30: Nowa Droga Życia + Epilog

Rześki wiatr dmący od strony morza szarpał białym materiałem letniej sukni ślubnej panny młodej stojącej na samym końcu klifu. Kobieta zamknęła oczy, wdychając rześką bryzę poranka. Uśmiechnęła się, wiedząc, że to właśnie ten dzień. Nie wzdrygnęła się, gdy gorąca dłoń spoczęła na jednym z odsłoniętych barków, a ramię zagarnęło jej talię, wciskając w twardą klatkę piersiową i brzuch. Odchyliła głowę, odsłaniając szyję, a subtelna pieszczota spłynęła po cienkiej skórze. Draco parokrotnie musnął ustami delikatną niczym pergamin skórę Hermiony. Panna Granger zachichotała, chcąc odwrócić się do narzeczonego przodem, ale jego siłą ją powstrzymała. Nie upierając się przy swoim, otworzyła powieki, następnie mrużąc je, aby móc w pełni podziwiać morski pejzaż — fale pieniące się u brzegów wyspy, a także ledwo kołyszącą się taflę w oddali. Nad lśniącym akwenem wisiało ranne słońce ciepłych krajów. Szum wody i wiatru skutecznie zagłuszał wrzawę gromadzących się za plecami weselnych gości.

Byli tylko ona i on. Oni. Jak jedność.

— Kocham cię, Hermiono, wiesz o tym, prawda? — zapytał cicho mężczyzna, drażniąc oddechem płatek kobiecego ucha ubrany w złote kolczyki z diamencikami.

— Wiem, skarbie. Ja ciebie też.

— Zawsze będę...

Hermiona otworzyła oczy i zobaczyła nieprzeniknioną ciemność. Sen opadł z powiek, zostawiając po sobie dojmujące poczucie rzeczywistości. Kobieta przewróciła się na drugi bok, a jej dłoń natrafiła na zimną pościel. Oczy przyzwyczajające się do braku światła widziały coraz więcej. A właściwie to nie widziały, bo Dracona nie było. Hermiona jęknęła, kładąc się na wznak. Przez grube firany przebijała się księżycowa łuna. Nadeszła pełnia.

Wspomnienie ze snu powróciło do kobiety. Sen był miły, a co najważniejsze wkrótce miał się spełnić. Na ustach panny Granger pojawił się uśmiech z sennego marzenia. Cieszyła się na uroczystość, która miała nadejść za dwa dni, pierwszego września 2004 roku, dokładnie trzynaście lat od ich pierwszego — niezbyt miłego — spotkania w Hogwarcie.

Otuliła się kołdrą, wtulając twarz w poduszkę, która zatrzymała zapach arystokraty. Sen łatwo powrócił.

***

Wieczory schyłku lata stanowią kontrast dla gorących dni, o ile nie mieszka się w Anglii. W Anglii ciągle pada, a wieczory potrafią być tak samo chłodne, jak i popołudnia.

Draco opuścił dom przed północą, wiedząc, że księżyc niedługo osiągnie pełnię. Teleportował się do jednego z największych lasów usytuowanych w południowej części Wielkiej Brytanii, licząc na to, iż nie przemarznie. Uważał też, że ta lokalizacja jest najbardziej sprawiedliwym wyborem miejsca spotkania między nim a Abrahamem pochodzącym z Cork w Irlandii. Sam arystokrata aktualnie osiadł w jednej ze wsi pod Newcastle, na początku wakacji kupując dom nad samiutkim morzem północnym — nawet nieprzyjazna deszczowa aura nie psuła poranków na klifie.

Spacerował wolnym krokiem, o ile termin "krok" można odnieść do chodu wilkołaka. W pysku trzymał ramię plecaka, w którym przechowywał różdżkę, swoje ubrania i dwudziestoletnią whisky. Nie znał okolicy i wolał nie błądzić w poszukiwaniu swoich rzeczy, zwłaszcza w tak zimną noc. Szedł na południe, sugerując się pozycją gwiazdy polarnej oraz mchu porastającego drzewa od strony północnej. Nad koronami wypatrywał też iskier różdżki. Naiwnie. Jeśli on sam dalej był wilkołakiem, to i Abraham nim był. Mimo wszystko od czasu do czasu wznosił łeb w górę.

Wieczór kawalerski odbył się dwa tygodnie wcześniej w sobotę, niestety Grimm nie mógł się na nim pojawić z powodu urodzin przyszłej teściowej. Arystokrata i Irlandczyk postanowili opić zbliżającą się zmianę statusu społecznego Dracona w późniejszym terminie. Tak oto Malfoy znalazł się w nieznanym sobie lesie. Powolny spacer uspokajał mężczyznę. Na chwilę mógł odpocząć od bieganiny związanej ze zbliżającą się uroczystością. Mógł odetchnąć świeżym powietrzem i pobyć sam. Przed nikim tego nie przyznał, ale na myśl o ślubie czuł dziwne węże w żołądku, skręcające się w rytm jego obaw. Czy faktycznie będzie dobrym mężem? Ojcem? Pomimo stresu był szczęśliwy, a zdenerwowanie mieszało się z podnieceniem.

Po raz kolejny spojrzał w niebo. Chmury zbierały się, przysłaniając gwiazdy. Cień przykrywał żywy bór. Księżyc ginął pod pierzyną przesuwaną coraz mocniejszymi podmuchami wiatru. Skąpe futro pokrywające kark wilkołaka zafalowało, a ponad poziom skóry wzniosły się gęsie wypustki. Na nos skapnęła pierwsza kropla deszczu. Draco zadrżał, gdy chłód z nosa przeniósł się na resztę ciała. Wilcze ciało otrzepało się, stawiając na sztorc włoski. Warkot wydobył się spomiędzy długich kłów, a łapy przyspieszyły, wyciągając się prężniej i dalej. Wyczulone na dźwięki uszy zostały zbombardowane szumem nabierającej rozmachu ulewy. Deszcz zacinając, zmusił Malfoya do mrużenia ślepi. Przyzwyczajony do magicznych udogodnień, nie znosił moknąć w skórze wilkołaka. Później okropnie śmierdział niczym mokry pies.

Bryłka lodu uderzyła kikut ogona. W ziemię zaczął sadzić grad o wielkości piłek pingpongowych. Draco ze skowytem pognał pod jedno z iglastych drzew, zaszywając się pod kłującymi szpilkami. Wypuścił plecak z pyska, kilkukrotnie kłapiąc zębami, przyniósł wytchnienie od ucisku dziąsłom. Lodowate szpile zacinały, uderzając w wilcze udo. Siedział pod drzewem przez parę minut, wyglądając zza gałęzi na rzadki las, a także drapiąc się, gdyż skrobanie zielonych igieł nie należało do najprzyjemniejszych. Pogoda powoli się uspokajała, a Malfoy z ulgą przywitał lekką mżawkę. Postanowił wyjść z kryjówki — nie zapominając o prowiancie — i ruszyć w dalszą drogę. Czuł, że księżyc coraz słabiej nań oddziałuje.

Nie przeszedł paru wilczych kroków, gdy usłyszał huk, poczuł uderzenie w brzuch, ciepło rozlewające się w trzewiach i narastający, tępy, pulsujący wraz z krwią ból. Zamrugał, uświadamiając sobie dziwne zmęczenie. Przecież był rześki tej nocy. Zwrócił ślepia w stronę, z której dobiegł niepokojący, krótki odgłos. Między drzewami widział ruch. Sylwetki w maskujących ubraniach ruszyły w jego stronę. Sylwetki należały do ludzi. Zakwilił, gdy metaforyczny, rozżarzony pręt wbił się w podbrzusze. Ciepło otuliło psie poduszki. Spojrzał pod siebie na rozrzedzoną deszczówką krew, która sięgnęła tylnych łap. Padając na mokrą ściółkę, wypuścił z pyska torbę. Zaczęła się przemiana w człowieka.

Nie..., pomyślał Draco, nie teraz! Ale było za późno. Gdyby został w wilkołaczej postaci do nadejścia pomocy, miałby szanse. Ze łzami w oczach przyglądał się przednim łapom, przeistaczającym się w dłonie. Czerwona jucha odznaczała się od bladego, nagiego ciała, a deszcz żłobił w niej kratery i strumienie. Koło palców zatrzymał się toporny but. Arystokrata wzniósł oczy w górę, napotykając przerażony wzrok mugolskiego myśliwego, drugi mężczyzna stał oddalony o parę metrów, opierając się o pień drzewa, żeby nie upaść.

— Proszę, pomóż mi — błagał Draco, wskazując na plecak leżący nieopodal. — Daj...

Jego dalsze słowa utonęły w szeleście liści miażdżonych przez grube podeszwy uciekających mugoli. Sylwetki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Miał dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, iż kłusownicy nie pobiegli po pomoc.

Jak mógł ich nie zauważyć? Dlaczego jego węch zawiódł? To niemożliwe, żeby nic nie usłyszał. Ze smutkiem zdał sobie sprawę, że wszystkiemu winny był gęsty, głośny, zmywający zapach deszcz. Przed oczami zamajaczyły mroczki. Musiał coś zrobić, nie mógł tak leżeć. Hermiona będzie na niego czekała, zamartwiała się... Musiał coś zrobić.

Zacisnął zęby, wyciągając palce po torbę. Muskał jej pasek opuszkami. Zawył z bólu, gdy wydłużył się cały, aby go dostać. Kątem oka dojrzał czerwoną smugę pod chmurami. Abraham go wzywał. Bezskutecznie, to on musiał wezwać jego. Zacisnął dłoń na pasku, przyciągając plecak do siebie. Z trudem otworzył zamek, którego zgrzyt okazał się kojący. Spomiędzy ubrań wydobył różdżkę. Przed oczami czarne plamy zwiększały swoją objętość, zajmując prawie całe pole widzenia.

Wycelował w niebo i nim stracił przytomność, w powietrze wypuścił snop czerwonych iskier.

Nim stracił przytomność, zobaczył także całe swoje życie. Pierwsze lody z Narcyzą. Rodzinną gwiazdkę. Pierwszy skradziony dziewczynie pocałunek. Wakacje w Egipcie. Bal Bożonarodzeniowy na czwartym roku. Jedną z najbardziej udanych imprez w dormitorium Ślizgonów. Upadek Voldemorta. Rozdanie dyplomów na siódmym roku. Spotkania ze znajomymi. Wyprawę do lasów Amazonii. Spotkanie po latach. Neville'a proszącego o poradę. Hermionę proponującą układ. Bal zaręczynowy Nottów. Sylwestra w windzie. Wspólne wieczory i poranki. Dzień, w którym odkrył Wolfcamp. Oświadczyny. A także...

***

Harry Potter nie raz odwiedzał Klinikę Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. I o ile za czasów szkolnych nie było w tych odwiedzinach nic aż tak strasznego, to podczas kariery aurora zdążył poznać ciemne, ukryte za kulisami oblicze kliniki. Przebywał w szpitalu wielokrotnie, więc znał właściwie cały medyczny personel. Co rusz kiwał głową na posępne przywitanie lub wymieniał zdawkowe uściski dłoni. Jego wizyta nie zapowiadała nic dobrego — w takich momentach czuł się jak niemile widziana kostucha polująca na duszę. Powoli zbliżał się do celu swojej nocnej podróży.

Wezwanie dostał dosłownie pięć minut wcześniej i zapewne wysłałby któregoś z młodszych stażem chłopaków, gdyby nie jedno nazwisko: Malfoy. Draco Malfoy. Po zapoznaniu się z krótkim raportem mówiącym o nielegalnym polowaniu mugolskich myśliwych i przypadkowej ofierze w postaci czarodzieja, natychmiast teleportował się do ukrytego przed niemagicznym światem gmachu szpitala.

Mijając uśpione korytarze, czuł w gardle gulę. Za oknami szarzało, zwiastując nadejście świtu. Jego kroki odbijały się echem, potęgując uczucie osamotnienia. To była zbyt późna, tudzież zbyt wczesna, pora na odwiedziny.

Wypadł zza rogu, wychodząc na korytarz, w którym miał znajdować się pokój Malfoya. Przed jednymi z drzwi siedziała para. Mężczyzna i kobieta — oboje wstrząśnięci. Potter nie miał wątpliwości, że dobrze trafił. Postawny mężczyzna płakał jak dziecko, a całe jego ubranie było umazane zaschniętą, brunatną krwią. Niska, przysadzista kobieta przytulała się do jego piersi, delikatnie gładząc jego włosy. Harry domyślił się, że to ten przyjaciel Malfoya, który miał go odnaleźć. Jak się nazywał? A tak. Abraham Grimm. Auror bez słowa minął dwójkę czarodziei i wpadł do pokoju. Zapewne wielu ludzi, widząc jego obojętność, uznawało go za bezdusznego biurokratę, ale prawda była inna — w takich sytuacjach, jak ta, wolał trzymać się z dala od emocjonalnych dramatów, żeby samemu nimi nie przesiąknąć. Ostatnim, czego potrzebował auror na służbie to uczuciowe podejście do zdarzenia. Oczywiście chodziło o zdarzenia dotyczące nieznanych, całkiem obcych mu ludzi. Chcąc nie chcąc Malfoya znał od 1991 roku i mimo że za nim nie przepadał, jego serce waliło teraz podobnie, jak podczas śmierci Dumbledore'a.

W ciemnym pokoju mugolska technika towarzyszyła tradycyjnym magicznym przedmiotom przydatnym do diagnostyki. Łóżko chorego otaczały pikające maszyny, wibrujące wskaźniki i masa okablowania. Na stołku siedziała pielęgniarka, zawzięcie notując odczyty z migoczących ekranów; słysząc trzaśnięcie drzwi, wzdrygnęła się i spojrzała na przybysza. Kiwnęła mu głową na przywitanie. Widział ją parę razy, na imię miała Violet i według Pottera w sposób niezwykle profesjonalny, a zarazem ciepły, podchodziła do pacjentów.

Kobieta przytuliła plik kartek do piersi, wstając z krzesła.

— Witaj. — Nie mógł zdobyć się na zwyczajowe powitanie "dzień dobry". Nie wydawało się mu ono odpowiednie. — Co z nim? — wskazał brodą na łóżko.

Violet pokręciła głową. Jej smutne, pozbawione blasku oczy mówiły wszystko. Właściwie mogła odpuścić sobie tłumaczenie.

— Leki działają zbyt wolno — powiedziała opanowanym tonem. — Dostał z mugolskiej broni, jego wnętrzności...

— Przeżyje? — odpowiedział pytaniem auror, nie chcąc słyszeć, co stało się z wnętrznościami Malfoya. Jego głos jeszcze zachował resztki profesjonalnej obojętności, chociaż w środku czuł wyraźny ucisk.

Pielęgniarka spuściła wzrok na białe chodaki, przestąpiła z nogi na nogę, po czym spojrzała prosto w oczy Harry'ego.

— Nie ma na to szans.

Auror odruchowo skierował oczy na bladą postać wtapiającą się w jasną szpitalną pościel. Zacisnął szczęki, niemal krusząc jeden z zębów. Nie tego się spodziewał, w pośpiechu się teleportując. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ktoś z jego znajomych mógłby umrzeć w ten sposób. Zakładał, że stan Dracona jest ciężki, ale z tego wyjdzie. Przecież to jego znajomy, prawda? To narzeczony jego najlepszej przyjaciółki. Nie mógł ot, tak umrzeć. Przecież w tę środę miał się odbyć ich ślub.

Potter zdał sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy — ktoś musiał powiadomić Hermionę i na pewno będzie to właśnie on.

— Dziękuję. Może pani odejść — odprawił pielęgniarkę, czując, że powinien zostać sam na sam z Malfoyem. Bez żadnych świadków.

Kobieta odchrząknęła znacząco, kładąc dłoń na klamce.

— Pan Grimm mówił, że pan Malfoy ma narzeczoną — zaznaczyła problem. — Niestety nie wie, gdzie ona mieszka i jak się z nią skontaktować. Pan Malfoy zaś jest nieprzytomny, a my...

— Nie będziemy informować Hermiony — ponownie niegrzecznie jej przerwał. — Nie w ten sposób. Lepiej, żeby go nie widziała.

— Tak jest — na potwierdzenie, że zrozumiała, odruchowo kiwnęła głową.

Uwadze aurora nie uszło zimne i oskarżające spojrzenie wymierzone w jego osobę. Uniósł pytająco i prowokująco brew, a Violet się speszyła i czym prędzej opuściła pomieszczenie. Potter westchnął — nie musiała znać powodów jego decyzji.

Pierwszym krokiem Harry'ego było wpuszczenie trochę światła i świeżego powietrza do pomieszczenia. Obszedł łóżko o metalowych ramach, nie przyglądając się twarzy Malfoya. Bał się tej chwili i odwlekał ją tak długo, jak tylko mógł. Jednym pewnym ruchem pociągnął za sznurek od rolet, wpuszczając odrobinę jasności. Słońce wschodziło gdzieś za budynkami Londynu, a po nocnej ulewie nie został nawet ślad. Uchylił także okno. Chłód z zewnątrz wdarł się, rozrzedzając duszne powietrze trzymające w sobie odór krwi i błota. Przedtem udawał, że tego nie czuje, ale z sekundy na sekundę zapach śmierci coraz bardziej drażnił jego nozdrza.

Wziął głęboki oddech i powoli odwrócił się do swojego dawnego rywala. Usiadł na krześle zajmowanym wcześniej przez Violet.

Agonia odbiła swoje piętno na przeważnie nieskazitelnej twarzy Dracona. Jego zazwyczaj blada skóra teraz przybrała odcień kości słoniowej, oczodoły zostały zaakcentowane przez sińce i zapadły się, niemal białe włosy wciąż były wilgotne, przylegając do czaszki i czoła. Ledwo oddychał. Szeleścił, a klatka piersiowa unosiła się ledwie na milimetry. Monitor zygzakami informujący o pracy serca wyraźnie pokazywał zmęczenie jednego z najważniejszych organów w ludzkim ciele. Maska chłodnego urzędnika opadła z oblicza Pottera na ten widok, a zielone źrenice zalśniły od łez. Harry schował wyjątkowo zimna dłoń Malfoya w uścisku, łkając nad umierającym znajomym.

— Nigdy ci tego nie życzyłem — wyjęczał, kuląc się, jakby to miało złagodzić jego cierpienie. Słyszał, że nieprzytomni ludzie wbrew pozorom w jakiś sposób rejestrują to, co dzieje się wokół. Potter postanowił powiedzieć wszystko, co aktualnie cisnęło mu się na usta. — Nigdy nie chciałem, żeby tak to się skończyło. Chciałem ją odzyskać i początkowo myślałem, że nie dasz jej szczęścia. Cholera... Bałem się, że jest tylko twoją zabawką. Dowiedziałem się o ślubie i... i... zrozumiałem. Zaakceptowałem to, Draco. A teraz ty... Tak cholernie boję się jej o tym powiedzieć, bo to zniszczy jej świat. Ale wiesz co? Pomogę jej go naprawić...

Po jednym głębszym wdechu nastąpiła seria coraz słabszych. Czas w zaskakującym tempie umykał. Śmierć już ostrzyła swą kosę. Harry zerknął na monitory. Ciśnienie spadło, a zygzaki spowolniły.

Potter otarł łzy w rękaw płaszcza i mocniej zacisnął dłonie, czując każdą kosteczkę paliczków Dracona.

— Zaopiekuję się Hermioną — kontynuował — gdy ciebie nie będzie. Obiecuję. Zrozumiałem mój błąd. Ja... będę tym Harrym co kiedyś... będę jej starym przyjacielem. Obiecuję.

Rytm serca stał się nieregularny. Między prawidłowymi uderzeniami pojawił się grom małych skurczów. Linia życia przypominała wzburzone morze. Rozległ się alarm, a auror pojął, że to już koniec.

Do pokoju wpadli medycy; próby reanimacji podjęto, żeby zadośćuczynić protokołom — Harry, przyciśnięty do ściany, widział w twarzach przybyłych, że oni wiedzą, iż to nie ma sensu. Serce stanęło, klatka piersiowa się zapadła. Płaska linia na monitorze zmieniła alarm w bardziej natarczywy. Lekarz prowadzący zapisał czas zgonu. Jedna z pielęgniarek wyłączyła aparaturę.

Draco już nie było z nimi.

***

Pogoda tego dnia ironizowała z zadaniem, którego Harry postanowił się podjąć. Niebo miało błękitno-nie-angielski kolor, a słońce świeciło, jakby chciało naładować baterie wszystkich ludzi na zapas. Mówi się "w biały dzień", jakby w środku dnia nic złego się zdarzyć nie mogło. Teraz nadszedł biały poranek po czarnej nocy.

Auror nie trudził się zbieraniem zeznań. Rozdygotanego Grimma i Julię wysłał do głównego biura aurorów, gdzie Abraham miał zostać przesłuchany. Dzięki temu Potter mógł zdążyć przed brukowcami, radiem i innymi źródłami w poinformowaniu Hermiony o wypadku. Śmierć byłego śmierciożercy-wilkołaka, ostatniego wolnego męskiego przedstawiciela rodu Malfoyów była nie lada kąskiem. Zależało mu na tym, żeby dowiedziała się wszystkiego w niezmienionej na potrzeby mediów formie. Żeby dowiedziała się od kogoś, kogo zna, nawet jeśli ta osoba zalazła jej za skórę.

Harry nigdy nie był w nowym domu Hermiony i Draco. Słyszał, że się przeprowadzili nad morze. Nie sądził jednak, że od morza będzie dzielić ich tylko przepaść. Trochę czasu zajęło mu dotarcie na miejsce. Najpierw złapał świstoklika do centrum Newcastle, po czym pożyczył miotłę z wypożyczalni i za pomocą mapy oraz magicznego kompasu odnalazł willę Malfoya. Czas, który zyskał w ten sposób na uspokojenie, okazał się bardzo cennym, gdyż nie ma nikogo bardziej nieprofesjonalnego niż auror zalany łzami. Zresztą widok zapłakanego byłego mógł zostać źle zinterpretowany przez Hermionę, a nieporozumień Harry nie potrzebował. Już dość namieszał.

Willa jak z kartek pocztowych górowała na jednym ze wzgórz. Białe drewniane ściany zwracały uwagę z daleka. Od pewnego momentu do posiadłości prowadziła droga wysypana kamieniami, najpewniej zebranymi przez zakochanych na pobliskiej plaży. Kobieca dłoń z pewnością pielęgnowała ogródek, czego dowodem były różnobarwne kwiaty ożywiające surowy, monotonny nadmorski krajobraz.

Każdy krok wzmagał niepokój, a coraz większe gabaryty domu przytłaczały. Pod butami aurora chrzęściły kamienie, zapewne zwiastując jego przybycie, pod warunkiem, że Hermiona już nie spała. Dochodziła dziewiąta, więc Harry zakładał, że prawdopodobnie nie śpi. Jego była partnerka raczej należała do grona rannych ptaszków — wielokrotnie podczas kursów nauczycielskich wymykała się z łóżka, żeby uczyć się na egzaminy.

Potter oparł miotłę o barierkę werandy. Niepewnie stanął przed drzwiami, wgapiając się w brudno-złotą kołatkę w kształcie splecionego bluszczu. Wyciągnął dłoń, muskając zimny metal, następnie zacisnął pięść jak rażony prądem, już któryś raz tego dnia zacisnął szczęki. No dalej, jesteś aurorem, robiłeś to wielokrotnie!, przekonywał się w duchu. To nie był pierwszy raz, kiedy przekazywał złe wieści, tym razem jednak miał skrzywdzić kogoś, kogo kochał. Wiedział, że to jedno z najtrudniejszych zadań, przed jakimi jak dotąd stanął, być może porównywalne do całej wieloletniej walki z Voldemortem. Przełknął ślinę, po czym zastukał w drzwi.

Ze środka dobiegł chichot oraz zagłuszone słowa, wyraźnie usłyszał także szybkie — absolutnie nie nerwowe — kroki. Zdążył przed innymi, a Hermiona nie była sama. To przyniosło mu krótkotrwałą ulgę; później drzwi się otworzyły, a w progu stanęła szatynka. Jeszcze miała na sobie puchatą piżamę, stopy ubrane zostały w równie puszyste pantofelki. Kobieta na początku się uśmiechała, a następnie pojęła, z kim ma nieprzyjemność. Jej uśmiech zgasł jak płomień przykryty szklanką. Bursztynowe oczy omiotły całą ubraną w płaszcz sylwetkę aurora, zerknęła też na wypożyczoną miotłę. Odchrząknęła, odruchowo zerkając w głąb domu, jakby oczekiwała rychłego nadejścia pomocy.

— Harry? Co ty tutaj robisz? — zapytała podejrzliwie.

— Hermiono... ja... Jestem tu służbowo — wyjaśnił pokrótce.

— Służbowo?

Uniosła brew, jakby nie dowierzała lub wietrzyła podstęp. Harry wcale jej się nie dziwił. Nie po tym, co zrobił. Przecież w swej głupocie i zawiści groził Malfoyowi — i co najgorsze, groźbę spełnił, wyjawiając wilkołaczy sekret. Miała prawo być na niego zła. Nie widzieli się od tamtego incydentu, a on nie zrobił nic, aby załagodzić sytuację. Nie przeprosił za swoje szczeniackie zachowanie, nawet gdy pojął swój błąd; duma nie pozwoliła mu na ten krok.

— Tak — kiwnął głową, patrząc ponad ramieniem Hemiony w głąb jasnego korytarza. Na ścianach wisiały pojedyncze zdjęcia szczęśliwej pary, a w rogu stały kartony, co sugerowało, że wprowadzili się stosunkowo niedawno lub zajęci sobą nie mieli czasu się rozpakować. — Czy... mogę wejść?

Hermiona odsunęła się, robiąc przejście, wskazała także najbliższe pomieszczenie.

— Proszę.

Harry przekroczył próg domu i skierował się we wskazanym kierunku. Zabrakło mu tchu, gdy wszedł do salonu. Przed kominkiem siedziała Luna, która przykleiła spojrzenie do przybysza, gdy tylko znalazł się na wysokości kredensu. Oczywiście to nie ona zrobiła na nim takie wrażenie, a sterta broszur, czasopism i ulotek porozrzucanych po podłodze. Prócz niewinnych ofert wakacyjnych w ciepłych krajach Potter dostrzegł magazyny z ubraniami dla ciężarnych, katalogi z łóżeczkami i wózkami. Słyszał o tym, że Hermiona jest w ciąży, brał to pod uwagę, gdy nie pozwolił pielęgniarce na jej powiadomienie. Teraz miał pewność.

Kobieta stanęła obok, z ukosa przyglądając się Harry'emu, zapewne oczekując reakcji na oczywisty fakt. Luna patrzyła to na Pottera, to na Granger.

— Ja może pójdę? — zaproponowała blondynka, zrywając się z ziemi.

— Zostań — szybko zareagował auror. — Proszę — dodał.

Hermiona spojrzała na Lunę, po czym na Harry'ego z coraz bardziej zatrwożoną miną.

— Harry... Co się stało? — jęknęła.

Zaczynała kojarzyć fakty. Widział to wyraźnie; każdy trybik wskakujący na miejsce odbijał się w wyrazie jej twarzy. Zawsze była bystra. Powiązała służbową wizytę aurora z nieobecnością Draco. Domyślała się, że stało się coś złego. Może i Malfoy zapowiedział, że wypad z kumplem do lasu może się przeciągnąć; może dlatego poranek Hermiony był taki beztroski. Przybycie Harry'ego zniszczyło ostatni mur odgradzający ją przed rzeczywistością.

— Usiądź — polecił, wskazując brodą na najbliższy fotel. Nie zareagowała, wręcz robiąc krok w jego stronę. Odruchowo wyciągnął dłonie do boków, żeby w razie konieczności ją złapać. — Hermiono. Proszę.

— Powiedz mi, co się stało... — jej oczy szalały, nie mogąc się skupić na żadnej z zielonych źrenic na dłużej niż ułamek sekundy. — Draco nie wrócił jeszcze. To dlatego tutaj jesteś?

Auror kiwnął powoli głową. Wypowiedzenie kolejnych słów wiele go kosztowało.

— Draco miał wypadek.

— Wypadek? — Białka szalejących oczu się zaczerwieniły, a łzy zalśniły w kącikach, mocząc długie rzęsy. — Jaki wypadek?!

— Luno — Harry surowo spojrzał na zszokowaną panią Nott — uspokój ją, proszę... — Ponoć plaster zerwany szybko mniej boli. Potter nie był pewny, czy ta technika sprawdza się podczas przekazywania złych wieści, ale wiedział za to, że to odrobinę skróci cierpienia Hermiony. Nawet jeśli ta odrobina miała zajmować mniej niż minutę. Przełknął ślinę, bojąc się, że jego głos będzie drżał; on po prawdzie cały drżał wewnątrz. — Mugolscy kłusownicy wzięli go za wilka. Został postrzelony. Przykro mi — ostatnie dwa słowa wypowiedział tonem niedającym wątpliwości.

— Przykro? — zakwiliła Hermiona. — Czy on... Żyje, prawda?

Nadzieja. Złudna nadzieja. Nadzieja na to, że być może się przesłyszała lub źle odczytała intencje aurora. Harry widział to wielokrotnie. W swojej paroletniej karierze poznał wiele typów reakcji, a wśród nich wyróżniał cztery najbardziej powtarzalne: wyparcie, złość, histeria i obojętna akceptacja.

— Przykro mi, Hermiono — powtórzył, kręcąc głową.

— Nie... Nie! — zawyła.

Zamknęła się w sobie, oplatając ramionami. Ten widok poruszył Harry'ego do szpiku kości. Jak za dawnych, dobrych czasów wygrała chęć przytulenia załamanej istotki. O dziwo nie zaprotestowała, gdy objął ją i uspokajająco gładził po plecach. Pod palcami wyraźnie czuł, jak cała jej sylwetka się trzęsie od szlochu. Oparła skroń na męskim mostku, a jej dłoń powędrowała do kołnierza płaszcza, mnąc go i zaciskając w małej piąstce. Z trudem łapała powietrze, a świst jej oddechów słychać było chyba w całym domu.

To, że i on zaczął płakać, odkrył, gdy słony strumień prześlizgnął się po policzku, drażniąc niezgolony tego dnia zarost i zatrzymując się w ustach. Przymknął powieki, próbując się uspokoić, ale emocji było zbyt wiele.

— Przepraszam... — powiedział cicho, ale na tyle głośno, żeby Hermiona usłyszała. — Przepraszam za wszystko, co ci zrobiłem... Przepraszam, że to ja ci o tym mówię...

— On... nie żyje... — rzekła Hermiona, jakby nie słyszała słów Harry'ego. Utknęła w swoim walącym się świecie.

— Ciii...

Na ramieniu poczuł lodowatą dłoń. Spojrzał w bok, prosto w twarz bladej jak kreda Luny. Zawsze była blada, ale teraz swoją bladością paskudnie przypominała konającego Draco. Wzdłuż kręgosłupa mężczyzny przebiegł dreszcz. Nacisnęła mocniej, sugestywnie odciągając Harry'ego od Hermiony.

— Harry, zajmę się nią — szepnęła upiornie spokojnym tonem. W żaden sposób nie przypominała tej marzycielki, którą zawsze była. — Może lepiej idź...

— Przykro mi... — powiedział na odchodne Potter, zabierając ręce od Granger.

Jego miejsce szybko zajęła Luna. Cofał się powoli do wyjścia, nie mogąc oderwać wzroku od dwóch kobiet, które splecione, stały na środku salonu. Wesoła piosenka wydobywająca się z radia ucichła, a spiker zaczął przekazywać wiadomości. Słysząc słowo "tragedia", niewiele zastanawiając się, auror wyciszył jednym zaklęciem odbiornik. Zdążył. Wykonał swój obowiązek.

Ostatni raz rzucił spojrzenie na plątaninę ciał. Pożegnał się z cichymi szeptami i urywanymi szlochami. Ona go kochała — nie miał już żadnych wątpliwości. Poczuł się jak intruz; nieproszony obserwator. Jak w przypadku każdego zawiadomienia nie powinien przeszkadzać w żałobie. Odwrócił się na pięcie i pamiętając, żeby zamknąć za sobą drzwi, dosiadł miotły.

Przez następne godziny krążył nad pobliskimi wsiami, starając się nie myśleć, bo myślenie na nowo rozrywało tamy uczuć.

***

[Epilog]

— Czy duchy są realne? — zapytał sześcioletni blondyn, przybierając wyjątkowo zamyślony wyraz twarzy; zmarszczył piegowaty nosek oraz jasne brwi, będące ramą dla szarych oczu.

Hermiona przybrała podobny wyraz twarzy, jednakże w jej wypadku był on objawem wewnętrznego zdziwienia, że jej syn postanowił zalać ją kolejną falą pytań akurat na cmentarzu. Oderwała spojrzenie od czarnego granitowego nagrobka z wygrawerowanym, pozłacanym napisem "Najwięcej do powiedzenia światu mają ciche ofiary" oraz imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia, a także śmierci Dracona. Spojrzała na miniaturową wersję swojego tragicznie zmarłego narzeczonego.

— Realne? — powtórzyła, nie rozumiejąc do końca sensu pytania.

— Myślą i czują tak jak ty i ja?

Panna Granger musiała się chwile zastanowić. Czy duchy myślały? Z pewnością. Niejednokrotnie w Hogwarcie czy też na cmentarzu miała okazję, żeby porozmawiać ze zmarłym. W większości odpowiadali logicznie, nie odbiegając od tematu. Co prawda po świecie błąkały się też obłąkane dusze, ale stanowiły raczej mniejszość niematerialnych bytów.

Czy duchy czuły? Przypomniała sobie imprezę z okazji 500-lecia śmierci Nicholasa. Ich czucie z pewnością było bardzo ograniczone: zepsute potrawy śmierdziały okrutnie. Duchy nie robiły sobie nic z przepływania przez ściany, a także inne stałe obiekty. Z pewnością jednak kochały, nienawidziły, miały poczucie humoru, tudzież zmienne nastroje.

— Tak, Scorpiusie, myślą. I czują, ale tylko w sensie emocjonalnym. Nie czują dotyku, smaku, zimna i ciepła — odpowiedziała na pytanie zwięźle, żeby nie wprowadzać dodatkowego zamętu. — Dlaczego pytasz?

— Zastanawiam się nad pewną... — chłopiec się zawahał — rzeczą.

Kobieta kiwnęła głową. Kucnęła przed synem, uśmiechając się zachęcająco. Coś trapiło jej latorośl, a ona bardzo chciała dowiedzieć się o tym czymś czegoś więcej. Scorpius był jej oczkiem w głowie i to jemu starała się poświęcać większość swojego czasu, o ile tylko mogła to robić.

— Opowiesz mi o tym?

Dziecko utkwiło wzrok w adidasach, po czym podniosło spojrzenie.

— Dlaczego tatuś nie został duchem? — Scorpius wyraził swoją wątpliwość. — Mógłby z nami tutaj być. Znaczy... nie tutaj. W domu. Z tobą, ze mną i babcią Narcyzą, babcią Jean i dziadkiem Charlesem...

Hermiona zagryzła wargę, nie tyle zastanawiając się nad odpowiedzią, ile myśląc o tym, że takie życie byłoby chyba cięższe niż obecne. Spędzać czas z ukochaną osobą i nie móc jej dotknąć? Przytulić? Codziennie patrzeć, jak Draco tkwi w miejscu, bo przecież nie mógłby żyć normalnym życiem, osiągać sukcesów. Nie chciałaby, żeby przez setki lat nauczał jak profesor Binns. Byłby świadkiem śmierci Hermiony, syna, wnuków, prawnuków. Nie życzyła mu tego. Nie chciała też tłumaczyć Scorpiusowi, że jego myślenie jest egoistyczne. Sam powinien kiedyś do tego dojść.

Nie wątpiła, że synowi jest ciężko bez ojca. Starała się jednak, żeby nie odczuwał tak dotkliwie braku męskiego wzorca w swoim życiu. Dużo czasu spędzał z dziadkiem oraz wujkami. Blaise chętnie przyjmował go pod swój dach na parę dni, tak samo, jak Ron, czy Teodor. Harry, z którym wróciła do przyjaznych stosunków, często wpadał do niej w odwiedziny, a także czasem robił za niańkę. Oczywiście żaden z nich nie mógł zastąpić młodemu prawdziwego ojca. Żaden z nich nie był Draco.

— Kochanie... mam pewną teorię. Teorię, w którą wierzę.

Schowała małe rączki w swoje dłonie.

— Jaką?

— Mówi się, że człowiek szczęśliwy nigdy nie zostanie po śmierci duchem. Myślę, że twój tata był szczęśliwy. Może nawet spełniony.

— Spełniony? — Chłopiec nie zrozumiał.

— Tak. Spełniony. Odnalazł najodpowiedniejszą drogę, którą mógł podążać. Wiedział, że wkrótce się narodzisz...

— Ale nie doczekał moich narodzin. — Scorpius przerwał mamie. — Nigdy mnie nie poznał.

— Myślę, że cię poznał. Myślę, że czasem nas obserwuje.

Blondyn pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Dlaczego jeszcze był spełniony? — drążył temat dalej.

Hermiona się uśmiechnęła.

— Bo kochał. To najważniejsze.

Chłopiec pokiwał głową jeszcze gorliwiej niż wcześniej.

— Szkoda, że go nie poznałem — westchnął. — Wujek Blaise mówił, że jestem dokładnie taki jak on.

Kobieta wstała, a na jej twarzy pojawił się złośliwy smirk. Popatrzyła na swoje dziecko z góry, krzyżując ręce.

— Ha! Ha! — zaśmiała się teatralnie. — Powiedział to przy okazji wieczornej kąpieli? Kiedy nie mógł cię zmusić, uparciuchu? A może, gdy wybrzydzałeś przy śniadaniu? — wymieniała, a dobry humor jej nie opuszczał. Nasłuchała się ostatnio od Ginny. Blaise nigdy by się nie poskarżył, ale ruda to inna historia, zwłaszcza gdy w wiewiórczych żyłach aktualnie buzowały hormony. — Gdy zabrałeś zabawkę Albertowi? Gdy ustawiłeś cały dom pod swoje dyktando? Ginny opowiadała, nie myśl, że nie wiem.

— No... to chyba było wtedy.

Zawstydzony Scorpius potarł kark i odwrócił wzrok.

— Apodyktyczny Uparciuchu, czy łaskaw pan udać się na obiad do babci Cyzi? — zapytała, nie chcąc więcej męczyć syna.

— Ha! Może być! — ucieszył się.

— Idź. Zaraz cię dogonię — poleciła.

Przez chwilę patrzyła, jak blondyn idzie żwirową ścieżką w dół wzgórza, rozglądając się dookoła. Wypatrywał duchów, a także żywych ludzi. Czasem zatrzymał się, aby przyglądnąć się skaczącym po trawach ptakom.

Poszedł, a ona mogła przez chwile pobyć sama. Z jej twarzy zniknął pozytywny wyraz. Nadszedł czas na refleksje. Objęła spojrzeniem nagrobek. W dwóch wazonach stały świeże bukiety kwiatów. Narcyza musiała być na grobie syna tego samego dnia, najdalej dzień wcześniej. Magiczne znicze wciąż płonęły.

Mogiła Dracona w dniu pogrzebu wyglądała całkiem inaczej. Była skromna ze zwykłego kamienia. Obecny nagrobek został ufundowany dwa lata później przez szkołę Wolfcamp i parę bogatszych osobistości. Epitafium stało się pamiątką wydarzeń po czwartym września 2004 roku, gdy wilkołaki wyszły na ulicę, aby pokazać się czarodziejskiemu światu. Dlaczego to zrobiły? Śledztwo w sprawie śmierci Malfoya nie ruszyło. Urzędnicy uznali, że nie ma sensu zajmować się tą sprawą; woleli uznać, iż zdarzył się zwykły wypadek — przecież kłusownicy mogli pomylić wilkołaka z wilkiem. Cóż z tego, że stworzenia te różnią się od siebie na pierwszy rzut oka wielkością, owłosieniem, wyglądem pyska, ogona czy kończyn. Cała sprawa "przypadkowo" wyciekła do prasy. Anonimowe źródło podało wszelkie szczegóły "wypadku" redaktor naczelnej "Żonglera". Społeczeństwo wybuchło gniewem, a najczęstszym padającym argumentem była jawna dyskryminacja, gdyż wilkołak teoretycznie w niektórych przypadkach mógł bardziej przypominać człowieka niż wilka, padały pytania, czy sprawę omyłkowego morderstwa czarodzieja też by olano. Czarodzieje podzielili się na dwa obozy, i o dziwo obóz obrońców wilkołaków górował swoją wielkością nad tym, który bronił urzędników. "Żongler" wypuścił serię artykułów uświadamiających, przedstawił szkołę Wolfcamp, a także — za zgodą osób prywatnie zainteresowanych — ujawnił nazwiska najbardziej wpływowych osobistości, które raz w miesiącu zmieniały się w bestie. Wszystkie te działania, będące następstwem śmierci Draco, podniosły poziom tolerancji dla chorych. Malfoy po śmierci stał się bohaterem dla społeczeństwa, kiedy dla Hermiony był on bohaterem długo przed swoim końcem.

Pochyliła głowę, zaplatając ze sobą palce i w lekkim zdenerwowaniu je wyłamując. Tym razem nie zaczęła płakać. Chyba już przywykła do tego smutnego widoku. Kiedyś nie mogła wydusić słowa, bo płacz ściskał gardło. Po pogrzebie Draco długo nie odwiedzała cmentarza, wiedząc, że nie miałaby siły — ledwo przetrwała ceremonię pogrzebową i zapewne bez pomocy ze strony przyjaciół i rodziny nie dałaby rady nawet przekroczyć bramy. Później bała się też o nienarodzone dziecko. Medyk zabronił jej robić rzeczy, które mogłyby ją stresować. Pierwszy raz odwiedziła grób narzeczonego w jego dwudzieste czwarte urodziny. Zaczęła przychodzić coraz częściej, starając się, aby pojawić się w każdy miesiąc, biorąc ze sobą Scorpiusa, Narcyzę lub Harry'ego. Czasem, kiedy miała gorszy dzień, tylko płakała, gdy zostawiali ją samą na jej życzenie. Nieraz po prostu siedziała na ławeczce. Ostatnio nowym zwyczajem stało się mówienie. Dziś też miała ukochanemu coś do powiedzenia.

— Cześć, Draco. Dziś opowiem ci, co się u mnie wydarzyło od ostatnich odwiedzin. Dostałam kolejną podwyżkę. Kasumi wynegocjowała więcej funduszy od Ministerstwa. Zostanę matką chrzestną córeczki Rona i Pansy, Kerelyn. Pamiętasz, jak mówiłam ostatnio, że do Wolfcamp przyjęto nowego nauczyciela? Bruno zaprosił mnie na randkę. Powiedziałam, że się zastanowię. Tyle razy odmawiałam... ale on jest miły. Chyba jest inny... tak przynajmniej sądzę. Rozmawia ze mną o Scorpiusie. Raz wzięłam małego do Wolfcamp. Dogadywali się. Polubiłbyś go. Mam taką nadzieję. Chyba się zgodzę. Jeśli starczy mi odwagi. O Merlinie! — Zaśmiała się nerwowo. — Cały czas myślę o tobie, o tym, co byś o mnie pomyślał. A ty pewnie chcesz, żebym była szczęśliwa. Żebym kosztowała życia. Jestem szczęśliwa. Częściowo. Czegoś mi brakuje w życiu. Zostawiłeś wyrwę. Ha! — parsknęła. — Wyrwę! Krater prędzej! Po tylu latach jestem gotowa, sęk w tym, że się boję. Tak jak ty, kiedy uciekłeś przed uczuciem. Pewnie nie chciałbyś, żeby powielała twoje błędy. Nie będę. — Zamilkła na chwilę, przypominając sobie, co jeszcze mogłaby powiedzieć Draconowi. — Harry żałuje, że dziś nie mógł pójść ze mną. Może odwiedzi cię później. Miał jakieś sprawy w ministerstwie. Startuje na stanowisko ministra. Wyobrażasz to sobie? Niedługo pierwszy września, Scorpi pójdzie do szkółki Wolfcamp, przynajmniej będę się z nim częściej widzieć. Zastanawiam się, czy w związku z tym nie zamieszkać w Wolfcamp. Co byś na to powiedział? Niech zgadnę... "Rób, jak ci wygodnie" — odpowiedziała sama sobie, naśladując obojętny ton Malfoya. — To będzie wygodne. — Usłyszała chichot, więc odruchowo spojrzała za siebie. Scorpius dotarł prawie do cmentarnej bramy, goniąc gołębie. Kąciki ust Hermiony uniosły się w szczerym uśmiechu. Miała jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Dziś. Jutro. Pojutrze. Przez kolejne lata, a to wszystko zawdzięczała jednej osobie. — Muszę iść — oznajmiła. — Narcyza czeka, a Scorpi nie znosi zimnej kaczki. Do zobaczenia, Draco. Zobaczymy się za miesiąc, kochanie.

Zrobiła dwa kroki w tył, żeby następnie ruszyć przed siebie. Ciepły wiatr smagnął jej włosy, prześlizgując się po policzku, jakby imitował czuły dotyk kochanka. Wiedziała, że to Draco się z nią żegna. Miała pewność.

Pomachała do Scorpiusa i zakrzyknęła wesoło, żeby na nią poczekał. Nie poczekał. Był uparty tak samo, jak jego ojciec.

*

Zapewne wielu z was nie zrozumie, dlaczego akurat takie zakończenie. Nie dziwię się, chociaż sama dokładnie przemyślałam tę decyzję i zanim zasiadłam, aby napisać ostatni rozdział, miałam sporo czasu na zmianę. Wiem, że wiele osób chce się zapytać "Dlaczego?". Powiem wam, dlaczego.

Jak zapewne niektórzy zauważyli ATSM jest po części opowieścią o tolerancji. Ten wątek ciągle się przewijał, a w tym rozdziale go rozwiązałam. Wiem, w sposób makabryczny, ale jednak. Życie nigdy nie jest proste i często rzuca kłody pod nogi, więc zakończenie "żyli długo i szczęśliwie" byłoby zbyt cukierkowe, bo przecież wszystko się udało — Draco zmądrzał, postanowił żyć pełnią życia u boku Hermiony. Postanowiłam, że jedna z jego obaw faktycznie go zabije, żeby to nie było takie ot, gadanie i nieuzasadnione histeryzowanie. Nie będę kłamać: kolejnym powodem uśmiercenia Draco było zakończenie mojej przygody z "pełnometrażowym" Dramione. To takie metaforyczne.

Koniec końców, epilog wcale nie jest pesymistyczny. Według mnie jest bardzo optymistyczny.

Wiem, że i tak część z was mnie zlinczuje, bo przecież jak mogłam tak wszystko spieprzyć. A no mogłam. Mogłam, bo to ja kreuję historię, a nie jest ona podyktowana wymaganiami tłumu.

Mimo wszystko mam nadzieję, że historia o Draco-wilkołaku i Hermionie przypadła wam do gustu.

Dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną i motywowali mnie do tego, abym zakończyła to fanfiction. Pojedyncze osoby kojarzę nawet z moich pierwszych tworów ("Zbiór osobliwości"), część znam od "Zapisanych Sobie", a sporo z was dołączyło do mnie przy okazji pojawienia się "Esencji Cierpienia" oraz "Ach! Ta Szkolna Miłość". Chciałabym was tu wszystkich poozanczać, ale obawia się, że zajęłoby mi to pół dnia ;/ Trochę mi smutno, że przygoda z ATSM się zakończyła.

Tradycyjnie pochwalę się, ile stron książkowych mi wyszło... 667! To dokładnie 51 stron więcej niż "Esencja Cierpienia". To też kolejny dowód na to, iż nie mam co robić ze swoim życiem.

Pozdrawiam was wszystkich!

PS. Zapraszam na miniaturkę Romione "Meteoropatia", znajdziecie ją w zbiorze miniaturek ;)

PS2. Wiem, że nie było piosenki na początku. To działanie zamierzone. W ogóle w tym rozdziale dużo rzeczy jest zamierzone.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top