17: Konsekwencje Wspólnej Nocy
Spend all your time waiting
for that second chance
for a break that would make it okay
there's always some reason
to feel not good enough
and it's hard at the end of the day
I need some distraction
oh a beautiful release
memory seeps from my veins
let me be empty
oh and weightless and maybe
I'll find some peace tonight
In the arms of the angel
fly away from here
from this dark cold hotel room
and the endlessness that you fear
you are pulled from the wreckage
of your silent reverie
you're in the arms of the angel
may you find some comfort here
~ Sarah McLachlan "Angel"
*
Panna Granger ginęła wśród stosów książek, ledwo wystając ponad chybotliwe wieże z nich utworzone. Sięgnęła po kolejny tom z kupki za sobą, czytając tytuł, po czym dopasowując lekturę do odpowiedniej kategorii. Wypuściła ze świstem powietrze, wiedząc, że dochodzi do końca tej mało ekscytującej pracy.
Tydzień wcześniej, podczas niedzielnego śniadania, McGonagall wreszcie ogłosiła skład drużyny quidditcha, mającej reprezentować część uczniowską Hogwartu oraz dokonując prezentacji dwójki studentów mających zmierzyć się w zadaniach wymagających wiedzy z całych sześciu lat nauki w szkole. W pierwszym przypadku drużyna składała się z trzech Gryfonów, dwóch Ślizgonów, jednego Puchona i jednego Krukona oraz podobnej proporcji zawodników na ławce rezerwowej. W zadaniu głównym turnieju międzyszkolnego konkurować z innymi przedstawicielami miała Krukonka i Gryfon. W tym samym przemówieniu dyrektorka wyznaczyła również dwóch nauczycieli, mających stanąć w szranki z belframi z innych szkół oraz pomóc w przygotowaniach Krukonce i Gryfonowi. Hermiona nie zdziwiła się w dużym stopniu, gdy Minerwa wymieniła jej imię, a także imię Malfoya. O ile ona pogodziła się szybko ze swoją funkcją, Draco sprawiał problemy i został po śniadaniu, żeby zaprotestować. Sprzeciw najwyraźniej na nic się zdał, gdyż dyrektorka swojego wyboru nie zmieniła.
I tak doszło do sytuacji, w której Hermiona wraz z Kyrą przegrzebały się przez tysiące książek w szkolnej bibliotece, aby znaleźć te najbardziej przydatne, nauczycielka zaś podjęła się szybkiego przewertowania ich, w poszukiwaniu najistotniejszych i najpotrzebniejszych informacji. Ostatnim, co zostało jej do zrobienia i co właśnie w tym momencie robiła, było rozdzielenie lektur tematycznie. Cały tydzień poświęciła na przygotowania, a ten dzień stanowił ich zwieńczenie. Wreszcie będzie mogła odetchnąć z ulgą i zrobić coś dla siebie. Zbliżał się też koniec miesiąca, a więc koniec umowy z Malfoyem dotyczącej poprawiania za niego testów. Czuła powiew wolności. Układając ostatnie książki na odpowiednich wieżyczkach, planowała resztę dnia. Dawno nie zrobiła nic dla swojej urody, postanowiła wykonać peeling, nałożyć jakąś maseczkę na twarz... a może lepiej zająć się całym ciałem? W sumie miała na to czas. Uśmiechnęła się pod nosem i zarumieniła, mając przed sobą wizję leniwego popołudnia przepełnionego egoistycznymi czynnościami. Zająć się sobą i zapomnieć o całym świecie...
Puk.
Puk.
Puk.
Zamknęła oczy, pokręciła głową i jęknęła. Niezapowiedziani goście zawsze przynosili złe nowiny, uszczuplali jej czas dla siebie, bądź mieszali w jej poukładanym życiu.
Przybysz, nie słysząc odpowiedzi, postanowił spróbować szczęścia i nacisnął klamkę. W progu stanęła Luna. Panna Granger spojrzała na zegarek, który wyraźnie sugerował, iż redaktor naczelna powinna znajdować się jeszcze w wydawnictwie. A to ci niespodzianka. Blondynka jeszcze nigdy nie odwiedziła Hermiony w pracy. Kiedy chciała się umówić na plotki lub porozmawiać, zawsze najpierw dzwoniła.
— Luna, kochanie, a co ty tutaj robisz? — zapytała zdziwiona Hermiona, której dłoń zastygła w połowie drogi między kupką z tyłu, a jedna z kupek z przodu.
— Hermiono, lepiej usiądź — poleciła Luna, przechodząc przez próg i zamykając za sobą drzwi. Odgarnęła też kosmyki sprzed oczu, brzęcząc niezliczoną ilością kolorowych bransoletek.
Nauczycielka rozglądnęła się dookoła, zerknąwszy także na swoje nogi skrzyżowane w tureckim siadzie. Jedyny ruch, na jaki się skusiła, było odłożenie książki na wieżę złożoną z woluminów traktujących o transmutacji.
— Co się stało? — pytając, przekrzywiła głowę.
— Miałam pewne przeczucia. Byłam w Mungu.
Serce Hermiony przyspieszyło, gdy w głowie pojawiły się najgorsze scenariusze, równocześnie kobieta wzruszyła się, ponieważ Luna pomyślała o niej w pierwszej kolejności, żeby powiadomić o swojej chorobie. Nie, żeby to był powód do jakiejkolwiek uciechy... Tak po prostu przeszło jej to przez myśl.
— Jesteś chora?
— Można tak powiedzieć — zachichotała blondynka.
Hermiona zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, z czego tamta się cieszyła.
Panna Lovegood, wkrótce Nott, zabrzęczała po raz kolejny bransoletkami, kiedy rozpoczęła przegrzebywanie torebki, czemu towarzyszyły przedziwne dźwięki. Szatynka wolała nie wyobrażać sobie, co jej przyjaciółka trzyma w torbie, zwłaszcza że mogło znajdować się tam wszystko z racji tego, iż osobiście rzuciła na nią zaklęcie zmniejszająco-zwiększające. Skrzywiła się, słysząc pisk, a później uspokajający szept Luny. Wreszcie w dłoni blondynki pojawił się poszukiwany przedmiot, a raczej kartka, a gdy znalazła się ona bliżej oczu Hermiony, ta doszła do wniosku, że to zdjęcie, a jeszcze dokładniej wydruk z USG. Odebrała czarno-biały obrazek i przyglądnęła się czemuś, co musiało być pęcherzykiem z dzieckiem. Obraz na zdjęciu poruszał się, jakby właśnie w tej chwili, na żywo, oglądała ekran urządzenia do ultrasonografii.
— Ja... jestem w ciąży. — Luna potwierdziła myśli Hermiony.
— O matko! — jękliwie wykrzyknęła Hermiona, nie mogąc zrozumieć, jakim sposobem w ciągu dwóch miesięcy jej przyjaciółka zdobyła narzeczonego i zaszła w ciąże. — To... eee... gratuluję. — Kobieta wstała, pokracznie przekroczyła mur utworzony z książek, odłożyła zdjęcie na biurko i wyściskała Lunę, ukrywając zszokowaną twarz przed jej spojrzeniem. — Który to... — Miesiąc? Nie, na pewno nie miesiąc... — Tydzień?
— Czwarty. Myślę, że to owoc imprezy zaręczynowej... Gdy goście już poszli, wcale nie chciało nam się spać...
— No, co ty nie powiesz...
Gdyby Hermiona nie wypiła eliksiru antykoncepcyjnego po imprezie zaręczynowej, z dużym prawdopodobieństwem mogłaby dzielić się dobrą-złą nowiną z Luną. Na szczęście wypiła miksturę do dna, prawie wyciskając z butelki ostatnią kropelkę. Wolała nie ryzykować, że wpadnie wraz z mężczyzną, któremu obce były wartości rodzinne, a także jakakolwiek głębsza więź międzyludzka.
— Muszę powiedzieć Teodorowi, ale uznałam, że najpierw do ciebie zaglądnę — oświadczyła szczerze ucieszona blondynka. — Może podpowiesz mi, jak to zrobić? — zaproponowała.
— Możesz mu ot, tak po prostu powiedzieć — podpowiedziała Hermiona, wiedząc, że raczej nie nadaje się do takich rzeczy, a porady tego typu daleko wybiegały poza zakres jej kompetencji.
Odkąd zajmowała się ciężarną Amandą, pochłonęła tysiące stron poradników dla ciężarnych, przeglądnęła dziesiątki for, a także zdobyła setki broszur informacyjnych z dietami, suplementami i innymi zagadnieniami interesującymi kobiety w stanie błogosławionym, lecz w dalszym ciągu nie czuła się pewnie w tych tematach, a już naprawdę słabo w takich drobnostkach, jak to, w jaki sposób oznajmić światu, że będzie musiał wykarmić kolejną ludzką gębę.
— Hermiono... ile razy w życiu oświadcza się mężczyźnie, że będzie ojcem?
— Bardzo rzadko... — zgadła nauczycielka.
— No właśnie. Rozmyślałam nad zakupem malutkich bucików i zostawieniu ich na stole w kuchni wraz ze zdjęciem, ale to banał...
A więc o to ci chodzi, zrozumiała panna Granger. Więc jednak mogła pomóc. Jakiś czas temu rozczulała się nad słodkimi sposobami przekazania w sposób niewerbalny wieści o maleństwie, które znalazła na jednym z forów internetowych. Dobrze, że zaistniała taka kopalnia wiedzy, popartej ludzkimi doświadczeniami, jak Internet.
— Kiedyś czytałam artykuł na temat niekonwencjonalnych sposobów przekazania tej nowiny... — mruknęła, opierając się pośladkami o biurko. — Najoryginalniejszymi pomysłami wydawały mi się taki z pomalowanym brzuszkiem i pudełkami...
— Powiedz o tym więcej — zachęciła Luna, kiwając z werwą głową niczym piesek na desce rozdzielczej pędzącego przez polskie drogi samochodu.
— No więc... — Nie zaczyna się zdania od „no" ani tym bardziej od „więc", skarciła samą siebie. — Rysujesz na brzuchu oczka i uśmieszek bądź dzidziusia... i gdy znajdujecie się w sypialni, podczas... ekhem... gry wstępnej... Teodor powinien zauważyć ten rysunek i zrozumieć, o co chodzi. A ten drugi sposób, o którym wspomniałam... Do niego potrzeba dużej ilości pudełek, a każde musi się mieścić w kolejnym... taka Matrioszka... Ach... ty pewnie nie wiesz, czym jest Matrioszka... Nieważne. No i w ostatnim, najmniejszym pudełku znajduje się fasolka. Fasolka to taki jakby symbol dziecka. Niektórzy mugole tak na nie mówią, gdy są jeszcze w brzuchu matki — zakończyła swój nieskładny monolog.
— Taka Skacząca Fasolka Weasleyów? Czy Bertiego Botta? — dociekała Luna.
— Eee... — stęknęła Hermiona. — Myślę, że może być zwykła. A z fasolkami Bertiego Botta bym nie eksperymentowała... Co, jeśli trafiłaby się fasolka o smaku wymiocin? Chyba nie chciałabyś, żeby twoje dziecko symbolizowała fasolka smakująca jak wymioty? Albo woskowina z uszu? Zgniłe jajko? Nie... — Pokręciła głową — Najlepiej zaufać zwykłej fasolce.
— Jesteś genialna! Wykorzystam oba pomysły!
— Ale... — Szatynka nie miała okazji, aby naprostować wymysł panny Lovegood (a nie miał on najmniejszego sensu, bo przecież wystarczy jeden z tych sposobów, aby Teodor się domyślił), gdyż ta jej przerwała.
— Pomożesz mi w zakupach! — Luna wyciągnęła rękę do Hermiony, łapiąc za jej przed ramię i ciągnąć ją za sobą do drzwi. — Muszę odwiedzić jeszcze sklep z eliksirami. Chodź! — ponagliła ją, wciskając płaszcz w jej ramiona. — Przecież widzę, że nic nie robisz.
I znów panna Granger nie mogła zaprotestować, z utęsknieniem więc zerknęła na piętrzące się kupki książek, obiecując sobie, że jeśli starczy czasu, dokończy rozpoczętą pracę, a może nawet zadba o swoją urodę, zanim drzwi jej mieszkania odcięły ją od może i nie lubianej, ale przyjemniejszej od zakupów roboty.
***
Ostatni raz odwiedziła Hogsmeade, gdy odbierali wraz z Teodorem Hermionę i Draco przed wyjściem do klubu, nic więc dziwnego, że teraz, w świetle dnia, wioska tak ciekawiła Lunę. Blondynka rozglądała się na wszystkie strony, a żaden szczegół wsi nie uszedł jej uwadze.
Kobiety podążały wysypaną żwirem ścieżką, szczelnie otulając się płaszczami z powodu przenikliwego jesiennego chłodu. Luna wątpiła, iż uda się jej wyciągnąć Hermionę z zamku, a jednak jedna jedyna próba zakończyła się sukcesem. Dziewczyna była wyjątkowo podekscytowana w tym dniu i zapewne każdy, znając powody, zrozumiałby szeroki uśmiech, występujący od dłuższego czasu na jej twarzy.
Od dwóch lat trwała zła passa panny Lovegood, zapoczątkowana ciężką chorobą, na którą zapadł jej ojciec Ksenofilius. Uzdrowiciele załamywali ręce, a mugolscy medycy dali mu pół roku życia. Parę miesięcy temu, w styczniu, ojciec Luny zmarł, wcześniej pogrążając się w szaleństwie. Przejęła jego rolę, jako redaktorka naczelna zaraz po diagnozie. Po pogrzebie wszystko przypominało o zmarłym, a zwłaszcza pusty dom. Przeniosła się bliżej wydawnictwa, aby mieć wszystko na oku, a także, żeby uniknąć złych myśli. Gdyby nie pomoc przyjaciół, byłoby ciężko, a ona mogłaby się załamać. Ona, Luna Lovegood, dla której nie było rzeczy niemożliwych, ani nieprawdopodobnych. Punkt poznania Teodora wyznaczył w jej życiu nowy, lepszy tor, paląc światełko w tunelu. Miłość do Notta spadła na nią jak grom z nieba. Jakby doznała oświecenia. Jakby znów dostrzegła cel swojego życia — uszczęśliwienie drugiej osoby; wcześniej uszczęśliwiała swojego ojca, który po śmierci Pandory, miał tylko ją. Oboje samotni rozumieli się bez słów, a rozmowy o zmarłym ojcu z ukochanym podnosiły ją na duchu. On rozumiał i nie oceniał, gdy czasem robiła coś "głupiego", co było tylko jej i Ksenofiliusa. Oświadczyny przypieczętowały nowy powód, aby żyć pełnią życia, a wpadka i ciąża, niby zbieg okoliczności, ale utwierdziły ją w słuszności podjętych decyzji, bo nic nie dzieje się przypadkiem. W to wierzyła.
Pierwszym budynkiem, jaki kobiety postanowiły odwiedzić, był ten, mieszczący w sobie aptekę. Przez lata Hogsmeade rozrastało się, a przedsiębiorcy zachęceni większym zainteresowaniem Hogwartem niż dawniej, wykorzystywali okazję, budując coraz to nowe lokale, co upodobniło wioskę do ulicy Pokątnej, znajdującej się w Londynie. Uczniowie nie musieli już prosić prawnych opiekunów o przysyłanie zapasów na eliksiry, pergaminów i piór na zajęcia, gdyż wystarczyło, podczas wypadu do Hogsmeade, zakupić potrzebne rzeczy.
Zza szklanych drzwi apteki na wolność wyrwał się mdlący odór mikstur, duszących ziół, a także mieszanina bliżej nieokreślonych nut zapachowych. Luna zakaszlała, a jej oczy zapiekły i wypełniły się łzami. Spojrzała na Hermionę, której oczy także poczerwieniały.
Grzecznie ustawiły się na końcu kolejki. Mimo iż prócz nich w pomieszczeniu przed ladą znajdowały się tylko dwie osoby, były ściśnięte niczym szproty w puszce. Do tego ten paskudny zapach. Luna czuła się jak jedna z tych małych rybek.
— Byłaś już u krawcowej? — zagadała Hermiona, skończywszy oględziny, wiszących nad głowami sznurów czosnku i pęczków suszonej zieleniny oraz kwiatów.
— Yhym — mruknęła blondynka, kręcąc nosem. — Wysyłałam ci nawet zdjęcie.
— Och... faktycznie, myślałam, że to... mniejsza z tym. Wiesz, że będziesz musiała poszerzyć suknię?
— To niepotrzebne. — Luna wzruszyła ramionami.
— Dlaczego?
Przesunęły się o krok, gdy starsza czarownica odeszła od kontuaru, dźwigając torbę z medykamentami.
— Bo przeniesiemy ślub na styczeń, gdy jeszcze nie będzie widać brzuszka — odpowiedziała pewnie panna Lovegood. Myślała o tym przez całą drogę ze świętego Munga i uznała, że to najlepsze wyjście. Powinni jak najszybciej wziąć ślub, aby Teodor mógł w razie czego za nią odpowiadać, bo prócz niego, nie miała nikogo.
— Nie rozmawiałaś o tym jeszcze z Teodorem... — zauważyła Hermiona. — Skąd wiesz, że się zgodzi na zmianę terminu ślubu?
— Nie martw się na zapas. Zgodzi się, jestem tego pewna. Gdy przedstawię mu plusy zmiany terminu, nawet się nie zawaha. To nie jest moje widzimisię, ale potrzebna zmiana. — Luna się zamyśliła, wyobrażając sobie dzień ślubu. Siebie w białej sukni... a może lepiej błękitnej? Pastelowo-różowej? Jeszcze nie podjęła decyzji co do barwy, ale wiedziała, że biel zginie w otaczającym śniegu. W końcu dodała rozmarzonym tonem, gdyż wciąż znajdowała się duchem we własnym świecie: — W sumie... dobrze się stało. Gdy tak o tym myślę, zimowa sceneria wydaje się oryginalniejsza. No, i nie będą latać ponocniki południowe... one nie znoszą zimna.
— Och. Aha.
— Co dla pani? — ochrypły głos aptekarki sprowadził blondynkę na ziemię.
Panna Lovegood zamrugała, odganiając sprzed oczu obraz karocy na płozach, którą zajechaliby na miejsce ceremonii. Karoca byłaby oczywiście ciągnięta przez graniany... Utkwiła wzrok w kobiecie o aparycji ropuchy, a dokładniej w jej wyłupiastych, błyszczących oczkach. Odchrząknęła, sięgając do torebki, aby znaleźć kalendarz, w którym schowała receptę od uzdrowiciela. Podała kartę, którą odebrały, ubrane w czerwone szpony, krótkie palce.
— To wszystko — powiedziała.
Aptekarka bez słowa wzięła się do pracy, krzątając żwawo po zapleczu, co zdziwiło Lunę, zwłaszcza gdy dostrzegła, jak ta bez problemu manewruje w przestrzeniach niewiele szerszych od jej własnych pokaźnych gabarytów, wskazujących na dobrobyt lub małą dbałość o zdrową dietę.
Niska, przysadzista kobieta po chwili wróciła do okienka z naręczem leków i suplementów. Nabiła każdy produkt na kasę, po czym znudzona podniosła oczy na klientkę, a jeszcze nudniejszym głosem zapytała:
— Dawkowanie jest znane?
— Tak. — Chciała jak najszybciej wyjść z apteki, gdyż, przez otaczający zapach, w gardle czuła dziwną napierającą gulę.
— Siedemnaście galeonów, piętnaście knutów.
Ciekawe, czy na co dzień też operuje takim tonem? Luna wygrzebała z portfela monety, a każdą z nich, odliczając, kładła z brzdękiem na talerzyku.
— Proszę. — Blondynka uśmiechnęła się szeroko, pragnąc zarazić optymizmem drugą osobę. Na nic zdały się jej wysiłki, gdyż obojętne oblicze sprzedawczyni nawet nie drgnęło.
Zawiedziona traktowaniem, odwróciła się na pięcie, ściskając swoje zakupy w ramionach i wyszła pospiesznie, jakby ktoś ją wyganiał. Świeże powietrze szybko odgoniło chmurne myśli, a także zapobiegło gorszym mdłościom.
— Gdzie teraz? — zapytała Hermiona.
— Pudełka, wstążka, flamastry i fasolka — odpowiedziała automatycznie Luna.
— A. To do papierniczego. — Szatynka wskazała na kolorowy budynek, który jednak bladł w towarzystwie gmachu Magicznych Dowcipów Weasleyów. Ruszyły przed siebie. — Czujesz się gotowa na dziecko?
Nie zastanawiała się jeszcze nad tym. Gdy uzdrowiciel powiedział, że jest w ciąży, po prostu przyjęła tę wiadomość. Gdy okres się spóźniał, też nie zastanawiała się nad swoją gotowością. Kiedy Hermiona zadała pytanie, Luna wciąż nie wiedziała, co powiedzieć. A może właśnie wiedziała?
— Na dziecko nie da się przygotować — stwierdziła, wpadając przypadkiem na ten wniosek. — Po prostu się pojawia i trzeba to jakoś przyjąć. Ja się cieszę — dodała szczerze. — Lubię dzieci. Szkoda, że mój ojciec... Eh... on by się ucieszył...
Znów pomyślała o ojcu. Ksenofilius z pewnością ucieszyłby się z tej wieści, gdyż sam uważał, że nie ma wartości większej niż własne dziecko, co okazywał na każdym kroku, otaczając Lunę charakterystyczną ojcowską miłością. Chciał oddać wszystko, co miał, za nią, a nawet splamić swoje sumienie niegodnym uczynkiem, wydając Śmierciożercom Harry'ego Pottera. Nie pochwalała tego czynu, ale rozumiała uczucie, które za nim stało. Zrobiło jej się przykro, kiedy zobaczyła scenę, która nigdy nie miała nadejść — dziadka i wnuczka, szukających tajemniczych zwierząt w domowym ogródku.
Hermiona zauważyła zmianę nastroju u Luny. Pocieszająco położyła dłoń na jej ramieniu.
— Chyba jednak jesteś gotowa — powiedziała.
— Być może — przyznała panna Lovegood. Czyżby wykazała się dojrzałością? Na to wyglądało.
Nie przedłużając smutnej sceny, kobiety weszły do kolejnego sklepu — papierniczo-zabawkowego. W środku było parno, a ciepłe, wręcz jaskrawe barwy wystroju wnętrza, jeszcze potęgowały odczucie dusznego gorąca. W powietrzu lewitowały pióra, a niektóre z nich goniły siebie nawzajem, jakby bawiły się w berka. Prócz nadzwyczaj żywych piór pod sufitem unosiły się inne szkolne przedmioty jak kałamarze i pergaminy oraz papierowe, kolorowe origami w kształcie ptaków, szybujące w zamkniętym pomieszczeniu. Stojąc w wejściu i patrząc na wielkie pomieszczenie, wcale nie miało się wrażenia pobytu w dużej przestrzeni, a wręcz przeciwnie — w zagraconym, małym składziku. Między półkami pozostawało miejsce tylko dla jednej osoby. Pluszaki zajmowały każdy kąt, wylewając się na wąskie korytarzyki. Zabawkowe misie grały, mówiły i piszczały, koniki rżały, a małpki wspinały po szafkach. Kobiety przeciskały się mozolnie, lecz z efektem, do części z prezentami, gdzie miały nadzieję znaleźć upragnione pudełka i wstążki. Flamastry piszące we wszystkich kolorach tęczy, Luna dojrzała przy kasach.
Przystanęły przy obładowanej różnobarwnymi gadżetami wystawie, od imiennych kubków na urodziny, po pijackie gry planszowe. Pstrokate pudełka w najwymyślniejszych motywach graficznych stały poukładane jedno na drugim obok gabloty. Luna kucnęła i oglądnęła jedno z nich.
— O to chodzi? Ile wziąć?
— Z pięć...
Luna kiwnęła głową, wybierając pięć pudełek od największego do najmniejszego. Wybrała też zieloną wstążkę.
Udały się do kasy, aby dokończyć zakupy. Wystarczyło odnaleźć fasolkę. Luna widziała interesujący ją przedmiot w sklepie Weasleyów. Tam też poprowadziła Hermionę.
Latarnie zostały zapalone, kiedy słońce zaszło do połowy za wzgórza pokryte iglastymi drzewami. Czarny postrzępiony cień przecinał pomarańczowy okręg. Dziewczyna uniosła rękę i spojrzała na zegarek. Została jej godzina do powrotu Teodora do domu. Musiały się pospieszyć.
Szybko weszły do sąsiedniego budynku i prawie się wycofały, słysząc głośną muzykę ze straszaka na ghule. Jakiś dzieciak wypróbowywał nowy produkt, wystawiając cierpliwość swoich rodziców na próbę. Blondynka zachichotała i wraz z Hermioną weszły głębiej. Wiedziała, że gdzieś widziała skaczące, przeszkadzające fasolki. Podrapała się po głowie, rozglądając na około. Od otaczających kolorów aż kręciło się w głowie. Wreszcie dostrzegła interesujący ją plakat, reklamujący Energiczne Warzywa. Pociągnęła szatynkę za rękę, prowadząc ją za sobą.
Spomiędzy foliowych paczuszek z Podrygującymi Marchewkami, Jazgoczącymi Brokułami i Upartymi Ziemniakami, wygrzebała Skaczące Fasolki. Śmieszył ją pomysł rudych braci, a o sile tych niepozornych gadżetów przekonała się sama, gdy próbka od Rona spadła na podłogę w wydawnictwie; warzywa rozpierzchły się na wszystkie strony, nie dając się złapać. Przez kolejny tydzień znajdywała zeschnięte truchełka marchewek i fasolek, z czego te drugie mimo stanu agonalnego wciąż psociły.
Po raz trzeci, i na szczęście już ostatni, podeszła do kasy.
— O! — Ron zdziwił się na widok Hermiony i Luny. — W czym mogę wam pomóc? — Sprzedawca oparł się o kontuar.
— Cześć, Ron — przywitała się, podsuwając paczuszkę z fasolkami pod nos rudzielca. — Ja chciałam tylko te fasolki.
— Hej. — Hermiona się uśmiechnęła, stając z boku.
— Znów będziesz mnie zamęczać telefonami? Ron, ale one nie dają się złapać! Ron, one są agresywne! Ron, chciała wybić mi oko! Ron, pomóż mi je złapać! — zapiszczał, udając panikę Luny w czasie wspomnianych rozmów.
Blondynka zarumieniła się, gdyż przypomniała sobie główny powód tamtych telefonów. Nigdy nikomu o tym nie wspominała, ale podczas wspólnej nauki poczuła do najmłodszego męskiego przedstawiciela Weasleyów coś więcej niż zwykłą sympatię. Później jednak kontakt często się urywał, a następnie zaczęły się problemy z ojcem, więc nie zajmowała się tak przyziemnymi rzeczami, jak zauroczenie. Dzwoniła, ponieważ miała nadzieję, że podczas wspólnego zbierania rozbrykanych jarzyn, coś zaiskrzy. Niedomyślny Ron oczywiście nie przybył z odsieczą.
— Nie... Potrzebuję ich... do czegoś innego... takiego projektu... — Teodor powinien dowiedzieć się przed innymi, więc wolała nie zdradzać swojego stanu wszystkim po kolei. Hermiona stanowiła wyjątek.
— Okay. Promocja dla znajomych? Plus dwieście procent?
— Bardzo śmieszne. To ja wolę bez promocji. — Już raz ją nabrał na promocję, dając w gratisie szampon puszący włosy, który miał ponoć zapewnić gładkość kosmyków niczym u najprawdziwszej Wilii.
— Weź za darmo, jeśli to twój jedyny zakup — parsknął. — Chcę tylko później dostać film, jak biegasz za nimi po rezydencji Notta.
— Nie ma sprawy — zaśmiała się, chowając fasolki do torebki.
— Znów bez Draco się włóczysz? — Ron uraczył Hermionę uwagą.
— Jak zwykle... — zaczęła panna Granger.
— Straszy w lochach — dokończył za nią Ron. — Już to słyszałem. Ponoć Harry zrobił nalot. Jak się trzymasz?
— Dobrze. Draco mi pomógł.
— Wiedziałam, że swatanie was to świetny pomysł. Mówiłam Teodorowi, ale on się tylko śmiał — poskarżyła się Luna. Śmiał to mało powiedziane. Prawie tarzał się po podłodze ze śmiechu, dusząc się własną pięścią. Żaden żart nie wywołał w nim takiej głupawki jak jedno, jedyne zdanie: umówmy Hermionę z Draco, pasują do siebie.
— To głupi pomysł. Prędzej, czy później, się pozabijają. Gdy się pokłócą, polecą avady — westchnął Ron. — Nastąpi trzecia wojna czarodziei, dzieląc nasz świat na obóz Hermiony Przemądrzałej oraz Draco Tlenionej Fretki. Zaczniesz się wtedy modlić, aby powrócił Lord Beznosy ze swoim popieprzonym programem podboju świata.
— Ekhem — odchrząknęła Hermiona ze złością — przesadzasz.
— Jest między nimi płomień. — Luna wzruszyła ramionami.
— Ta... Płomień gotów przeistoczyć się w najprawdziwszy pożar i strawić nas wszystkich po kolei, jeśli nie opowiemy się po którejś ze stron. Oczywiście, skarbie, zawsze będę za tobą, choćby twoja wina była bezsprzeczna. — Ron puścił oczko do Hermiony.
Luna znów spojrzała na zegarek. Powinna dawno być w domu.
— Wybaczcie, ale ja... muszę już iść.
— Och — jęknęła Hermiona ze zrozumieniem. — Tak, idź, idź. Ja jeszcze pogawędzę z Ronem. Prawda, skarbie? — zapytała szatynka jadowitym tonem.
— Naturalnie — przytaknął Ron, bezczelnie się uśmiechając.
— To na razie.
Pomyślała o domu. Jej nowym domu. Tym, który dzieliła z Teodorem. Następnie okręciła się wokół własnej osi, a ciemność ją pochłonęła.
Wylądowała w kuchni. Rozłożyła zakupy na stole. Pospiesznie powkładała jedno pudełko w drugie. Zabezpieczyła je wstążką. Następnie wyciągnęła flamaster i, za pomocą lusterka, namalowała koślawego dzidziusia. Lepiej nie potrafiła. Spojrzała na swoje dzieło. Na brzuch i na pudełka. Coś do niej dotarło. Uderzyła się z otwartej dłoni w czoło.
— Idiotka.
Zerknęła na okrągłą tarczę zegara, którego wskazówki wskazywały, gdzie znajduje się każdy z mieszkańców domu. Wskazówki były dwie. Ta Luny pokazywała napis „dom", druga informowała, iż Teodor jest w drodze. Pospiesznie oraz nadzwyczaj nieuważnie, otwarła fasolki, które wystrzeliły w powietrze niczym konfetti.
Zaklęła.
Opadła na kolana i na czworaka uganiała się za uciekającymi warzywami. Zielone fasolki, podskakując, wydawały wysokie dźwięki. Zamarła, zasadzając się na fasolkę, która podskakiwała w rogu, między piekarnikiem a ścianą. Powoli, ręka za ręką, noga za nogą, podeszła bliżej. Znów się zatrzymała, czekając na odpowiedni moment. Potrzebna jej była tylko jedna. Wcięła głęboki, uspokajający oddech. Postanowiła policzyć do trzech.
Raz. Fasolka skamieniała, „dostrzegając" zagrożenie.
Dwa. Luna oderwała dłonie od podłogi, szykując się do skoku.
Trzy. Luna skoczyła. Fasolka także skoczyła. Drobne ciałko z łoskotem odbiło się od ściany, a zielony demon, przeskakując z głowy na plecy, zasadził ostatniego susa daleko przed siebie na środek kuchni.
— Niech by cię cholera! — warknęła nabuzowana adrenalina i ciążowymi hormonami blondynka.
— Co ci zrobiłem?!
Pisnęła. Popatrzyła wyżej, na Teodora stojącego w drzwiach kuchni. W dłoni trzymał torbę z zakupami. Zapach świeżego pieczywa natychmiast dotarł do nozdrzy panny Lovegood, co uświadomiło jej, że już dawno powinna coś zjeść.
— Nie... ty...
— Co tu się stało? — zapytał mężczyzna, wchodząc do kuchni i odkładając papierowe torby na blacie.
Jego spojrzenie skakało od pląsających fasolek, przez Lunę, rozmasowującą ramię, aż do bałaganu na stole. Wziął do ręki pudełko, potrząsając lekko. Zmarszczył brwi. Pokręcił głową, po czym kucnął przy narzeczonej.
— Chciałam ci zrobić niespodziankę...
— Nie spodziewałem się, że będę musiał po powrocie do domu posprzątać. I zrobić obiad — dodał, patrząc sceptycznie na kuchenkę i pusty piekarnik. — Udało ci się. — Błysnął zębami.
Zaśmiała się, pojmując, że z tego wszystkiego zapomniała o obowiązkach. Zawstydzona spuściła wzrok.
— Eh... — westchnęła. — Chciałam to zrobić inaczej... ale... Teo, jestem w ciąży.
Długo się w nią wpatrywał, a jego spojrzenie początkowo nie było do rozszyfrowania. Później pochylił się, składając na jej ustach długi i namiętny pocałunek. Gładził policzki, głaskał po włosach. Przytulił tak, jak jeszcze nigdy.
— Kocham cię... — wyszeptał.
— Ja ciebie też.
Odsunął się na wystarczającą odległość, aby wzrokiem objąć całą jej twarz.
— Masz już zdjęcie?
— Tak. — Pokiwała, pospiesznie wstając i dopadając do torebki. Przegrzebała większość jej zawartości, na końcu, w akcie desperacji, wysypując jej zawartość na podłogę. Poczuła, że Teodor przysiadł za jej plecami, przyglądając się marnym próbom odzyskania zdjęcia. — Nie ma... — podsumowała. Pewna myśl zagościła w jej głowie. — Odzyskam je, jest u Herminy! Wystarczy... Mmm... — Po raz kolejny jej usta spotkały się z ustami mężczyzny. — Nieważne — porzuciła pomysł ponownego odwiedzenia Hermiony.
Straciła grunt pod nogami, kiedy Teodor podniósł ją i trzymając w ramionach, przeniósł przez hol, po schodach na pierwsze piętro, aż do sypialni. Położył ją ostrożnie na łóżku, bez ustanku całując. Podwinął rąbek bluzeczki, odsłaniając płaski brzuch z kolorowymi mazajami. Wybuchnął śmiechem.
— Proszę... nie komentuj tego... — Spłoniła się Luna.
— Mam coś lepszego do roboty...
***
Mógł sobie pukać i pukać, i nic z tego nie wynikało. Wiedział, że Hermiona jest u siebie w mieszkaniu, gdyż kwadrans wcześniej minęła go na korytarzu, obładowana zakupami, zmierzając właśnie w tym kierunku. Westchnął. No to pozostało mu włamanie, które tak do końca włamaniem nie było, gdyż drzwi lekko ustąpiły, gdy tylko nacisnął klamkę.
Przekroczył próg, rozglądając się po oficjalnej części mieszkania, gdzie mieścił się gabinet. Obok biurka, w kółku, piętrzyły się wieże utworzone z książek; przygotowywała się do turnieju, zapewne zawalając młodą Bons masą ciężkiego, bez wątpienia nadprogramowego, materiału. Nigdy niczego się nie nauczy. On bynajmniej zamiaru powtarzać informacji z minionych lat nie miał. Jego spojrzenie powędrowało przez ściany ozdobione obrazami, które tylko w niewielkim stopniu sprawiały, że wystrój i kolorystyka tego miejsca nie wydawały się mdłe. Na blacie biurka zauważył to, po co przybył do pieczary Granger-poczwary — testy. Uściślając, ostatnie testy poprawione przez nauczycielkę obrony zamiast niego w ramach umowy. Aż łezka w oku się zakręciła na wspomnienie tych beztroskich godzin zyskanych z racji profitów po imprezowych.
Zaglądnął jeszcze do sypialni. Byłej Gryfonki tam nie znalazł.
— Hermiona?! — wydarł się, kulturalnie dając znać, iż myszkuje w jej mieszkaniu.
— Brałam prysznic! — odwrzasnęła Hermiona zza drzwi łazienki.
— Aha — mruknął Draco, patrząc na gadające drzwi. — Wezmę tylko testy!
— A bierz!
Skoro mogę... Wrócił do gabinetu, pewniej podchodząc do biurka.
Skontrolował stan testów, upewniając się, czy wszystkie, aby na pewno, są ocenione. Pomruczał pod nosem z aprobatą i już miał ruszyć hen daleko w świat, a dokładniej do lochów, kiedy pewna rzecz przykuła jego uwagę, a rzecz ta byle jaką być nie mogła, żeby zasłużyć sobie na badawcze spojrzenie samego Malfoya.
Pod paroma kartkami, pod kilkoma broszurami na temat zdrowego odżywiania, tuż obok podręcznika do obrony przed czarną magią dojrzał znajomo wyglądające zdjęcie. Takie rzeczy widywał ostatnio w poradnikach na temat ciąży, więc przeraził się nie na żarty. Wziął poruszającą się fotografię z wnętrzem kobiecego ciała do ręki i przyglądnął się jej uważnie. Ekspertem nie był, ale domyślał się, iż patrzy na macicę, a ten bąbel pośrodku to dziecko. Odwrócił fotografię, czytając odręczną notatkę. Czytając to zbyt dużo powiedziane, gdyż przeleciał wzrokiem po czymś, co zapewne było starannym, wyuczonym przez lata praktyki, pismem lekarza. Jedyną daną, którą wyłowił z otaczających hieroglifów, była cyfra cztery. Znów spojrzał na front fotografii.
Cztery... cztery... na pewno nie miesiące, ocenił krytycznie niewielką kuleczkę. Cztery... tygodnie... Tygodnie!
Ze zgrozą uświadomił sobie, że Granger jest w ciąży, a co najważniejsze dzieciak najpewniej był jego. Bez wątpienia wzięła eliksir antykoncepcyjny (a przynajmniej tak podpowiadało mu przeczucie, wszak nie ryzykowałaby wpadki właśnie z nim: chłodnym, obojętnym... samcem i wilkołakiem; o tym ostatnim, oczywiście, nie wiedziała), lecz mikstura nigdy nie dawała stuprocentowej pewności bezpieczeństwa. Czasem wystarczyła chwila w zbyt ciepłym miejscu, przekroczenie daty ważności, czy niby nic nieznaczący błąd podczas warzenia. I bum. Katastrofa gotowa. Dokładnie jak z eliksirem tojadowym. Mógł sięgnąć po prezerwatywy (Nott znając swoich przyjaciół, upychał je, gdzie popadnie), ale kobiecy tyłek sprawnie przyćmił jego myślenie. I na co mu było oglądanie obrazków w książce o chorobach wenerycznych, jeśli nic się nie nauczył? Gdzie podziała się jego ostrożność? Dlaczego z przypadkowymi laskami się zabezpieczał, a z Granger już nie? Nie brał nawet pod uwagę ewentualności, iż Neville wreszcie pokazał jaja. Co to, to nie. Longbottom był zbyt grzeczny na pocałunki, a co dopiero na... za to Hermiona, jak na siebie przystało, (chyba) nie uprawiała seksu z byle kim i przypadkiem, poza tym jednym wyjątkiem na przyjęciu zaręczynowym. Aż się poczuł wyróżniony.
W odpowiedzi na zaistniałą sytuację zaczął rozmyślać o tym, co z tym fantem zrobić. Opcji było mnóstwo. Co pewne nie zamierzał się z Granger wiązać tylko i wyłącznie z powodu wpadki; dało się ten ambaras załatwić w inny, bardziej mu odpowiadający, sposób. W ogóle wolałby uniknąć wiązania się z kimkolwiek. Ostatecznie mógłby przemyśleć próbę randkowania z Granger. Ale to ostateczna ostateczność, której wolał nie brać pod uwagę. Dziecko nie było zagrożone wilkołactwem, a przynajmniej nie odnotowano takich przypadków. Jedna rzecz pewna. Pozostało pytanie, czy chciałby się widywać z dzieckiem, gdyby nie został zmuszony do wejścia w związek. To wiele by zmieniło. Nie myślał raczej o zamieszkaniu na stałe z potomkiem, bo to zakrawało na szaleńczą nieodpowiedzialność, a o regularnych odwiedzinach, kilku wspólnych dniach razem, w dalekim odstępie czasu od pełni. Chyba by sobie tego nie odmówił. Nie potrafiłby. W wyjątkowo głęboko ukrytej głębi serca cieszył się na taki obrót spraw. Tylko co na to wszystko Granger? Mógł sobie gdybać, niestety do tanga, jak i do wychowania dzieci, trzeba dwojga. Będzie musiał jej też powiedzieć o swojej przypadłości, bo tylko w takiej sytuacji dopuszczał możliwość przyznania się Pannie Nadzwyczaj Ostrożnej (a jednak nie do końca) do likantropii.
— Hermiono, chcesz mi coś powiedzieć? — krzyknął, wgapiając się w swoje dziecko.
Moje dziecko... To brzmiało co najmniej dziwnie, nawet w myślach.
— Co?! — odkrzyknęła Hermiona, po czym nastąpiło znajome kliknięcie przekręcanego zamka.
Jak poparzony, Draco odrzucił zdjęcie na biurko i zakopał je w otaczającym rozgardiaszu, żeby Granger nie domyśliła się, że on wie. Gdyby chciała mu powiedzieć już, teraz, zaraz, to by powiedziała, prawda? Może nie była jeszcze gotowa? Cholera, on tym bardziej nie był gotowy. Podniósł głowę w momencie, w którym owinięta ręcznikiem, mokro-włosa Hermiona, w maseczce na twarzy, wparowała do gabinetu. Ten widok trochę nim wstrząsnął, ale nie dał tego po sobie poznać. Przytulił do piersi testy, co kobieta skwitowała pełnym pobłażania uśmiechem.
— Hermiono, wiesz, że jeśli masz jakiś problem, to zawsze możesz mi o nim powiedzieć — oznajmił, uśmiechając się lekko, co by wydawać się sympatyczniejszym, godnym powierzenia tajemnicy.
Może mu nie ufała? Może wciąż się boczyła o tych parę przypadków złośliwości z jego strony? Uznał, iż chwilowo warto ocieplić stosunki, zwłaszcza że nie powinno się drażnić kobiety w ciąży. Tak mówiono. Mówiono też, że w ciąży je się za dwoje, co było wierutną bzdurą. Niemniej w to pierwsze wolał wierzyć.
— Problem? Ty ostatnio jesteś moim problemem.
W to nie wątpił, zwłaszcza że niechcący ją zapłodnił.
— Tak się kończy chęć pomocy — podsumował. — Ekhem — odchrząknął. — Coś nowego?
— Steel zgarnął kolejnego Trolla.
— To było do przewidzenia. Chodziło mi raczej o coś, czego nie przewidzieliśmy... Ani ty, ani ja... — zasugerował.
— MacKinnon chyba się pozbierał.
— Tak, tego bym nie przewidział. Dzięki.
— Malfoy, chcę się przebrać — marudziła kobieta. — Nie czuję się dziś najlepiej. Jeśli chcesz być pomocny, sugeruję, abyś opuścił moje mieszkanie. Ewentualnie możesz wygrzebać ze swoich zapasów eliksir przeciwbólowy i mi go przynieść.
Umysł Malfoya natychmiast obrał tor prowadzący do wiedzy z zakresu znajomości eliksirów, konkretnie analizując skład mikstury przeciwbólowej. Może i nie zagrażała bezpośrednio ciężarnej kobiecie, ale znał wiele innych środków o łagodniejszym działaniu. Przecież nie pozwoli Granger truć swojego dziecka... A co jeśli ona nie zamierzała urodzić i dlatego mu nie powiedziała? Ta myśl tak szybko uleciała z głowy Draco, jak i się pojawiła. Hermiona nie była taką osobą. A może jednak była? Spojrzał w jej oczy, a także objął całość jej twarzy, która wyrażała zniecierpliwienie. Nie. Nie była taka. A on nigdy by żadnej kobiety do tego nie zmusił, gdyby zaś zastanawiała się nad takim rozwiązaniem, odwodziłby ją od tego pomysłu. Co jak co, ale zawsze uważał, że powinno się brać na barki wszelkie konsekwencje wynikające z nieodpowiedzialnego zachowania.
— Eliksir przeciwbólowy? — powtórzył po niej. — Eee... Przecież zaraz idziesz spać. Eliksir słodkiego snu jest łagodniejszy.
Kobieta wskazała na drzwi.
— Wyjdź.
Nie denerwuj kobiety w ciąży, upomniał siebie, mimo iż miał ochotę dalej ciągnąć ją za język. Ta niepewność go irytowała. Wolałby wiedzieć, czego Hermiona teraz od niego oczekuje.
— Już mnie nie ma — zapewnił, cofając się do drzwi. — Przypominam, że w niedzielę jest obiad. Moja matka oczekuje, że przyjdziesz. Będzie też Andromeda i mały Teddy Lupin... — Hermiona oparła się o framugę między gabinetem a sypialnią, przywołując na twarz wyjątkowo znudzony wyraz. Zerknęła ostentacyjnie na zegar. Okay, Draco, ostatnia próba. — I przypominam... że jakbyś miała jakiś problem... to możesz mi powiedzieć...
— Nie jestem głupia, żebyś się ciągle powtarzał. Zrozumiałam za pierwszym razem. — Przewróciła oczami.
— Oczywiście, że nie jesteś głupia. Nigdy tak nie uważałem. To były tylko takie żarty — zaśmiał się Draco, w zdenerwowaniu mierzwiąc włosy. — Dobranoc, Hermiono — pożegnał się, wychodząc z mieszkania.
— Dobranoc, Draco — westchnęła Granger, nim blondyn zamknął (delikatnie!) za sobą drzwi.
Jeszcze chwilę stał bez ruchu, wpatrując się w drzwi, za którymi zostawił Hermionę.
Zostanie ojcem. Najprawdopodobniej, ale on był tego pewien. Gdy tylko omówi z Hermioną ten problem (problem to chyba złe słowo, raczej drobne powikłanie po wspólnej nocy, która swoją drogą była godna powtórzenia), gdy tylko coś postanowią, powie Narcyzie. Spodziewał się najróżniejszych reakcji, ale takich dobrych. Może to częściowo zrekompensuje brak stabilizacji w życiu jej syna?
Mimowolnie się uśmiechnął, ponieważ wprawdzie świadomie nigdy nie odważyłby się na dziecko, wpadka w pewien sposób zmusiła go do zaakceptowania tego, że zostanie ojcem. I w sumie, po raz drugi w ciągu paru minut, ucieszył się z takiej zmiany w dotychczas pustym życiu. Byle tylko Granger nie wymagała od niego tego, czego jej dać nie powinien.
*
Wybaczcie, że tak długo, ale po pierwsze nie miałam czasu, a po drugie... nie miałam czasu ;P
Dziękuję Klaudii za sprawdzenie rozdziału ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top