22: Wilczy Pęd


Slow, slow hands
Like sweat dripping down our dirty laundry
No, no chance
That I'm leaving here without you on me
I, I know
Yeah, I already know that there ain't no stopping
Your plans and those
Slow hands (woo)
Slow hands


I just wanna take my time
We could do this, baby, all night, yeah
'Cause I want you bad
Yeah, I want you, baby  

~ Niall Horan "Slow Hands" (wyrabiają się chłopaki! da się ich słuchać! xD)

*

Draco jeszcze nigdy nie był tak zadowolony z zawartej umowy. Tydzień wypróbowywania przedmiotu porozumienia przyniósł mu wiele korzyści, sprawiając, iż nie miał ochoty rezygnować z przyjaźni z bonusem.

Zaczynając od początku... W nowy rok, po krótkim spotkaniu z przyjaciółmi, podczas którego oboje pokazali, że ich „uczucia" wróciły do normy, wrócili do Hogwartu. Wtedy to się zaczęło. Wieczorem wypróbowali jego łóżko. Następnego dnia, korzystając z braku większych obowiązków, przenieśli się do jej pokoju. Po tych dwóch dniach Malfoy już wiedział, że w tych sprawach nie może liczyć na nudę, gdyż pani profesor wykazywała się nadzwyczajną inicjatywą. W sobotę Hermiona pomagała mu porządkować składzik na eliksiry i jakoś tak wyszło, że stare biurko dziadka Abraxasa zostało zbezczeszczone przez kobiece, tym razem nagie, pośladki. Wciąż nie mógł nadziwić się niezwykłego entuzjazmu profesor obrony przed czarną magią. Szkoda, że w czasach szkolnych nie uczyły go takie nauczycielki, bo zapewne diametralnie zmieniłby swoje podejście do obowiązków uczniowskich. Szybko nadeszła niedziela i powrót uczniów z przerwy świątecznej. Wtedy się nawet z nią nie widział z bliska, za to przyglądał się z daleka, szczerząc jak idiota raz po raz, gdyż przypominał sobie co pikantniejsze urywki poprzednich dni. W poniedziałek i wtorek nadrabiali. Zarzucili picie kawy na długiej przerwie na poczet szybkich numerków w klasie obrony przed czarną magią; pokój Hermiony był za wysoko, a mieszkanie Draco znajdowało się w lochach. Szybciej było zabezpieczyć salę. W dłuższej perspektywie ta zmiana powinna wyjść mu na zdrowie, w końcu rezygnował z używki na rzecz ruchu.

Środa. Od rana nie czuł się najlepiej. Podstępny księżyc od paru godzin na niego oddziaływał. Z racji dość wczesnego zachodu słońca, Draco opuścił zamek niedługo po obiedzie. Jak zawsze skierował swe kroki w stronę Zakazanego Lasu. Niewielu dziwiły jego dziwne wypady. Zazwyczaj mówił, że wybiera się po zapasy na eliksiry. Dziś pierwszy raz ktoś poza McGonagall, Pomfrey i Longbottomem wiedział, jaka była prawda. Ktoś, z kim ostatnio spędzał dużo czasu. Kiedy żegnał się z nią na jednym z Hogwarckich korytarzy, wyglądała na lekko spiętą. Przywyknie, pomyślał, przekraczając granicę błonia-las. Słońce schowało się za drzewami. Wyciągnął przed siebie różdżkę, mrucząc pod nosem zaklęcie Lumos Maxima, świetlista kula zawisła powyżej czubka jego głowy, rozpoczynając wspólną wędrówkę. Jego długi cień padał na gęsto wyrastające z ziemi pnie.

Po paru minutach marszu znów pomyślał o Granger. Co ona z nim robiła? Powinien oczyszczać umysł, rozglądać się, uważać, a wciąż wracał do niej. W tej chwili pewnie przygotowywała się do treningu. Ach, treningi, szło jej coraz lepiej, a to wszystko dzięki niemu. No dobra, nie całkiem; jakiś tam zalążek talentu miała. Jej twarz... znów zobaczył obraz sprzed ponad godziny. Zmarszczki w kącikach oczu. Opadnięte kąciki ust, drgające, jakby wzbraniały się przed wymuszonym uśmiechem. Puste spojrzenie. Martwiła się, czy może miała jakiś słabszy dzień? A jeśli się martwiła, to z jakiego powodu? Bo nie chciała, żeby coś stało się jej przyjacielowi, czy może poczuła coś więcej, a to uczucie już zbierało plony? Nie, na drugie było zbyt wcześnie.

W oddali usłyszał wycie. To nie wilkołak, raczej zwykły wilk. Poznawał, bo księżycowa pieśń wilkołaków oscylowała wokół niższej nuty. Tym, co go zdziwiło, był fakt, że zwierzę było oddalone najwyżej o pół kilometra. Ziemski satelita wchodził w ostatnią fazę, a znajome drżenie ponaglało do kolejnych kroków.

Rozebrał się pospiesznie, tak, jak za każdym razem. Złożył ubrania w zgrabną kupkę i schował wraz z różdżką do plecaka. Zapadły ciemności przełamywane tylko światłem księżyca, przebijającym się przez niezbyt grube kłęby chmur. Czuł, jak mięsień za mięśniem się kurczy. Włosy stawały dęba, nie tylko z niezaprzeczalnego zimna — wszak był styczeń, a on na bosaka nagi brnął w śniegu — ale także z powodu adrenaliny rozsiewanej po każdym centymetrze ciała coraz szybszymi uderzeniami serca. Słyszał w uszach pulsującą pod wysokim ciśnieniem krew. Znów się zaczęło.

— Ach... — jęknął.

Padł na kolana. Jak zawsze. Za każdym razem był przygotowany na pierwsze bolesne rwanie, ale mimo tego wciąż go zaskakiwało; czasem swoją intensywnością, czasami czasem trwania, nierzadko pierwszym miejscem, w którym się pojawiło. Tym razem miał wrażenie, że oczy chcą mu wypaść z czaszki. Nienawidził, gdy przemiana zaczynała się od głowy. Im bliżej był zakończenia przemiany, tym mniej dokuczliwym stawało się fizyczne cierpienie. Jedną z niezaprzeczalnie przydatnych cech wilkołaków był wyższy próg odporności na ból. Z całą stanowczością mógł powiedzieć, że woli, jak najpierw przemiana łamie mu kończyny. Kręgosłup też był ciężki do przeżycia, ale na szczęście lub nieszczęście, zależy jak na to popatrzeć, przeżywał przemianę za przemianą. Miesiąc po miesiącu, od szesnastego roku życia. Powinien się przyzwyczaić. Nie potrafił, a strach, jaki go ogarniał po pierwszym ukłuciu bólu, zawsze pozostawał taki sam; niezmienny od dziesiątek pełni.

Zazgrzytał długimi kłami. Zamrugał niebieskimi ślepiami. Wstał, przycupnąwszy na tylnych łapach. Dysząc, rozglądnął się dookoła. Świat stał się jakby wyraźniejszy, a jego nadzwyczajnie ruchome uszy obok szelestu liści, stukotu kopyt centaurów oddalonych o kilometry oraz pohukiwań sów, wyłapywały także popiskiwanie myszy skrytej pod uschniętym krzakiem w norce wykopanej pod ziemią, kiedy ta jeszcze nie była przemarznięta. Zadrżał z zimna — przerzedzone wilkołacze futro niewiele dawało ciepła w zimie. Musiał rozgrzać się w inny sposób.

Wyciągając długie łapy, pognał głębiej w las.

***

Pozycja szukającego nie jest tak wymagająca, jak inne stanowiska. Szukający lata ponad boiskiem, wypatrując złotego błysku. Obserwuje bezustannie. Drużynę. Piłki. Pogodę. Nic dziwnego, że to zazwyczaj szukający zostaje kapitanem drużyny — widzi najwięcej i ma czas, aby pomyśleć; zareagować na ruchy przeciwników; dobrać taktykę.

Od początku roku, aż do kwietnia, treningi nauczycieli odbywały się wraz z treningami uczniów. W szranki stawali studenci i belfrowie. Ćwiczenia zbierały sporo widzów. Hermiona oswajała się z ciągłą obserwacją. Musiała, na turnieju też będą gapie.

Kiedy dwie drużyny stanęły do walki, widoczna stała się różnica poziomu między nimi. Uczniowie, najlepsi z najlepszych, roznosili w pył nauczycieli, a zwłaszcza uszczuplony przez Draco skład. Jego miejsce zajmowała Alice, która owszem szukającą była świetną, ale daleko jej było do wyczynów arystokraty na pozycji ścigającego. Malfoy, wrzucający gol za golem był czarnym koniem drużyny Walecznych Hipogryfów. Na szczęście na turnieju mieli się mierzyć z równymi sobie. Przynajmniej tak to wyglądało w teorii.

Draco...

Zerknęła w stronę Zakazanego Lasu. Słyszała wycie. Pewnie biegał między drzewami. Oby unikał kłopotów. Kiedy wcześniej nie wiedziała o jego przypadłości, nie martwiła się tak. Teraz pokutowała świadomość, że był w lesie sam zdany tylko na siebie. Ta myśl wywoływała gęsią skórkę na jej ciele.

Okrążyła boisko. Uniknęła tłuczka. Już nie bała się wzlecieć wysoko. To Draco ją tego nauczył i czuła do niego wdzięczność. Wróciła do obserwacji i rozmyślań.

Długo zastanawiała się, co jej strzeliło do głowy, że zgodziła się na ten układ. Ba, sama go przecież zaproponowała. Wszystko, co zrobiła tamtej nocy, miało jeden cel — uwieść Malfoya. Spróbować wyrwać się spod klucza wykutego przez rozsądek. Przyjaciele nieświadomie jej w tym pomogli. Aktualnie trwała w dziwnym zawieszeniu pomiędzy uznaniem dziwnego nie-związku z Malfoyem za rzeczywistość a wrażeniem, że to tylko sen. Ona, Hermiona Granger, żeńska część Złotego Trio, gzi się po kątach z Draco Malfoyem, mężczyzną, który kiedyś wyzywał ją od szlam. Owszem, wyrósł ze szczeniackiego zachowania, ale wciąż pozostawał strasznym, no nie ukrywajmy, bucem. Nie zaprzeczała, że arystokrata zyskiwał przy bliższym poznaniu, a zwłaszcza w sytuacjach sam na sam. Szczerze powiedziawszy, patrząc na Draco, takiego, jakim był na co dzień, nigdy nie spodziewałaby się, iż potrafi być tak... czuły. Tak, to niespecjalnie do niego pasowało. Dziwiła się, ponieważ zakładała, że gdy tylko skończą każdy z szybkich numerków to: Draco natychmiast opuści łóżko lub Draco zajmie się swoimi sprawami, lub Draco ją spławi. Nic takiego nie miało miejsca, a zamiast wcześniej wspomnianego zachowania arystokrata się... przytulał, trwał przy niej chociaż przez krótką chwilę, zanim wrócił do swoich obowiązków. Czuła się skonfundowana, kiedy część niedzieli spędzili w jej łóżku, oglądając filmy. Filmy! Draco oglądał mugolskie filmy! To się w głowie nie mieściło. W dodatku jego głowa spoczywała na jej podołku tak, że mogła gładzic jego miękkie włosy. Przeplatała srebrzysto-złote kosmyki między palcami, nie mogąc skupić się na fabule. Ot, co z nią robił.

Co było zauważalne i dla niej, i dla wszystkich wokół, to to, że Malfoy spędzał teraz z nią każdą wolną chwilę. Wspólnie poprawiali testy, przygotowywali się do zajęć, odpoczywali. Uczniowie dopiero od trzech dni uczęszczali na zajęcia po świątecznej przerwie, a już zdążyli dojrzeć zmianę. Plotki wybuchły — Draco i Hermiona oficjalnie zostali uznani za parę. Żadne się nie przejęło; chcieli, aby to właśnie tak wyglądało. Nawet Irytek podchwycił gorący temat, wymyślając specjalną piosenkę na tę okazję. To ostatnie akurat nie wyszło im na dobre.

Malfoy i Granger w Sali eliksirów się całują,

Nie wiedzą, że jeszcze za to odpokutują.

Wiecie, kto na straży moralności dziś stoi?

Irytek, co dojrzy zachowanie, co starym nie przystoi!

Och! Jak romantycznie! Jedno drugiemu pomaga!

Granger dumnie wdzięki pręży, gdy fiolki układa...

A Malfoy? Jak to Malfoy, udaje, że coś robi,

Kiedy rzeczywiście, niecierpliwymi nogami już drobi.

Samo gapienie się, przestało mu wystarczać,

Wnet niesie ją do biurka, aby namiętnością obarczać...

Nauczycielka nie dowiedziała się, co było dalej, gdyż Draco zaczął rzucać zaklęcie za zaklęciem, pilnując, aby więcej z tamtej historii uczniowie się nie dowiedzieli. W tym czasie Hermiona stała jak wryta, czując, jak jej policzki płoną. Czuła też spojrzenia tych wszystkich uczniów, którzy akurat wtedy przechadzali się po korytarzu. Co się stało, to się nie odstanie. Wszyscy, prócz McGonagall, szybko zapomnieli. Dyrektorka zaś poprosiła ich o większe opanowanie i dyskrecję, a już na pewno rozglądanie się, aby upewnić się, że poltergaista nie ma w pobliżu. Swoją drogą złośliwy duch kolejny raz śpiewał o miłości uprawianej w miejscach publicznych. Zastanawiające. Zdaje się, że ostatnio był wiernym widzem szkolnych, miłosnych perypetii.

Usłyszała świst. Tuż przy swoim uchu. Zamrugała.

— Granger! Weź się ocknij! — wrzasnął Hook.

Tłuczek zawrócił, tym razem zmierzając prosto na nią. Przedtem minął ją o włos.

Cholera! Muszę się skupić na grze!

Wzleciała wyżej, unikając uderzenia.

***

Było zbyt zimno, aby trwać w jednym miejscu. Pęd między gęsto rosnącymi drzewami okazał się wybawieniem. Na początku, jak zwykle, Draco zachowywał ostrożność; kręcił uszami dookoła, wciągał woń lasu, a także interpretował drgania podłoża. Omijał większe skupiska zwierzyny. Po godzinie nastąpiło znudzenie i rozleniwienie. Skupienie odeszło w zapomnienie, ustępując pola czystej brawurze. Już nie wąchał, już nie słuchał, gnał przed siebie na złamanie karku. Upajał się adrenaliną. Zawsze obiecywał sobie, że będzie uważał. Zawsze kończyło się w podobny sposób. Usprawiedliwiał się, twierdząc, że przecież nic nie może się stać. Że sobie poradzi, bo ma kły, pazury i siłę.

Tym razem się przeliczył.

Parę szybkich susów wystarczyło, aby wleciał na polanę. Doskonale — zaschło mu trochę w gardle. Zwolnił, niuchając tuż przy śniegu. Uszy skierował do podłoża. Gdzie jesteś? Gdzie jesteś? Wiedział, że przez środek tej polany wije się serpentyna malutkiego strumyczka. Coś usłyszał. Zbliżył się do źródła dźwięku. Woda szumiała, chlupała i uderzała w lód nad sobą. Rozkopał puchaty śnieg, pazurami szurając po lodzie. Oparł się całym ciężarem o taflę, która chrupnęła i się załamała, tworząc krater, z którego bez problemu mógł pić. Zamoczył pysk, chłepcząc — niczym pies — lodowatą wodę.

Za jego plecami rozległo się warknięcie. Pierwsze. Drugie. Później skowyt. Uszy wilkołaka niczym sonary nastawiły się frontem do źródła warknięć i skowytu. Odsunął pysk od strumyka, zerkając za siebie. U wejścia na polanę stała gromada wilków. Pociągnął nosem. Wiatr niósł zapachy z przeciwnej strony, dlatego wcześniej się nie zorientował. Pod łapami czuł drgania wody. Słuch ciągle uciekał do chlupotu. Nie mógł wcześniej ich dojrzeć.

W tej sytuacji pozostało mu jedno. Ułożył uszy po sobie, ugiął kark i z wolna ruszył w swoją stronę. Pokazał, że jest uległy. To na nic. Warczenie się natężyło, a wilki ruszyły za nim. Nieopatrznie musiał wejść na ich teren. Ostatniej pełni polana była terytorium niczyim. Wilki strasznie agresywnie reagowały na wilkołaki. Zdenerwowany jęknął, co zabrzmiało jak warknięcie. Przyspieszył. Nie tylko on — pościg ruszył pełną parą.

Hop! Hop! Hop! Wilkołacze łapy uderzały w zmarzniętą glebę ukrytą pod śniegiem. Nie tracił równowagi. Nie miał szans, aby się poślizgnąć. Pazury dobrze się spisywały.

Wilki były szybkie, dogoniły go po jakiś dwustu metrach. Lider z wrzaskiem rzucił się w przód, sięgając miednicy Dracona. Czarodziej zawył z bólu, potykając się o własne łapy. Przeturlał się, aby zaraz wstać w pełnej gotowości, odpierając atak wroga. Uderzał łapami, szarpał kłami, ale to jemu — jednemu przeciwko trzem wilkom, które rzuciły się w pogoń — obrywało się najbardziej. Zauważył pierwsze krople krwi na białym puchu, mając świadomość, że z pewnością należały właśnie do niego. Warknął, atakując agresywniej. Zatopił szczęki w karku alfy. Ukarały go, podgryzając boki i tylne łapy. Zacisnął mocniej. Chrupnęło, a wilk zwiotczał, wcześniej wydając z gardzieli przeciągły pisk. Dwa pozostałe dostały wścieklizny, szarpiąc z większą zaciętością. Wyprostował się, stając na tylnych, podgryzanych łapach. Zamachnął się przednimi kończynami, przewracając jasnoszarego wilka na plecy. Rzucił się mu następnie do gardła. W ustach rozlała się krew, tryskająca z uszkodzonej tętnicy. Ostatni wilk zawył, wołając o pomoc. Wykorzystując chwilę rozproszenia wroga, Draco puścił szyję konającego zwierzęcia i pognał przed siebie.

Był ranny. Poważnie ranny. Każde uderzenie łapą o grunt penetrowało bólem aż do kości i rozlewało się na całą dolną połowę ciała. Stał się wolniejszy, a wilki znów go doganiały, tym razem całą sześcioczłonową grupą.

Zobaczył przed sobą uskok. Obrał to za dobrą kartę. Głupie, naiwne myślenie. Skoczył przed siebie, mając nadzieję miękko wylądować. I owszem, wylądował miękko, ale na futrzastym odwłoku akromantuli. Ten wieczór nie mógł się skończyć gorzej. Ogromny pająk zauważył ofiarę w swojej pieczarze i natychmiast przystąpił do ataku, rzucając się z rozwartymi szczękoczułkami na Malfoya.

Z daleka od szczęk! Z daleka od szczęk!

Jad akromantul był cenny, ale równocześnie zabójczy. Rozległ się charakterystyczny klekot podekscytowanego pająka. Klekot zyskał echo, które echem nie było. Z pieczary wypełzły kolejne poczwary. Właśnie tego Draco brakowało — setek przeciwników.

Cofał się, rozglądając na boki. Czarne pająki kontrastowały z białym, zimowym tłem. Nad jaskinią zobaczył wilki, ze spokojem przyglądające się scenie poniżej. Inteligentne, mściwe istoty. Z chęcią zobaczyłyby jego koniec. Warknął. Na to nie pozwoli. Złośliwość nie pozwalała mu dać im satysfakcji.

Dasz radę, Draco. Tylko biegnij przed siebie, dopingował się w duchu.

Ruszył, rozsypując śnieg. Zaciągnął się powietrzem mrożącym wnętrze nosa, szukając zapachu swojej torby. Skierował się bardziej w lewo. Coś poczuł. Jeszcze bardziej w lewo. Tak, to było to. Niestety klekot nie opuszczał go na krok. Nie patrzył za siebie, bojąc się, że się jeszcze potknie, a wtedy już nie będzie ratunku. Co jak co, ale świadoma śmierć w kokonie, kiedy zostajesz wyssany żywcem, nie przemawiała do niego. Naprawdę wolał umrzeć na chorobę zwaną starość we własnym łóżku; również w kokonie, ale takim z kołdry. Może jeszcze z kobietą u boku? Nah, która będzie chciała starego, spłukanego, zrzędliwego pierdziela?

Zapach robił się wyraźniejszy. Klekot cichł.

Zatrzymał się na ułamek sekundy, aby pochwycić ramię plecaka między szczęki. Potrzebował go. Potrzebował różdżki. Kątem oka zauważył ruch. Akromantule odpuściły, ale wilki uparcie parły naprzód za nim. Dopiero tej nocy zaczął w pełni doceniać inteligencję zwierząt.

Wiedział, gdzie mógł je zgubić. Z tego miejsca potrafił dotrzeć do siedliska centaurów. Obrał dobry kierunek. Złowrogie warknięcia napędzały go do działania.

Jeszcze tylko chwila. Tylko chwila.

W nozdrza wbił się koński zapach. Już był niedaleko. Łypnął za siebie. Wilki zwalniały, bojąc się wejść na terytorium człowieko-podobnych istot, a jego zaaferował sznur czerwonych kropel tuż obok krwawych odcisków jego łap. Poczuł obezwładniającą słabość. Skierował łeb ku koronom drzew. Księżyc zeszczuplał. Jęknął, gdy ciało się ścisnęło. Potknął się, kiedy łapy zamieniły się w ręce i nogi. Padł na ziemię, zagrzebując się w śniegu. Zacisnął zęby, dopiero teraz odczuwając siłę cierpienia. Wilkołaki miały wyższy próg bólu, a to oznaczało, że on, jako człowiek, nie mógł już zrobić nic. Objął dłońmi krwawiące udo. Poniżej kolana noga puchła w zastraszającym tempie. Nie wątpił, że piszczel pękła.

Rozejrzał się, torba została wyrzucona siłą upadku parę metrów dalej. Zaskomlał. Czołgając się, ruszył w kierunku plecaka. Podciągał się głównie na rękach. Jedną z nóg nie był w stanie ruszyć. Przynajmniej śnieg koił chłodem ranę. Położył się obok plecaka, szukając w nim różdżki. Objął ją palcami. Przełknął ślinę. Musiał kogoś wezwać. Na początku pomyślał o McGonagall, po czym przypomniał sobie, jak ostatnio ją zawiódł. Miał jeszcze jedną osobę.

Pomyślał o najszczęśliwszym dniu w swoim życiu. Poszedł wtedy z matką na lody po ostatniej rozprawie w Ministerstwie Magii. Nie trapił się, ojca zamknięto w Azkabanie, a jego i Narcyzę oczyszczono z zarzutów. Mógł zacząć prowadzić prawie normalne życie. Mógł złożyć dokumenty, aby starać się dostać na odpowiednie kursy nauczycielskie. To był dobry dzień. Jak odpoczynek po długiej i ciężkiej wyprawie.

Expecto Patronum — wyszeptał, resztkami sił w myślach układając wiadomość. Następnie pochłonęła go ciemność.

***

— Myślę, że to byłoby w porządku. — Amanda wskazała na górną część strony magazynu dla ciężarnych.

Hermiona zlustrowała sukienkę. Faktycznie wyglądała na stonowaną. Szara, grzeczna, elegancka. Nadawałaby się na odpowiednik szkolnego mundurku, który ostatnio zaczął się opinać na brzuchu panny Cook. Nic dziwnego, w końcu jej ciąża trwała już cztery miesiące. Dziewczyna trochę przybrała na wadze, a brzuszek się zaokrąglił. Siłą rzeczy musieli poszukać dla niej czegoś, co wystarczy jej na kolejne pięć miesięcy. Nauczycielka pokiwała głową.

— Dobry wybór.

Zaznaczyła przy sukience ptaszka.

Nastolatka przewróciła kolejną stronę.

— Akceptują mnie — dziewczyna podjęła przerwany wątek. Hermiona pytała, jak minął obiad u rodziców Michaela. — Było sztywno. Na początku. Później padły pierwsze pytania z grupy tych rozluźniających atmosferę. Tych neutralnych. Jak ci idzie nauka... Gdzie uczyłaś się przed Hogwartem? Co robią twoi rodzice? Wie pani. Kolejne tematy same wychodziły. Chyba ich do siebie przekonałam.

— To dobrze. Nie mogę uwierzyć, ze Draco wpadł na tak genialny pomysł...

— My z Michaelem też byliśmy do tego nastawieni sceptycznie.

Nauczycielka uniosła rękę, słysząc hałas z korytarza. Spojrzała znacząco na Amandę, chciała, żeby ta przez chwile siedziała cicho. Nie było jeszcze dwudziestej drugiej, więc uczniowie korzystali ze szkolnych korytarzy. Ktoś śmiał się, niektórzy krzyczeli.

Nagle z warkotem przez drzwi wskoczył widmowy wilk. Hermiona zbladła, domyślając się, kogo patronus mógł przybrać właśnie taką postać. Patronus o tej porze, w tym dniu, nie mógł nieść ze sobą dobrych wieści. Coś musiało się wydarzyć.

— Hermiono — przemówiło widmowe zwierzę głosem Malfoya. Zmęczenie w tonie sprawiło, że włoski na karku Hermiony stanęły dęba. — Potrzebuję twojej pomocy — stęknął. Stęknął! Z bólu! Pot sperlił się na skroni. Hermiona zerwała się z miejsca. — Idź za patronusem. Proszę... pospiesz się...

I ta błagalna nuta na końcu! Serce Hermiony waliło o ścianki klatki piersiowej.

Podbiegła do wieszaka, zszarpując zeń płaszcz. Zarzuciła go na ramiona, wsadziła ręce w rękawy. Porwała z biurka różdżkę. Miotłę, opartą o jedną ze ścian, złapała pewnie w dłoń. Draco pomógł jej wybrać; zakupiła używanego Pioruna. Przynajmniej na coś się mógł przydać. Wskazała Amandzie drzwi.

— Porozmawiamy jutro. Muszę iść — oznajmiła, zerkając niecierpliwie na czekającego wilka.

Panna Cook skinęła głową, zabierając swoje rzeczy. Hermiona nawet nie zawracała sobie głowy zamykaniem drzwi na klucz. Zaraz za progiem dosiadła miotły. Latanie na miotle po szkole nie wypadało pani profesor, jednakże przez powód czuła się usprawiedliwiona. Widmowy wilk gnał przed nią, prowadząc do swego pana; płynął majestatycznie w powietrzu, a uczniowie, chociaż nie musieli, rozstępowali się, robiąc miejsce. Hermiona leciała tuż pod sufitem.

Bardzo szybko dotarła do schodów. Zanurkowała, wpadając pomiędzy kotłujące się kondygnacje. Unikała ruchowych przeszkód jak podczas treningu quidditcha.

Zatrzymała się tylko raz i tylko dlatego, że musiała otworzyć główne wejście do zamku.

Wyleciała w księżycową noc. Śnieg sypał gęsto, wirując za witkami rozpędzonej miotły. Płatki osiadały na płaszczu, ale także na twarzy, topiąc się na rozgrzanej skórze. Kobieta parokrotnie oderwała rękę od trzonka, aby ściągnąć wilgoć z oczu. Nieważny chłód na osłoniętych skórzanymi rękawiczkami kostkach, nieważny ziąb wciskający się pod ubranie, nieważny lód drążący niczym szpilki w twarzy, ważne, aby dotrzeć na czas i pomóc Draco.

I znowu z jego powodu wleciała między drzewa Zakazanego Lasu. Tym razem, żeby ratować jego, a nie kogoś przed nim. Srebrny wilk oświetlał drogę na spółkę z księżycem. Już po pełni. Draco dawno odzyskał ludzką postać.

Zobaczyła go. Patronus zatrzymał się nad skulonym człowiekiem, po czym rozpłynął się w powietrzu. Zeskoczyła z miotły. Śnieg marzł, więc się poślizgnęła, ale prawie natychmiast złapała równowagę. Podbiegła do Malfoya, klękając w śniegu. Odgarnęła jego mokre blond włosy z czoła. Jego twarz była trupio blada, policzki zimne, jedynym co zdradzało, iż wciąż żyje, były ruchy gałek ocznych. Roztarła jego ramię skryte pod tkaniną. Zmarszczyła brwi, rozpoznając, iż nigdy nie widziała takiego koca w rzeczach Draco; kompletnie nie pasował do stylu reprezentowanego przez arystokratę. Mężczyzna został otulony kocem, jego rzeczy zaś leżały pod jasną czupryną. Ktoś zadbał o to, żeby dostał jakieś szanse na przeżycie. Centaury. Świadomość bliskości tych stworzeń kazała pośpieszyć się Hermionie. Nadużywanie ich gościnności czasem miewało przykre konsekwencje. Ponoć w ostatnich latach jeszcze mocniej odcięli się od czarodziejów. Pomogli tyle, ile chcieli; tak, aby nie kosztowało ich to zbyt dużego wysiłku. Ran nie opatrzyli. Ciemna plama odcinała się od jasnego materiału na wysokości ud mężczyzny. Malfoy obficie krwawił.

Nie było czasu do stracenia. Hermiona rzuciła pierwsze zaklęcie, lewitując Draco metr nad ziemię i zaczepiając niewidzialną, magiczną liną do miotły. Kolejny czar miał za zadanie utworzyć kokon ciepłego powietrza wokół ciała. Trzecie machnięcie różdżki oplotło mężczyznę liną, nie pozwalając kocu spaść, a torbę mocując na jego brzuchu. Rozglądnęła się, oceniając, czy zabrała wszystko. W białym puchu nie dostrzegła nic, co mogłoby należeć do Malfoya.

Dosiadła miotły, lecz tym razem leciała połowę wolniej, aby kontrolować Draco oraz sprawnie manewrować pomiędzy drzewami; uderzenie w pień na pewno nie poprawiłoby jego stanu, a wręcz pogorszyło. Cierpliwie parła naprzód, oglądając się od czasu do czasu za siebie. Cholerne zabezpieczenia. Gdyby nie one, już dawno przeteleportowałaby Malfoya do skrzydła szpitalnego. À propos skrzydła szpitalnego...

Expecto Patronum — wypowiedziała formułę, myśląc o dniu, w którym przywróciła pamięć rodzicom. Srebrna wydra pognała w stronę Hogwartu, aby powiadomić panią Pomfrey o zbliżającym się pacjencie.

Między drzewami zamigotały światła, pozwalając Hermionie odetchnąć z ulgą. Obejrzała się za siebie. Z ust mężczyzny wydobywał się gęsty słup pary, silniejszy niż przed paroma minutami. Jego stan się polepszył.

Zostawiając za sobą ostatnie drzewa, przyspieszyła i gnała pełną szybkością, aż do wrót zamku, gdzie w progu czekała pielęgniarka.

Wszystko potoczyło się od tej chwili szybko, a doznawała tego, jak przez mgłę, tonąc w morzu obaw; czy z tego wyjdzie? Jak bardzo go boli? Co się stało? Przetransportowała Draco do skrzydła szpitalnego w asyście Poppy. Pomogła jej ułożyć nieprzytomnego arystokratę na łóżku, a także odwinąć z koca. Towarzyszyła lekarce od początku do końca. Oglądała zabiegi, jakim ta poddawała Draco. Oczyszczanie rany na udzie, odkażenie eliksirem, nałożenie maści i założenie opatrunku. Kość piszczelowa podudzia była pęknięta, ale w jednym kawałku, na to wystarczyło Szkiele-Wzro, wlane w usta niczego nieświadomego Malfoya. Pomfrey nie wyglądała na zaszokowaną; najwyraźniej wilkołak nieraz wrócił w złym stanie z włóczęgi księżycową nocą.

Po wszystkim Hermiona przysiadła przy łóżku opatrzonego arystokraty, wciśniętego w szpitalną koszulę nocną. Wolnymi ruchami gładziła kołdrę, pod którą z bólu zaciskała się dłoń. Gdy głaskała ramię, to się uspokajało. Oparła skroń o oparcie krzesła, przymykając oczy. Uznała, że zostanie jeszcze na chwilę, a później wróci do siebie. Nie zauważyła, kiedy ciepło i wesołe trzaski wydobywające się z kominka otuliły ją do snu.

***

Ból. Cholerny ból. Ból wszędzie.

Jego ciało było jednym, wielkim siniakiem. Stęknął, poprawiając się w miękkiej pościeli.

Miękka pościel... wiadomość do niej dotarła.

Nieprzyjemne mrowienie w kości, wieńczone głębokim pulsowaniem, wstrząsnęło ledwie obudzonym mężczyzną. Zazgrzytał zębami. Otwarł oczy, mrugnięciami odganiając mgłę. Na białej pościeli leżała ręka i bynajmniej nie należała do niego. Poszedł za tym tropem, ślizgając się wzrokiem po nadgarstku, przedramieniu, ramieniu, aż do twarzy. Była pogrążona w głębokim śnie. Jej oblicze złagodniało, rozluźnione drzemką, oczy miała zamknięte, a rzęsy rzucały wątły cień na blade policzki. Powrócił do ręki. Skórę pokrywała gęsia skórka. Ten widok sprawił, że poczuł w środku ciepło. Zależało jej na nim. Nie był tylko jej zabawką. Uśmiechnął się, lecz prawie natychmiast odgonił odruch. Mięśnie twarzy także pamiętały pełnie.

— Hermiona... Hermiona... — szepnął, nie chcąc obudzić dwóch pozostałych pacjentów pani Pomfrey, ukrytych za kremowymi parawanami.

Kobieta zamajaczyła i z trudem uchyliła powieki. Błyszczące oczy wyglądały spod przymrużonych , opuchniętych snem powiek.

— Mmm? — zamruczała.

Przesunął się trochę, odchylając kołdrę.

— Chodź tutaj.

Do Granger chyba niewiele docierało, ale polecenie wykonała, wcześniej ściągając buty. Przytuliła się do jego piersi, a on pierwszy raz poczuł wdzięczność za to, że postanowiła obciąć włosy. Tamta szopa zapewne wciskałaby mu się wszędzie... do ust... do oczu... Wolał ją w takim wydaniu. Oparł policzek na czubku jej głowy. Wdychał słodki zapach kwiatowego szamponu. Zrobiło się jeszcze cieplej. Zapomniał o nieprzyjemnych skutkach zażycia Szkiele-Wzro; po części się przyzwyczaił (nie pierwszy raz się połamał), a po części Hermiona skutecznie odwracała jego uwagę. Zamknął oczy, pozwalając, aby sen go wziął w posiadanie. Przecież jak raz ze sobą prześpią noc, nic się nie stanie.

Znów poczuł ból w policzkach. A niech tam... jakoś to przeżyję... Tym razem nie odgonił uśmiechu.

*

Mamy 300 stron A4! A tak obiecywałam sobie, że ATSM nie przekroczy objętościowo Esencji Cierpienia... co do Esencji Cierpienia — bierze ona udział, dzięki pewnemu zgłoszeniu (za które bardzo dziękuję), w Harry Potter Awards PL 2017 w kategorii Romans wszech czasów ( ). Byłoby mi bardzo miło, gdyby nie wylądowała na ostatnim miejscu 😉 Bierze też ona udział w konkursie Skrzydlate Słowa, ale do głosowania jeszcze daleko 😉

Opracowałam szkic wszystkich rozdziałów i mogę zapowiedzieć, że zostało ich jeszcze 9! do końca. Ostatni rozdział będzie swój tytuł dzielił z liczbą 31. Przy dobrych wiatrach finał tej historii zobaczycie za jakieś dwa miesiące, w porywach do trzech.

Miłego dnia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top