26: Tacy Jak On

Hello darkness, my old friend,
I've come to talk with you again,
Because a vision softly creeping,
Left its seeds while I was sleeping,
And the vision that was planted in my brain
Still remains
Within the sound of silence.

In restless dreams I walked alone
Narrow streets of cobblestone,
'Neath the halo of a street lamp,
I turned my collar to the cold and damp
When my eyes were stabbed by the flash of a neon light
That split the night
And touched the sound of silence.  

~ Disturbed "The Sound Of Silence"

*

Wilcza skóra dawała Draconowi pewną wolność, mimo iż często go ograniczała. To w niej mógł przebiec dziesiątki kilometrów, nie męcząc się, zwiedzić miejsca, jakich dotąd nie miał okazji odkryć, a także stać się kimś zupełnie innym. Nic dziwnego więc, że pełnia piątego kwietnia dwa tysiące czwartego roku stała się dlań wybawieniem. Jeszcze chyba nigdy, tak jak teraz, nie potrzebował chwili samotności, aby w spokoju kontemplować minione wydarzenia. Granger dała mu w kość, na domiar złego przypominając o swojej obecności w jego życiu.

Każdy skok, każdy sus, każdy krok sprawiał, że wysadzany diamencikami kwiatek na łańcuszku uderzał w wilkołaczą pierś. Draco nie zostawił go pod modrzewiem razem z resztą rzeczy. Wisiorek Granger był dla niej zbyt cenny, przez co i dla niego zyskał jakąś wartość. Zapomniał go oddać. Gdy po rozmowie z Hermioną znalazł się w Malfoy Manor, odkrył, że przedmiot odebrany z łapek niuchacza spoczywał bezpiecznie w jego kieszeni. Arystokrata był jednak zbyt dumny, żeby znów zobaczyć się z Granger. Było zbyt wcześnie, a on jeszcze nie ochłonął.

Biegnąc między drzewami, utwierdzał się w przekonaniu, że nieprędko emocje wyparują. Wciąż były żywe – każdy obraz, gest i słowo wczorajszej nocy. Wolałby, żeby do tego nie doszło. Ale doszło. Piwo zostało uwarzone, kawa rozlana. Ktoś musiał wypić alkohol, a plamę zetrzeć. Musieli to zrobić razem, tylko że jeszcze nie teraz.

W alpejskich górach śnieg jeszcze nie stopniał. Łapy kruszyły czapy stężałego śniegu, poruszając się w równym tempie. Drzewa zaczęły się przerzedzać, teren powiódł w dół, a Draco dojrzał blask księżyca odbity w poruszającej się tafli wody. Górski strumyczek pienił się na ostrych wystających kamieniach, a ponad tymi gładkimi przepływał, tworząc nierówną powierzchnię. Tam też Malfoy zmierzał. Po kilku kilometrowej przebieżce gardło paliło go, domagając się odrobiny nawilżenia. Pochylił się nad lodowatą wodą i rozpoczął zachłanne chłeptanie. Dużo czasu minęło, odkąd na przemianę wybrał się dalej niż okolice Malfoy Manor czy Zakazanego Lasu Hogwartu.

Po przemianie ostatnio wracał do ciepłego łóżka. Ciepłego, gdyż spała w nim Hermiona. Tym razem nie miało tak być; tym razem nie spodziewał się, że zastanie ją w swoim pokoju. Co czuł, mając taką wiedzę? Pustkę. Była osobą, zjawiskiem, pochłaniaczem uwagi, które wypełniały jego życie. Uświadomił sobie tę ciekawostkę, gdy jej zabrakło. Powoli wdrażała się w rutynę jego dnia, zagarniała coraz więcej czasu, a on z ochotą jej to wszystko oddawał. Chyba oddał jej nawet i siebie. Ciężko było mu przyznać samemu przed sobą, iż odwzajemnia jej uczucia. Przywitał tę kolejną ciekawostkę ze szczerym zdziwieniem. Wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy, a dopiero pustka dała mu do zrozumienia. Ciekawostka nad ciekawostkami: kochał Hermionę Granger – kobietę, na którą nigdy nie popatrzyłby w ten specyficzny przepełniony chemią sposób, gdyby nie chęć dopieczenia Potterowi.

Myśli... nie mógł ich powstrzymać, a one uparte wracały do tego jednego punktu w jego egzystencji – wyznania miłości z ust swojej dawnej nemezis. Odsunął pysk od wody i przysiadł na tylnych łapach. Okolica emanowała spokojem, kojąc jego nadszarpnięte nerwy. Niedługo powinien ruszyć, bo mięśnie, które nie pracują, szybko stygły, a ziąb stawał się dotkliwszy. Jeszcze tylko chwilę chciał tutaj zostać, posłuchać cichego szmeru drzew, miarowych pluśnięć nocnego strumienia oraz kroków saren w oddali. Przymknął ślepia, zatracając się w dźwiękach i zapachach. I w myślach; one wracały, chociaż ich nie potrzebował. Dobrze, że ten związek już się zakończył. To doskonały moment – nie zatracili się w sobie doszczętnie. Może jeszcze uda im się wrócić do przyjaźni, ale takiej bez bonusów? Oby. Wolałby nie stracić tak wartościowej przyjaciółki. Tę więź dało się naprawić, jeśli tylko postąpiłby z subtelną delikatnością.

Dziwne, pomyślał, pociągając nosem. Zapach wilka zmieszany z ludzkim; to nie mogło być nic innego jak drugi wilkołak. Zaciągnął się głębiej lodowatym powietrzem. Samiec. Znaczy mężczyzna, poprawił się szybko. Nie chciałby być nazywany samcem, gdyż to zbyt mocno go zezwierzęcało, wolał więc nie używać takiego nazewnictwa w stosunku do kogoś swojego pokroju. Jeśli Draco go wyczuwał, to tamten także mógł być świadomy jego obecności. Otworzył powieki, zastrzygł uszami. Wilkołak był daleko, dostatecznie, żeby nie mógł go usłyszeć ani dojrzeć; węch jednak sprawdzał się doskonale, wyłapując nuty z kilometra. Trzymał się na dystans? Nie wszyscy byli nastawieni przyjaźnie.

Zawahał się: szukać obcego wilkołaka czy odpuścić. Rzadko miał okazję, aby porozmawiać z kimś ze swoich. Przemógł się, ot, kolejna ciekawostka do poznania. To był dzień pełen ciekawostek.

Wietrzyk przywiewał zapachy gdzieś z prawej i właśnie w tę stronę udał się Malfoy. Chłód smagał rozpędzone ciało, a Draco gnał, póki uszy nie wychwyciły pierwszych dźwięków — pazurów zdzierających korę z drzewa. Wtedy zwolnił, pamiętając o ostrożności; wilkołak wcale nie musiał zachować świadomości, a nawet jeśli ją zachował, mógł zaatakować, broniąc swojej kryjówki. Wielu wyrzutków kryło się w głuszy, a tak przynajmniej mówili urzędnicy podczas jednego z wielu wywiadów i przesłuchań, jakim poddawano arystokratę po wojnie.

Wreszcie zobaczył ruch w oddali. Wiatr działał na jego korzyść, więc zachowując odpowiednią ciszę, mógł długo pozostać niezauważonym. Ostrożnie stawiał każdy kolejny krok, ciałem pozostając nisko przy ziemi. Jego jasna skóra z równie jasną sierścią tworzyła dobry kamuflaż. Zajęty ostrzeniem szponów wilkołak zwrócił swe uszy w stronę Draco, dopiero gdy ten był już dość blisko, aby ocenić, iż postura ewentualnego przeciwnika sprawia imponujące wrażenie. Trójkątny łeb człowieka-zwierzęcia zwrócił się z zainteresowaniem w stronę przybysza. Oczy wilkołaka — szaro-zielone — utkwiły w pysku Draco. On jest świadomy, zawyrokował Malfoy. Był też całkiem spokojny. Bez pośpiechu oderwał łapy od paskudnie pozdzieranego drzewa i przysiadł w charakterystycznym przykucu.

Żadnego wrogiego gestu, tylko ciekawość. Kim jesteś? Co tutaj robisz? Jaka jest twoja historia? Powoli zbliżyli się do siebie, lustrując uważnymi spojrzeniami, jakby któryś zaraz miał zmienić zdanie i rzucić się drugiemu do gardła. To zrozumiałe. Wilkołaki raczej nie ufały sobie nawzajem, a przynajmniej do takich wniosków doszedł Draco, gdy jeszcze zmuszano go do kontaktów z Fenrirem Greybackiem. Marszczyli nosy, starając się czegoś o sobie dowiedzieć za pomocą węchu. Im więcej zapachów Malfoy rozpoznawał, tym spokojniejszym się stawał. Nieznajomy nosił na sobie zapach parunastu osób: kobiet, mężczyzn i dzieci. Dzieci miały specyficzną kompozycję, która nie pozwalała zidentyfikować płci — wytwarzały zbyt małą ilość hormonów. Nie był samotnikiem i żył wśród ludzi, to dobrze o nim świadczyło.

Drugi wilkołak spojrzał w niebo, na idealnie okrągły księżyc. Laik nie wiedziałby, że satelita niedługo przestanie oddziaływać na wewnętrzną bestię, zamykając ją pod kluczem na kolejny miesiąc. Draco już nauczył się rozpoznawać magię w powietrzu. Potrząsnął łbem, dając znać, że rozumie, o co chodzi. Nieznajomy spojrzał w głąb lasu, po czym znów na Draco. Powtórzył gest, a następnie zrobił krok naprzód. Chciał, żeby Malfoy za nim poszedł. Przez chwilę arystokrata się wahał, ale ta chwila była krótka, jak jego rozum, gdy proponował Hermionie przyjaźń z benefitami. Cóż mógł mu zrobić? Znów pokiwał łbem. Wilkołak się rozpędził, a za nim pognał Draco. Nawet jeśli będzie chciał mnie zjeść żywcem, strata będzie niewielka, uznał. Poza obrębem posiadłości Malfoy Manor nie czekało nań już nic wartościowego.

Przebiegli spory kawał lasu, zanim przysiedli na jego skraju. Pośrodku polany stał duży, drewniany, oświetlony budynek. Przywodził na myśl górskie schroniska stawiane przez mugoli. Draco nie wiedział czemu, ale zakładał, że to właśnie tutaj mieszka jego nowy znajomy. Zaraz miał się przekonać, czy jego domysły były słuszne. Dreszcze wstrząsały jego ciałem, zapowiadając powrót do ludzkiej sylwetki. Zagryzł szczęki, starając się nie pokazać, jak bardzo przemiana boli. Znów doświadczał bólu, który i z męskich oczu wyciskał łzy.

Po paru głębszych, uspokajających wdechach, już w ludzkiej postaci, zerknął na towarzysza. Przed twarzą dojrzał rękę, którą natychmiast uścisnął.

— Abraham Grimm — przedstawił się mężczyzna. Był wysokim brunetem o piwnym brzuszku, a także gęstym zaroście na twarzy i piersi. Malfoy przez grzeczność starał się nie patrzeć niżej. — Mieszkam tutaj.

— Draco Malfoy — odbił piłeczkę blondyn, zakrywając nagie ciało rękami. Abraham się nie krępował. — To twój dom? — zapytał. — Wielki... — gwizdnął z uznaniem. — Nie boisz się, że cię okradnę? — zażartował.

— To nie do końca jest mój dom — sprostował Grimm, patrząc na wielką, nietypową jak na to miejsce posiadłość. — Przynajmniej nie w tym dosłownym sensie. To szkoła i nie należy do mnie. — Szkoła? Draco nie mógł się nadziwić. Szkoła w środku Alpejskiej puszczy. — A nie boję się, że mnie okradniesz, gdyż z kilometra czuć od ciebie drogie perfumy. Ktoś, kto używa tak duszących i eleganckich woniaczy, raczej nie zadowoli się tym, co zastałby w naszej szkole. — Brunet zmierzył Malfoya wzrokiem, zatrzymując się dłużej na wisiorku Hermiony. — Masz też kobietę, która najwyraźniej jest dla ciebie bardzo ważna. To chyba znaczy, że jesteś dobrym człowiekiem.

Ręka Draco powędrowała do łańcuszka, palcami oplatając wysadzany kamieniami kwiat. Granger była dla niego ważna, chociaż wewnętrznie protestował przeciw przysłówkowi "bardzo".

— To... — zawahał się, nie do końca wiedząc, jak powinien ją określać przy tym obcym — przyjaciółka... najlepsza, jaką kiedykolwiek miałem...

— Friendzone, kolego? — Grimm zaśmiał się, a jego śmiech przypominał szczeknięcie brytana. Pokręcił głową z miną znawcy; jakby nie raz słyszał o nieodwzajemnionym uczuciu. — Tacy jak my właśnie to najczęściej dostają od życia — skwitował. — Nie martw się, może kiedyś ci zaufa bardziej. To nie jest przegrana sprawa — pocieszył Dracona, nie wiedząc, że było odwrotnie. To Hermiona chciała związku, a nie on.

Reakcja Abrahama na wieść o przyjaciółce wyjątkowo zdziwiła Draco. Nie tego się spodziewał. Wilkołak, który zachęca go do dalszych prób w kierunku podboju nieugryzionej kobiety? To się nie trzymało kupy. Co więcej Malfoy odniósł wrażenie, iż Grimm traktuje taki związek jak coś naturalnego, a na pewno nie złego. W obliczu takiej odpowiedzi arystokrata wolał nie ujawniać się ze swoimi poglądami, które najwyraźniej przez niektórych nie zostałyby odebrane jako słuszne.

Postanowił dla własnego dobra zmienić temat.

— Szkoła? — rzucił w próżnię, podziwiając budynek wyrastający w środku głuszy.

— A no. Szkoła.

Ludzkie uszy w porównaniu do wilkołaczych były zawodne, więc dopiero bliski trzask gałązki zwrócił uwagę Draco. Dziwów nie było końca. Z pobliskich zarośli wyszła grupa ludzi, a raczej jedna dorosła osoba, a za nią grupka dzieci w wieku od około pięciu lat do dziesięciu — dziewczynki i chłopcy. Wszyscy bez wyjątku byli nadzy; nawet kobieta prowadząca grupę. Spojrzała w kierunku Abrahama, uśmiechnęła się i pomachała; później zauważyła Draco i zmarszczyła brwi. Popędziła swoich podopiecznych wesołym krzykiem. Zanim zniknęła za drzwiami wejściowymi, zerknęła po raz kolejny na obcego sobie mężczyznę. Malfoy nie dziwił się, że kobieta potraktowała go z brakiem ufności i najwyraźniej z wrogością. Czuł się dziwnie, obserwując pokaz dziecięcej nagości.

Z lewej wyszła kolejna grupa, tym razem pod wodzą niskiego — wręcz karłowatego — rudzielca. Nastolatkowie — równie nadzy, co ich poprzednicy - dokazywali, przekrzykiwali się, a także rozmawiali. Parę osób z zainteresowaniem popatrzyło na Draco i Abrahama. Malfoy odwrócił wzrok i zacisnął zęby. Obserwowanie nagich kobiecych ciał, mających nie więcej niż osiemnaście lat, było co najmniej nieodpowiednie. Dlaczego oni wszyscy się tym nie przejmowali?! Malfoy zauważył, że młodzież, bez wyjątku, była wysportowana.

— Kim jesteście? — odezwał się arystokrata, nie wiedząc, co myśleć o pochodzie, którego był świadkiem.

— Jesteśmy wilkołakami, tak, jak ty.

Tak przypuszczał — wszyscy byli wilkołakami. Szkoła dla wilkołaków. Dlaczego nigdy nie słyszał o szkole dla wilkołaków?!

— Nie o to chodzi... organizacją? Nie wiedziałem, że takie miejsce istnieje — przyznał.

— Mhym... od kiedy jesteś wilkołakiem, Draco?

— Od szesnastego roku życia.

— Hogwart?

— Tak.

— Dwa lata uczyłeś się z nie-wilkołakami. Dziwi mnie to. Jesteś zarejestrowany? — głos Abrahama wyrażał wątpliwość.

— Tak. Zgłosiłem się do ministerstwa zaraz po wojnie.

— Dziwne... I nie dostałeś listu? — Grimm przekrzywił głowę niczym pies w reakcji na coś nowego i nieznanego. — Propozycji przeniesienia się tutaj? Do Wolfcamp? Szkoły dla wilkołaków? Tutaj nauczylibyśmy cię żyć z tym brzemieniem.

Nie rozumiał tego. Nie wiedział o żadnym liście.

— Może... rodzice nie chcieli, żebym wiedział?

Ale dlaczego mieliby nie chcieć? Draco nie potrafił ogarnąć tej nowiny rozumem. Byłbym wśród takich jak ja. Nauczyłbym się żyć jako wilkołak. Nie musiałbym się ukrywać przez cały ostatni rok, bo mógłbym być tutaj. Nie czułbym się odosobniony. Malfoy nie mógł uwierzyć, że rodzice świadomie tak bardzo utrudniliby mu życie.

— Jeśli tak, to postąpili wyjątkowo naiwnie. Lepiej byłoby ci wśród swoich — Abraham podsumował to, do czego arystokrata sam doszedł.

Malfoy pokręcił głową, wpatrując się w rozświetlone na złoto okna Wolfcamp. Wyglądały tak zachęcająco. Tak ciepło. Zacisnął pięść, uświadamiając sobie, komu zawdzięczał wieloletni strach w obawie przed odkryciem. Matka nigdy nie zrobiłaby tego własnemu synowi, za bardzo o niego dbała, za to ojciec... Lucjusz nigdy do końca nie zaakceptował "potwora", którym stał się jego jedyny potomek. Czasem udawał, że ta dolegliwość, ta choroba, to brzemię, to splugawienie, ta kara, ta niesprawiedliwość, ta zniewaga nie spotkały jego krwi z krwi. A wydawać się mogło, i nawet na to wyglądało, że Lucjusz wcale nie był aż tak złym rodzicem. Najwidoczniej Draco się pomylił; tak to właśnie bywało, gdy nie znało się wszystkich rodzinnych sekretów.

Pozostało pytanie: czy winił Narcyzę, że nie mówiła o propozycji od Wolfcamp? Nie, nie winił jej. Chciała oszczędzić mu trosk, nieświadomie pogarszając jego sytuację. Może nie sądziła, że to takie ważne, a jej syn z chęcią skorzystałby z szansy na obcowanie z takimi jak on. Nie mogła się domyślać. Draco Malfoy zawsze krył swoje uczucia w głębi, broniąc ich zacięcie przed odkryciem przez zewnętrzny świat. Teraz rozumiał, co Hermiona miała na myśli. Jego świat pozostawał jego światem, a on nie miał zamiaru się nim dzielić. Przez tę postawę nikt nie mógł udzielić mu pomocy, na jaką zasługiwał i jakiej potrzebował.

— To pewnie ojciec... — odezwał się po dłuższej chwili. Odczuł niespodziewaną ulgę, gdy otworzył się przed kimś obcym. — Zanim trafił do Azkabanu, mieszkał z nami. Pewnie wiedział. Żył, opierając swoje poglądy na tym, co kiedyś ktoś mu wmówił. Pomimo że czuł się winny mojej przemianie, chyba nie mógł się pogodzić ze świadomością, kim się stałem. Gardził wilkołakami i może bał się, że w tej szkole stracę to coś, co czyniło mnie "człowiekiem"? Nie wiem. Może ufał, że powrót do Hogwartu wymaże jego grzechy?

— Co to za ojciec, który utrudnia życie własnemu synowi?

— Mój ojciec był specyficznym człowiekiem, zapatrzonym w złą stronę. Jego priorytety były... zachwiane tak, jak i jego moralność.

A kiedyś sam go podziwiałem... straszyłem nim znajomych ze szkoły. Chciałem być taki jak on. To wolał zatrzymać dla siebie. Nie czuł presji, aby z wszystkiego się spowiadać. Na dzisiaj wystarczyło.

Abraham dokładniej przyglądnął się Draco. Skupił się na teraz rozczochranych blond — niebywale jasnych i platynowych — włosach, a także na rysach twarzy. Zaświtało mu, z kim miał do czynienia i wcale nie wydawał się zdziwiony tym odkryciem.

— Lucjusz Malfoy, hę? — mruknął. — Nie jestem zaskoczony. — Grimm westchnął, rozprostowując kości. Po chwili ciszy wskazał brodą na budynek. — Wejdziesz? Noc jest zimna, a ludzkie ciało...

— Tylko na chwilę — zgodził się od razu Draco. Nie skłamałby, mówiąc, iż jest ciekawy, co go ominęło, a także, że zaczynał marznąć.

— Więc zapraszam.

Draco wyszedł z krzaków, podążając za rosłym mężczyzną tak, jak wtedy, gdy ten w postaci wilkołaka go tutaj prowadził. Rozglądał się dookoła, starając się z ciemności wyłapać kształty i kontury otaczających budynek przedmiotów. Plac zabaw dla dzieci? Najwyraźniej. Doskonale widział błysk odbity od krzywizn zjeżdżalni. Dalej siłownia na świeżym powietrzu wykonana z drewnianych segmentów. Był też ogródek i szklarnia, a także otwarta, niezagospodarowana przestrzeń. Wydawać się mogło, że jest tu wszystko, o czym mógłby zamarzyć przepełniony hormonami nastoletni wilkołak pragnący się wyżyć. Draco, odkrywszy, że rozładowanie napięcia jest niebywale ważne dla jego zdrowia psychicznego, zaczął uprawiać jogging; zmęczenie pacyfikowało wieczne zdenerwowanie.

Wspięli się po stopniach, wchodząc na werandę, pod której zadaszeniem postawiono stoliki wraz z ławami. Malfoy pomyślał o tym, że przyjemnie byłoby zjeść śniadanie w towarzystwie rześkiego wiaterku, podziwiając górskie widoki i wdychając przyjemnie ostry zapach drzew iglastych. Po otwarciu drzwi arystokratę otuliło ciepło wnętrza. Abraham zamknął za nimi, nie dopuszczając, aby ziąb wtargnął do izby.

W środku, w holu, plątali się nastolatkowie; już ubrani i zachowujący się, jakby przed chwilą wcale nie przybrali formy zabójczej bestii. Gdzieś po prawej dwójka chłopców w wieku około siedemnastu lat właśnie rozkładała szachy czarodziejów, dalej na kanapie siedziały trzy dziewczyny, plotkując i zerkając raz po raz na starszych kolegów. Draco miał przed sobą najzwyklejszych, cieszących się z życia, nastolatków.

— Abrahamie!

Draco odruchowo powiódł głową w stronę źródła głosu. Po schodach pośpiesznym krokiem schodziła średniego wzrostu kobieta o miękkich kształtach, zupełnie niepasujących do sylwetek większości spotkanych jak dotąd przez Malfoya osób. Nawet Grimm, pomimo raczej tęgich kształtów, zachowywał umięśnioną sylwetkę.

Abraham uśmiechnął się ciepło do szatynki.

— Julio.

— Kim jest ten... — Julia zmierzyła Draco nieufnym wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na ukrytym za dłońmi przyrodzeniem. Grimm wciąż się nie krępował. — Mężczyzna?

— To Draco Malfoy. — Kobieta skrzywiła się, słysząc dość znane nazwisko. — Jest jednym z nas — wyjaśnił Abraham, nie opuszczając kącików ust. — Daj mu okrycie.

Julia kiwnęła głową, po czym wydobyła różdżkę zza futerkowego kubraczka i machnęła, cicho i miękko wymawiając Accio. Już po chwili w jej dłoniach wylądowały dwa wełniane koce. Draco podejrzewał, że są ręcznej roboty. Kobieta wręczyła po jednym każdemu z mężczyzn. Malfoy przyjął swoje drapiące okrycie z wdzięcznością i natychmiast się opatulił, czując zażenowanie tym, iż tak długo szwędał się nago z innym mężczyzną. Ostatnim razem taka sytuacja miała miejsce, gdy wraz z Pansy i Blaise'em grali w twistera. Tamto zawstydzające wspomnienie wciąż wracało do niego jak aborygeński bumerang.

— Nie widziałam go tutaj wcześniej. Świeżo ugryziony? — zapytała Julia.

— Nie. Jego rodzice mu nie powiedzieli. — Abraham wzruszył ramionami, nie tracąc pozytywnego nastawienia. Malfoy zrozumiał, że Abraham ugania się za Julią; nic dziwnego, że szczerzył się do niej jak głupi. Szczegół, że przy okazji robił z siebie idiotę.

— Cóż za nieodpowiedzialność — skwitowała Julia oburzona, a Grimm ochoczo przytaknął. — Czym się zajmujesz, Draco, i co robisz w górach? Wycieczka? Wczesny urlop?

— Jestem nauczycielem... — zaczął Draco, nie wiedząc, co mógłby innego o sobie powiedzieć. — Wybrałem się tutaj, ponieważ musiałem na chwilę zmienić otoczenie.

— Jesteś nauczycielem?! — zapytał Abraham, zapominając na chwilę o rzucaniu zalotnych spojrzeń w stronę Julii.

— E... no tak. Uczę eliksirów w Hogwarcie.

— Eliksirów! — wykrztusiła Julia, patrząc rozszerzonymi oczami prosto na Abrahama. Był równie zszokowany, jak ona. — Kasumi musi to usłyszeć! Niebywały zbieg okoliczności. Expecto patronum! — Machnęła różdżką, a z jej końca wyleciała jaskółka, przelatując nad schodami i znikając gdzieś na pierwszym piętrze.

Malfoy zauważył, że nie tylko para dorosłych ożyła na wieść o jego zawodzie. Uczniowie, z różnych powodów zgromadzeni w holu, utkwili w nim spojrzenia. Poczuł się nieswojo.

Kim, do cholery, jest Kasumi?, pomyślał i zanim zdążył się porządnie zastanowić nad sensem wypowiedzi Julii, poczuł, że ktoś szarpie go za ramię, pchając w stronę najbliższych drzwi po lewej. Nie protestował, będąc zbyt oszołomionym całym dzisiejszym wieczorem. Abraham ruszył w stronę schodów.

— Napijesz się czegoś? — zaproponowała Julia, sadzając Draco przy najmniejszym stole w jadalni. — Grzanego miodu? Grzanego piwa kremowego? Grzańca?

Otworzył usta, równocześnie zastanawiając się nad odpowiedzią i przyglądając się sali, do której go wprowadzono. Stół, przy którym siedział, stał centralnie pośrodku podwyższenia, naprzeciwko okienka i wejścia do kuchni. Poniżej stały jeszcze dwa stoły, zdolne pomieścić razem mniej więcej pięćdziesiąt osób. Szkoła nie miała wielu uczniów. Jadalnie oświetlały świece, po dziesięć umieszczonych w dwóch żyrandolach, wykonanych z poroża jeleni. Wszystko w tym ośrodku przywodziło Malfoyowi na myśl dom myśliwego pośrodku głuszy. Na korytarzu widział parę trofeów w postaci głów roślinożernej fauny najbliższej okolicy, nie miał jednak pewności, czy nie były to łupy wilkołaczych polowań.

— Ja... nie piję alkoholu... — wydukał.

— Jest po pełni. Nie mów głupot, młodzieńcze — skarciła go Julia, uśmiechając się z politowaniem. — Trójniak? Dwójniak? Piwo? Wino? Musiałeś zmarznąć na zewnątrz.

— Piwo — zdecydował się na najmniej procentowy trunek.

Kobieta kiwnęła i odeszła w stronę kuchni, znikając za jej drzwiami. Draco wychylił się, zerkając na korytarz. Uczniowie rzucali krótkie, zaciekawione spojrzenia w jego stronę. Jakby nagle stał się wyjątkowo rzadkim okazem zamkniętym w klatce w zoo. Podrapał się po głowie i szczelniej otulił kocem.

Stukot skórzanych bucików podobnych balerinkom zwrócił jego uwagę. Przed jego nosem wylądował kufel z kremowym piwem o ładnej, przepalonej karmelowej barwie oraz z gęstą czapą piany na wierzchu. Dawno nie pił tego napoju, zawsze twierdząc, że szkoda sobie nim zawracać głowy (aczkolwiek częściej mówił "dupy") oraz, że był typowo kobiecym alkoholem. Podziękował cicho i zamoczył wargi. Słodki smak rozpłynął się w ustach, przypominając pierwsze z nim doświadczenia w wieku trzynastu lat. To były wspomnienia. Cholera, ale już jestem stary, stwierdził.

Julia usiadła obok; również skusiła się na krówkowo-mleczny napój. Sączyła piwo przez kolorową słomkę. Wpatrywała się w drzwi od jadalni, jakby miała nadzieję, że zaraz zobaczy oczekiwaną osobę na korytarzu.

Jak na zawołanie do jadalni weszła wysoka kobieta azjatyckiego pochodzenia po siedemdziesiątce. Malfoy wyprostował się, oceniając nieznajomą. Przypominała mu McGonagall — jej uroda była tak samo surowa, a na twarzy nie gościł zbędny uśmiech. Szare skośne oczy otaczała rama z czarnych idealnie wyskubanych brwi. Podobnie do Minerwy najwyraźniej upodobała sobie klasyczne fryzury, gdyż jej hebanowe włosy poprzeplatane białymi pasmami zostały ułożone w idealnego koka. Szła wyprostowana, zamiatając butelkowo-zieloną suknią z motywem złocistego smoka. Zgodnie z zasadami dobrego wychowania Draco wstał, trzymając okrycie, gdy kobieta podeszła do stołu. Z pewnością nosiła koturny, gdyż przewyższała go wzrostem.

— Dobry wieczór — przywitała się, słodkim, niepasującym do prezentowanego wizerunku głosem. Angielskie słowa wychodzące z jej ust były okraszone charakterystycznym azjatyckim akcentem. — Abraham o wszystkim mi opowiedział. Pan Draco Malfoy? — zapytała głównie z grzeczności i zapewne, aby pokazać, iż wie, z kim ma do czynienia. Malfoy nie wątpił, że jako dyrektorka szkoły musiała kojarzyć sytuację z odmową ze strony Lucjusza. — Jestem Kasumi Braum, dyrektorka tego ośrodka — potwierdziła to, czego Draco się domyślił.

Usiadła naprzeciwko, na krześle podstawionym pospiesznie przez Julię.

— Miło mi panią poznać — odparł Draco grzecznie.

Kasumi uśmiechnęła się w sposób, który Malfoy mógł określić jako chytry. Była przy tym bardzo pewna siebie.

— Ile płacą panu w Hogwarcie? — Draco zdębiał, słysząc pierwsze pytanie, a zapomniał, jak się oddycha, gdy Kasumi pociągnęła swój monolog. — Postaramy się dać panu więcej lub zapewnić lepsze warunki. Ministerstwo daje nam spory budżet, bylebyśmy się tylko trzymali z dala od normalnych ludzi. Phi — prychnęła, z dezaprobatą kręcąc głową. — Mamy wolne pokoje, więc zapewniamy prywatność. Trzy posiłki dziennie z możliwością przygotowania lunchu. Tydzień przed pełnią każdy wilkołak obowiązkowo do śniadania dostaje wywar tojadowy. Mógłby pan nawet sprowadzić swoją dziewczynę czy też narzeczoną... Umiałby pan poprowadzić jakieś jeszcze lekcje? Zielarstwo?

— E... Chce mi pani dać pracę? — wydukał arystokrata, delikatnie zmieszany.

— Niewielu chce pracować z wilkołakami. No więc?

Draco nie potrafił odpowiedzieć na zadane pytanie w tej chwili. Był skołowany. Wiedział za to, że właśnie odbył najdziwniejszą rozmowę o pracę w całym swoim życiu. Szczegół, że ubiegał się o stanowisko jeden jedyny raz, rozmawiając z McGonagall i raczej była to czysta formalność. Podejrzewał, że w życiu nie czeka go dziwniejsza sytuacja. Siedział nagi, okryty tylko kocem, przed ewentualną szefową, a na dodatek to ona go zachęcała, żeby przyjął pracę, a nie on kombinował, jak wypaść najlepiej. Jeśli to był jakiś żart, to wyjątkowo się udał.

— To nieoczekiwane — odezwał się w końcu po paru sekundach milczenia. — Ja... nie myślałem o zmianie pracy. — Nie pomyślał także, że zmiana środowiska byłaby jak znalazł rozwiązaniem problemu Granger. — Chyba musiałbym o tym porozmawiać z profesor McGonagall.

Kasumi uniosła ostre brwi prawie po linię włosów nad czołem.

— Profesor McGonagall? — Jej ton podkreślał zdziwienie. — A co ona ma do pańskiej kariery zawodowej? Po prostu powie pan, że dostał lepszą ofertę. Hogwart bez problemu znajdzie kogoś na pana miejsce. Nie będę ukrywać, mamy braki kadrowe. Jak już mówiłam, nikt nie chce pracować z wilkołakami, a jeśli ktoś jest chętny, to nie ma odpowiednich kwalifikacji. Każde z nas prowadzi przynajmniej dwa rodzaje zajęć. Uczę ja, Abraham, Julia, Andrea, Pablo i Leonard. To dla nas za dużo. Prowadzimy lekcje całymi dniami, a musimy jeszcze znajdować czas na ocenianie zadań i poprawianie testów.

— Nie macie wielu uczniów... — zauważył Draco.

— Dlatego, że panuje tu jedna wielka prowizorka — zaczęła tłumaczyć pani Braum. — Są rodzice, którzy nie oddadzą nam swoich dzieci, bo boją się, że nie odbiorą od nas odpowiedniego wykształcenia, a to nie prawda. Staramy się, żeby młode wilkołaki uczyły się tego, co ich rówieśnicy, a także znacznie więcej. Najmłodsze dzieci, które tutaj gościmy parę dni każdego miesiąca, mają pięć lat. Przygotowujemy ich do życia w społeczeństwie, uczymy sztuki przetrwania i tego, jak mają się opatrzyć samodzielnie, jeśli podczas przemiany coś się stanie. Mówiąc brzydko: ta szkoła uczy, jak być wilkołakiem. Ta szkoła jest dla nich czymś lepszym. Mamy na nich oko. Są wśród swoich. Nikt ich nie gnębi, a oni nie wstydzą się tego, kim są.

Słuchając wykładu, Malfoy kiwał głową. Nie mógł zaprzeczyć, iż cel jest szlachetny. Nie dało się też ukryć, że szóstka nauczycieli nie jest w stanie sobie poradzić z większą grupą. Każdy zapewne zajmował się swoją specjalizacją, a także jakąś dziedziną pokrewną. Gdyby nie zobowiązania, zapewne nie zawahałby się przy podejmowaniu decyzji.

— To bardzo... kurde... — przeczesał włosy, czując zdenerwowanie — nie wiem, co mam powiedzieć. Z jednej strony uważam, że to, co tu robicie, jest świetne. To o czym pani opowiada. Szkoła przetrwania? Uświadamianie o wilkołaczych problemach? Tego mi brakowało. Musiałem się sam nauczyć, a nie było to łatwe, mając za źródło wiedzy słowa teoretyków. Z drugiej strony jest profesor McGonagall i wszystko, co jej zawdzięczam. Dała mi nawet dom pod opiekę. Jestem opiekunem Slytherinu. — Bał się, że przyjmując propozycję, zawiedzie dyrektorkę Hogwartu. Ba, uważał się za zdrajcę choćby przez fakt, iż na poważnie myślał o przyjęciu tego stanowiska.

— U nas nie ma sztucznych podziałów, panie Malfoy. Nie czułby się pan lepiej wśród swoich? — Kasumi kusiła dalej. — Dzięki dyplomowanemu Mistrzowi Eliksirów to miejsce może zyskać nowych uczniów. Żadne z nas nie studiowało eliksirów. Wiedzę mamy tylko ze szkoły i książek, a to za mało. W czym jeszcze jest pan dobry?

— Zielarstwo też jest moją mocną stroną, aczkolwiek nigdy nie chciałem w nie wchodzić głębiej. Bardziej fascynowały mnie eliksiry. Obrona przed czarną magią też nie stanowi dla mnie większego problemu. Całkiem nieźle idzie mi też na miotle... — Nie wiedział jak, ale ta kobieta wciągnęła go w rozważania na temat tego, co mógłby tutaj robić. Obawiał się, że zbyt mocno się nastawił na ten pomysł.

— Doskonale. Myślę, że wykorzystalibyśmy pana talenty w należyty sposób. Niech pan się zastanowi, czy to miejsce nie byłoby dla pana lepsze. Proszę tylko podać swoją cenę. Gwarantuję, że jestem w stanie wyegzekwować od ministerstwa wszystko, czego sobie pan zażyczy. Brakuje nam kogoś takiego.

Pochwały i obietnice. Kasumi wiedziała, jak prowadzić negocjacje. Pytanie tylko, czy to była jej uniwersalna droga pozyskiwania sojuszników w walce o godne życie wilkołaków, czy może tak dobrze znała ludzi, iż taktykę dostosowywała do ich charakterów? Cokolwiek to było — działało.

— Jeśli przyjmę tę pracę, niekoniecznie będzie chodzić o pieniądze — zaznaczył Draco, aczkolwiek wyższa pensja dawała nowe możliwości, nie zaprzeczyłby, że byłaby przyjemnym dodatkiem. Niemniej chodziło mu głównie o pomoc osobom takim jak on.

— Nie oceniam. Dla mnie najważniejsze jest dobro moich podopiecznych i zrobię wszystko, żeby im je zapewnić. — Pani Braum spojrzała na Julię w spokoju popijającą piwo. — Julio, przygotuj dla pana Malfoya pokój na tę noc.

— Nie trzeba. Znajdę swoje rzeczy i mogę wrócić... — zaprotestował Draco, a Kasumi przerwała mu krzykiem.

— Robercie!

Do jadalni wszedł mężczyzna w roboczych ubraniach.

— Tak, pani Braum?

— Dzieci wytropiły coś we wschodniej części lasu. Daj mi to, proszę.

Woźny kiwnął głową i pstryknął palcami, a w jego ramionach zmaterializował się plecak należący do Draco. Malfoy był pewien, że to właśnie jego własność, gdyż wyraźnie widział otarcie na przedniej części torby, a pod nim szarą podszewkę.

Kasumi sięgnęła po plecak arystokraty, po czym położyła przedmiot tuż przed jego nosem.

— Nic się przed nami nie ukryje — stwierdziła z bezczelnym uśmiechem na twarzy. Malfoy mógł się założyć, że tylko takie uśmiechy pojawiają się na tej surowej masce. — Już na pierwszym roku młodzi są uczeni tropienia. To pańskie, prawda? Przeszedłby pan tyle kilometrów na marne.

— I zapewne bym zmarznął... — dopowiedział Draco, wyobrażając sobie, jak wraca do drzewa, pod którym zostawił swoje rzeczy i nie znajduje nic. Nie miałby nawet różdżki, żeby się teleportować. Dopuścił do siebie myśl o tym, że mógłby zamarznąć na śmierć.

— Zapewne. Proszę zostać. Przemyśleć. Dopić piwo. I może jeszcze jedno? Porozmawiamy jutro.

Patrzył, jak Kasumi wstaje. Górowała nad nim przez chwilę, bo sam zaraz wstał. Podała mu rękę, a on, trzymając kurczowo koc na biodrach, ją uścisnął.

Uraczyła go kolejnym uśmiechem, tym razem nieco złośliwym.

— Widziałam już wiele, panie Malfoy. Pańskie klejnoty rodowe — zatrzymała wzrok na wysokości pasa, po czym podniosła go, żeby skrzyżować spojrzenie z Draconem — nie zrobią na mnie żadnego wrażenia. Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedział Malfoy automatycznie.

Obraziła go? Odprowadził ją wzrokiem. Na korytarzu czekał na nią mężczyzna, którego Draco jeszcze nie widział. Był w podobnym do niej wieku i na przywitanie pocałował ją w usta. Razem zniknęli w głębi korytarza, najpewniej kierując się na piętro. Po chwili usłyszał śmiech dyrektorki Wolfcamp.

Kolejny kufel piwa stuknął o blat stołu. Arystokrata nawet nie zauważył, kiedy wypił pierwsze pół litra. Ciepło rozgrzewające go wewnątrz, niewielki procent alkoholu, a także zmęczenie po pełni sprawiły, że ziewnął przeciągle, nie przejmując się zasłanianiem ust. Julia zachichotała.

— Zaprowadzę cię do pokoju — oznajmiła tonem miłym, lecz niepozwalającym na sprzeciw z jego strony. — Rozgościsz się, a kto wie, może zostaniesz na dłużej?

Kto wie, może zostanę na dłużej?, powtórzył w myślach zdanie. Pierwsze trzy słowa brzmiały dlań wyjątkowo naiwnie, jakby już podjął decyzję, a przecież nie powinien się tak spieszyć.

Zgarnął plecak i piwo z blatu, bez szemrania poszedł za Julią. Światła na korytarzu zostały przygaszone, więc dawały tylko subtelny blask pozwalający na rozeznanie się w terenie. Uczniowie pochowali się w swoich pokojach. Weszli na schody prowadzące na pierwsze piętro, a następnie udali się wyżej na drugą kondygnację.

Zatrzymali się na końcu korytarza przed jednymi z dwóch drzwi, w których zamkach zostawiono klucze. Julia wpuściła Draco do niewielkiej kawalerki. Z sypialni można było wejść do prywatnej łazienki. Arystokrata wszedł do środka, rzucając plecak na podłogę i siadając na miękkim małżeńskim łożu. Objął dłońmi ciepłe szkło kufla.

— Dobrej nocy, Draco — pożegnała się szatynka, zamykając drzwi.

— Nawzajem, Julio — odpowiedział, zanim drzwi dotknęły futryny.

Pociągnął porządny łyk piwa. Wiedział, że pomimo zmęczenia nie zaśnie łatwo. Gonitwa myśli nie pozwoli mu na szybką utratę świadomości. Położył się na boku, alkohol kładąc na szafce nocnej. Leżał przez dłuższy czas, raz za razem popijając piwo. Rozważał wszystkie za i przeciw. Tłumaczył sam sobie słuszność każdego z argumentów.

Zasnął, dopiero gdy zyskał pewność. Gdy sprawa została wygrana przez jedną z dróg. Dawno nie spało się mu tak dobrze. Samotnie, ponieważ z Hermioną jego sen zawsze był spokojny i pozbawiony koszmarów. Teraz musiał sobie radzić bez niej. I wiedział już jak.

***

Czy zawsze tak się stresował, robiąc krok w nieznane? Czy jego dłonie pociły się, kiedy za chwilę miał przypieczętować znaczącą zmianę w życiu? Bał się, że zostawi mokry ślad na ciemnym drewnie, z którego wykonano drzwi do gabinetu dyrektorki. Czy jego serce kiedykolwiek waliło tak mocno, że zagłuszało pukanie? To podniecenie napędzało go do życia.

— Proszę. — Zza drzwi dobiegł melodyjny głos Kasumi. Ona wiedziała, na pewno. — A, pan Malfoy! — ucieszyła się teatralnie, a jej mina zdradzała wszystko. Czekała na niego. Doskonale wiedziała, że to właśnie on będzie jednym z jej pierwszych gości. — Dobrze się spało?

To gra. Bagatelizowała powód, dla którego przyszedł. Przecież była pewna, że jej nie odmówi.

— Ma pani sowę? — Malfoy zapytał prosto z mostu. Oboje wiedzieli, że nie jest tutaj po to, aby omawiać swoje marzenia senne. Przebudził się po siódmej i tylko wypatrywał odpowiedniej godziny, żeby zająć pani Braum czas. — Podjąłem decyzję i chciałbym wysłać do profesor McGonagall list.

— Decyzję na naszą korzyść? — dopytała kobieta, tocząc między palcami pióro.

— Tak, pani Braum — potwierdził.

Wiedział, że to słuszna decyzja. McGonagall powinna zrozumieć, dlaczego zrezygnował z Hogwartu. Od początku jego kariera nauczycielska stwarzała pewne zagrożenie dla uczniów. W Wolfcamp inni nauczyciele mogli pomóc mu, on zaś mógł przydać się młodzieży. Tym razem Hermiona nie będzie mogła zarzucić mu, iż postąpił egoistycznie. Decydując się na pracę w alpejskiej szkole, myślał też o niej. Uznał, że tak będzie dla nich lepiej. Dla niego i dla niej. Niech tylko spróbuje zaprzeczyć.

Kasumi poszperała w szufladzie i wyciągnęła plik dokumentów. Złożyła palce w piramidkę i przechyliła delikatnie głowę, dając do zrozumienia, że skupiła właśnie całą uwagę na Malfoyu.

— Sowa poczeka. Jakie są pana warunki?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top