pełnego pretensji i żalu, mimo że nigdy nie widział żołnierza, którego właśnie uśmiercał przed rodziną.
Gdy dziesięć lat temu widział ciała Isabel i Farlana, sam czuł się jak ktoś, na kogo progu pompatycznie staje oficer, by wyrazić tę najgorszą rzecz, ale wtedy — te dziesięć lat temu — sam był sobie i rodziną, i oficerem, a przez kolejne tygodnie nie potrafił spojrzeć w lustro, to nic, że decyzję o podążaniu za Erwinem podjął szybciej, niż sądził.
Żałosne, Levi.
Żałosne.
Nie czuł obcości ciał pozostawianych za Murem, paskudnych ran czy krzyków zszywanych żołnierzy, lecz...
Cały korpus oficerski był zgodny co do tego, że informowanie rodzin poległych to coś o wiele gorszego niż walka z tytanami na otwartej przestrzeni. Nawet Hanji przestawała być — w tym paskudnym czasie — sobą i chyba odchorowywała te spotkania z nieznajomymi pracą, zamknięta w gabinecie przez kilka kolejnych dni. W takich chwilach i Levi odczuwał konieczność samotności o wiele intensywniej niż zwykle.
Stali przez moment ze Smithem w zupełnej ciszy, lecz kapitan czuł, że myśli Erwina z pewnością nie oddaliły się tak jak jego. Odwrócił się profilem do okna, zatrzymując wzrok na dokumentach.
Inez Schneider była jakby wymazana z kart Korpusu. Został po niej jedynie ślad upozorowany na literówkę w zbiorczym raporcie, a akta osobowe zniknęły; nie było ani kadeckich, ani wojskowych.
— Co to ma znaczyć? — zapytał, nie przestając wpatrywać się w dokumenty. — Po co, do cholery, ktoś miałby zadawać sobie trud, żeby rozgrzebywać tę niekończącą się górę martwych kartek, Erwin?
— Bo wygląda na to, że Inez Schneider nigdy nie powinna zostać w niej zagrzebana.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top