14: Wewnętrzne Rozterki

You cringe at the lightning
You walk on the water afraid
Cause faith to move mountains
Is like a shadow, falling away


And memories of darkness
Obstruct your view in the light
And a foothold eludes you
As your lungs flood with the tide
 

~ Anadel "Remember Me"

*

Kuliła się ze strachu, wciskając kobiece ciałko w pień drzewa. Wyraźnie wyczuwał jej strach. Woń przerażenia była tak charakterystyczna; ostra, przesycona feromonami. Każde uczucie składa się z innych nut zapachowych. Ciało drżące ze strachu emanowało ciepłem. Chciał ją ugryźć. Kły świerzbiły, ślina ciekła. Jedno kłapnięcie i zaspokoi tę potrzebę; domenę wilczego pragnienia.

Sunął nosem niżej. Coś słonego i mokrego. Łzy.

Zaskomlał. Nie mógł jej ugryźć! No dalej, odsuń się od niej!, warknął w myślach, walcząc z instynktem. Zostaw! Ponownie jęknął, tym razem cofając łapę. Dobrze. Tak. Tak. Jeszcze dalej. Daj jej czas. Daj jej uciec. Napięte mięśnie paliły żywym ogniem.

Obudził się z krzykiem. Tak, krzyczał. Zlany potem łapał desperacko powietrze.

Cholera, Granger, sapnął w duchu.

Podkoszulek lepił się do wilgotnego ciała. Na plecach, piersi i pod pachami szarego materiału rozlewały się ciemne plamy. Cholera! Przetarł czoło dołem od koszulki, ścierając strugi potu. Przyłożył dłoń do mostka; serce gnało, jakby brało udział w maratonie.

"Nie wiem, czy pan pamięta, panie Malfoy, ale był pan bardzo bliski zaatakowania dwóch uczniów. Panna Granger stanęła w ich obronie. Prawie ją pan ugryzł."

Pamiętał. Miał bolesną świadomość tego, czego prawie dopuściło się jego wilcze ja. Jeszcze chwila, a zatopiłby kły w jej wątłym ciele. Gdyby nie resztki świadomości... nigdy by sobie nie wybaczył. Do końca życia pokutowałby za jeden błąd. W Azkabanie. Już Potter by się o to postarał.

Minęło parę godzin. Po rozmowie z McGonagall udał się na spoczynek. Nie zasnął od razu. Długo przewracał się z boku na bok. Wydarzenia minionej nocy pojawiały się przed jego oczami, nie pozwalając na osiągnięcie spokoju, tak niezbędnego do snu. Ostatecznie sięgnął po końską dawkę eliksiru słodkiego snu.

Roztarł twarz. Wymacał w ciemności różdżkę. Machnął, wymawiając w myślach inkantację. Mrok rozjaśniły powracające do życia płomienie świec. Już niedługo. McGonagall zapowiedziała dalszą część remontu na ferie świąteczne. Znowu pomyślał o dyrektorce.

"Czy ma pan jakieś wytłumaczenie na zaistniałą sytuację? Co się stało? Za dużo obowiązków i zapomniał pan o porcji eliksiru? Nie? Przez nieuwagę nieprawidłowo przygotował pan wywar? Jeśli coś pana przerasta, proszę powiedzieć. Rozumiem, że w pana stanie... czasem może dojść do pewnych niedyspozycji. Jest pan jeszcze młody i nie zna wszystkich symptomów... Zawsze może wziąć pan wolne, jeśli zbliżająca się pełnia wywołuje zmęczenie..."

McGonagall... zawiódł ją, ale sam nie rozumiał, jak to się stało, że działanie eliksiru tak osłabło. Zrzucił kołdrę, wstając z łóżka. Zaraz powinien pojawić się na śniadaniu. Przeciągnął się, wyciągając poobijane mięśnie. To, co nie dało mu zasnąć, to myśli. Krążył wokół tematu mikstury jak sęp nad padliną, zastanawiając się, z której strony ugryźć problem. Znów zaczął rozmyślać, automatycznie przygotowując ciuchy do ubrania. Co się działo przez ten tydzień? W sobotę wypił dosłownie jeden kieliszek szampana. Prawdopodobne, ale naciągane. Resztę dni nie wziął nawet kropli alkoholu do ust. Wysiłek fizyczny? Od trzech tygodni trenował regularnie: niedzielę i środę rezerwował dla Quidditcha, w piątek zaś, w porannej luce, postanowił biegać i wzmacniać mięśnie. Zbyt dużo straconej wody? Zmęczenie? Osłabienie organizmu? Przetrenowanie? Nie, to chyba nie to. A może zażył coś poza eliksirem tojadowym? To mógł być dobry trop. Co prawda minął tydzień i wtedy jeszcze nie brał eliksiru tojadowego, ale mocny eliksir na przeziębienie mógł osłabić działanie pierwszej i drugiej jego dawki. Osobiście zawiódł we własnej dziedzinie. Prychnął z zażenowania, ściągając przepoconą koszulkę i bokserki, po czym wrzucił je do kosza na brudy. Wstyd. Nawet nie pomyślał, że mikstury będą ze sobą kolidować. Najwidoczniej i profesjonalistom się zdarza zawieść w swojej profesji. Zgubiła go pewność siebie. Odkręcił wodę. Wszedł pod gorący strumień prysznica. A co do propozycji McGonagall... nie zamierzał brać więcej wolnego, niż faktycznie potrzebował. Nie męczył się aż tak przed pełnią, żeby odpuścić. Uważał, że ma dość sił. Spłukał mydliny i wytarł się do sucha.

Roztarł kark. Zawiódł i wiedział, że nigdy więcej nie może sobie pozwolić na żadne niedopatrzenie.

"Tym razem nie powiadomię Ministerstwa. Robię to tylko ze względu na moje zaufanie do pana. Następnym razem już nie będę tak wyrozumiała. Całe szczęście, że nikomu nic się nie stało."

W nocy, po tym, jak McGonagall go znalazła, zaniemówił. Gdzieś zaginęła jego zdolność mowy. Siedział w jej gabinecie naprzeciwko, i tylko słuchał, jak przemawiała. Obserwował zmarszczki na pobladłej twarzy. Śledził starcze dłonie gładzące oparcie fotela, jakby starały się uspokoić. Nigdy nie będzie w stanie odwdzięczyć się za to, co Minerwa dla niego uczyniła, mimo że nie musiała. Każdy inny dyrektor wyrzuciłby go na bruk z wilczym biletem. Cóż za ironia! Ona dała mu kolejną szansę. Wykorzysta ją — właśnie to obiecał jej i sobie. Koniec z ryzykiem, koniec z alkoholem, koniec z pośpiechem, koniec z nieuwagą. Człowiekowi wydaje się, że panuje nad swoim życiem, póki to nagle, znienacka, nie zasadzi mu solidnego kopa w tyłek.

Spojrzał w lustro. Niespecjalnie zaskoczyła go bladość skóry i podkrążone oczy. Przywyknął. Pocieszył go fakt, iż w żadnym z widocznych miejsc nie jątrzyła się rana. Jakbym miał kaca, pomyślał, zerkając w swoje własne błyszczące oczy. Jakbym wiecznie chodził na kacu... Tego dnia faktycznie męczył go kac, ale moralny, drążący w świadomości minionej nocy. Niewiele brakowało. Niewiele. Wiedział, iż przez najbliższe dni będzie myślał tylko o jednym. O jednej. O Hermionie. Wysuszył wilgotne włosy ciepłym wiaterkiem z różdżki. Przeczesał je palcami, starając się stworzyć ład w tym nieładzie. Musiało wystarczyć. Miał inne rzeczy na głowie niż przejmowanie się wyglądem. Jeszcze tylko wpuścił parę kropel eliksiru wzmacniającego na język i był gotowy.

Ubrany wyszedł z mieszkania i wszedł w tłum Ślizgonów śpieszących na śniadanie. Nie mieli pojęcia, przepychając się i prawie wpadając na nauczyciela, w jakim towarzystwie się znaleźli. Jak bardzo niebezpiecznym dla nich był. Zazgrzytał zębami. Może pozostawanie na posadzie nauczyciela, to zły pomysł? Może powinien odpuścić? Może nie nadawał się do życia wśród innych ludzi? A gdyby otworzył coś własnego? Z daleka od innych? Nie... Nie powinien poddawać się paranoi. Przecież właśnie dla kontaktu z innymi ludźmi podjął się tej pracy. Chciał zachować resztki przynależności społecznej. Jakiejś normalności. Westchnął. W tym przypadku normalność to tylko ułuda... Gdyby wiedzieli, straciłby swoje dotychczasowe życie, a wszystko, co osiągnął, poszłoby w kosz. Niby powtarzał, że obyłby się bez towarzystwa, lecz w podświadomości wiedział, że nie dałby rady. Postradałby zmysły.

Doszedł do Wielkiej Sali. Przekraczając próg, czuł spojrzenia na sobie. Zawsze je czuł. Oto Draco Malfoy, syn Śmierciożerców, a także były Śmierciożerca. Ten, który wpuścił wroga w mury zamku. Walczący u jego boku, póki nie stchórzył, pojmując, że wybrał przegraną stronę. Wykazał się wyjątkową butą, myśląc, iż przeszłość nie ma znaczenia, a uczynki mające ją przyćmić, cokolwiek zmienią. Ciekawe, jak ostre stałyby się spojrzenia, gdyby tajemnica wyszła na jaw? Z pewnością, jakie by nie były, odprowadziłyby go do wyjścia, podczas gdy on ciągnąłby za sobą bagaż.

Zauważył uczniów z poprzedniego wieczora. Wcześniej nie zwracał na nich uwagi, ot, zwykli drugoroczniacy, niewyróżniający się z tłumu niczym. Dziś tak nie było. Roztaczali wokół siebie aurę strachu. Rozbiegane spojrzenia, blada cera, nietknięte śniadanie. Chyba woleliby skryć się w dormitorium. Jedno było pewne — nigdy więcej nie postawią nogi w zakazanym lesie. Chociaż... znał osoby, które nawet pomimo złych wspomnień z przyszkolnego lasu, wciąż doń wracały.

Oto i ona. Zaschło mu w gardle. Kobieta, która z odwagą rzuciła się na poszukiwanie dwóch chłopców. Kobieta, która stanęła oko w oko z wilkołakiem. Bardzo bliska podzielenia z nim losu. Wspiął się na podwyższenie i siadł na jedynym wolnym miejscu, właśnie koło niej. Koło Hermiony. Pachniała maścią na rany. Mentolowa woń szczypała w nadwrażliwe po pełni oczy. Rozcięcie nad brwią prawie się zagoiło, lecz skóra obok niego wciąż posiadała zielonkawo-żółty odcień siniaka. Z jakiegoś nieznanego mu powodu, pragnął ją przeprosić. Za noc, poprzedni dzień i poprzedzającą go noc. Ale był bucem — w jej mniemaniu — więc postanowił tego nie robić.

"Pana tajemnica pozostanie bezpieczna. Nikomu nie powiem, tak, jak się umawialiśmy. Jednakże sugeruję, aby przemyślał pan przyznanie się przed kadrą nauczycielską. Uważam, tak samo, jak na początku, iż w końcu większość się domyśli. Zaczną się plotki. A my plotek nie potrzebujemy. Lepiej je zdusić w zarodku. Ukrywanie wilkołactwa przed innymi może być też źle odebrane. Zresztą... Już przerabialiśmy ten temat na początku roku. Mam nadzieję, że wreszcie postąpi pan słusznie. Nie podejmę za pana decyzji. Proszę tylko, żeby pan rozważył moje słowa dokładnie. Łatwiej będzie kontrolować pańskie przemiany, jeśli ktoś pozostanie w pogotowiu. Ja nie mogę gonić pana po lesie."

Minerwa McGonagall przeważnie miała rację, tak jak w tym przypadku. On jednak pozostawał uparty i głuchy na prośby. Im mniej osób wiedziało, tym łatwiej się mu żyło. Mimowolnie spojrzał pobieżnie na każdą z twarzy, zastanawiając się, jak dana osoba by zareagowała. Większość z nich pracowała wcześniej z Lupinem. Faktycznie byliby tak skorzy do pomocy, gdyby ich potrzebował? Pomoc, prychnął w myślach. Wolał radzić sobie sam, nie wciągając osób postronnych w swoją tragedię. Tak czy siak, McGonagall zamknęłaby ich gęby na kłódki, więc o to, że ktoś by wygadał, nie musiał się martwić.

Jak nigdy wcześniej, nie miał apetytu. Zazwyczaj pochłaniał podwójne porcje. Tym razem tak nie było. Wciąż ściskało go w żołądku na myśl o Hermionie. Dobrze, że nie wiedziała, bo nigdy nie pozwoliłaby mu przebywać tak blisko siebie.

***

— Neville? — zakrzyknęła Hermiona, wychodząc z Wielkiej Sali. — Neville! — powtórzyła, gdy brunet się nie zatrzymał, po pierwszym zawołaniu.

Longbottom przystanął, odwracając w jej stronę twarz, wyraźnie zaskoczony tym, że go zatrzymała. Później doznał jeszcze większego szoku, gdy dostał okazję, aby w pełnej okazałości podziwiać jej twarz. Skrzywił się, utkwiwszy spojrzenie właśnie nad jej oczami.

— Co ci się stało? — zapytał, zanim do niego podeszła.

— To? Nic takiego — machnęła ręką w lekceważącym geście. — Zadrapanie. Do wesela się zagoi. Dwaj chłopcy zgubili się w zakazanym lesie, gdy miałam patrol. Gdy ich szukałam, potknęłam się i uderzyłam głową w drzewo. To nic. Pani Pomfrey już to opatrzyła — pospieszyła z wyjaśnieniami, widząc niemrawą minę Neville'a.

Znów przypomniała sobie o poprzedniej nocy. Dalej czuła strach, który towarzyszył konfrontacji z wilkołakiem. Gdy zamykała powieki, przed oczami pojawiały się szare ślepia.

Jeszcze tego ranka dyrektorka odwiedziła ją w skrzydle szpitalnym, gdy ta zbierała się do wyjścia. Opowiedziała o tym, że o świcie weszła do zakazanego lasu, żeby poszukać wilkołaka. Nie znalazła likantropa, za to natrafiła na miejsce, gdzie Hermiona rozbiła się miotłą, a tam w ściółce dojrzała różdżkę. Wieloletnia różdżka, wykonana z winorośli o rdzeniu ze smoczego serca, złamała się na pół, stając się bezużyteczną. Hermiona w przerwie między zajęciami postanowiła wybrać się do sklepu z różdżkami pana Ollivandera, tym samym zyskując doskonały pretekst, żeby porozmawiać z przyjacielem.

— Dzieciaki... — podsumował Longbottom krótką opowieść — wystarczy spuścić je z oczu, a nie dość, że nabroją, to jeszcze ty oberwiesz rykoszetem.

Kobieta się zaśmiała.

— Dokładnie. Wyobraź sobie, że upadając, złamałam także różdżkę. Muszę kupić nową. Wiesz, jak kapryśne są te zastępcze, a ja, jako nauczycielka obrony przed czarną magią, potrzebuję precyzji. Chciałabym dziś wpaść na Pokątną i pomyślałam, że może wybierzesz się ze mną? Będzie raźniej, może wpadniemy na kawę?

Powstrzymała się przed kolejnym wybuchem śmiechu, gdy Neville praktycznie rozdziawił usta, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu, bądź zdziwienia. Że też kiedyś myślała, że to jego normalna reakcja na zaproszenie od kobiety. To musiała być ta kobieta.

Draco mówił prawdę. Neville się w niej podkochiwał, a teraz zyskała pewność. Wystarczyło tylko wyjaśnić tę kwestię z nim sam na sam. Porozmawiać na spokojnie. Uważała, iż udawanie, że się o niczym nie wie, nie byłoby w porządku w stosunku do przyjaciela. Ona chciałaby wiedzieć, gdyby ktoś dowiedział się o jej uczuciach. Chciałaby dostać szansę na uporządkowanie wszystkiego.

— Ja... pewnie. Oczywiście — pokiwał głową. — Kiedy masz czas?

— Za dwie godziny mam godzinną lukę — zmarszczyła brwi, przypominając sobie dalszą część planu zajęć — później po siedemnastej, aż do dziewiętnastej, mam przerwę.

— Siedemnasta mi pasuje — stwierdził Neville. — Możemy coś zjeść na mieście, jeśli mielibyśmy nie zdążyć na kolację — zaproponował.

— Dobry pomysł. To siedemnasta pod Wielką Salą? — upewniła się.

— Tak. Dobrze się składa, kupię trochę witamin dla roślin... chłody dają im w kość...

Zachichotała, dostrzegając, iż niezręczność Neville'a nie jest spowodowana jego nieśmiałością i wrodzoną ciapowatością, a stresem związanym z przebywaniem w pobliżu jej osoby. To było w pewnym stopniu nawet słodkie.

— Na razie, Neville — pożegnała się, kierując swe kroki w stronę schodów.

Postanowiła więcej biedaka nie stresować, a przynajmniej dopóki nie zaczną rozmowy o jego marnych i niewidocznych próbach podrywu.

***

Zazwyczaj odwiedzała ulicę Pokątną przed rozpoczęciem roku szkolnego, kiedy ta tętniła życiem. Rodzice przechadzali się z dziećmi, nastolatkowie grasowali w grupach, a wśród nich przewijali się przeciętni konsumenci, zdesperowani na tyle, aby pchać się w dziki tłum pochłonięty szkolnymi zakupami. Hermiona wreszcie dostała okazję, aby zagościć w centrum handlowym magicznego świata w dzień powszedni, daleki jakiemukolwiek świętu, czy wydarzeniu. Ulice w porównaniu do tego, co znała, świeciły pustkami. Gdzieniegdzie mogła dostrzec parę, czarownicę lub czarodzieja, tudzież goblina, a nawet skrzata wysłanego na drobne zakupy przez swego pana. Bez całej tej chaotycznej otoczki szyldy nad drzwiami sklepowymi straciły swój krzykliwy urok. Witryny zdawały się mniej udekorowane i nie ginęły w nadmiarze bodźców wizualnych. Ot, spokojna uliczka ze sklepami.

Nie tylko ona uległa wrażeniu, po wejściu w tak znaną, a jednak nieznaną dzielnicę. Neville, jakby zszokowany, rozglądał się, a jego mina mówiła: czy na pewno dobrze trafiliśmy? Z całą stanowczością wylądowali w dobrym miejscu, co potwierdzał napis nad jednym ze skromniejszych okien wystawowych — Różdżki Ollivandera; oraz nieco dalej wyrastający wesoły, kolorowy, wręcz pstrokaty, budynek, mieszczący w sobie Magiczne Dowcipy Weasleyów. Z miejsca, w którym stali, dostrzegali także koślawy gmach banku Gringotta, Dziurawy Kocioł, butik Madame Malkin, a także sklep z sowami (zwierzęta pohukiwały, a ich odgłosy rozchodziły się po nieomal pustej ulicy).

Spojrzeli po sobie.

— To... gdzie najpierw? — zapytał Neville.

— Różdżki — odparła Hermiona.

Rozmowę postanowiła zostawić na sam koniec wycieczki, w razie, gdyby przyjaciel miał się za bardzo zestresować.

Ruszyli w stronę starego sklepiku. Po naparciu na drzwi, w środku odzywał się dzwoneczek. Nie musieli długo czekać na właściciela. Spomiędzy regałów, na których leżały ciasno upakowane pudełka z różdżkami, wyszedł siwy starzec o przenikliwym spojrzeniu srebrnych oczy. Jakby prześwietlał swoich klientów na wylot. Zapewne właśnie jego zdolność obserwacji czyniła zeń doskonałego sprzedawcę różdżek. Potrafił w mig odgadnąć, jaka kombinacja drewna i rdzenia przypasuje do danego czarodzieja. Po śmierci Gregorowicza zyskał nowych klientów, niestety okoliczności nie nastrajały do radości z powodu niemałego zwiększenia przychodu. Ujrzawszy Hermionę i Neville'a zmrużył oczy, po czym skupił swą uwagę właśnie na pannie Granger.

— Dziesięć i trzy czwarte cala, winorośl, rdzeń z włókna z serca smoka — przemówił. — Zakładam, że sprawowała się świetnie do czasu... — urwał, jakby czekał na odpowiedź.

— Została złamana podczas upadku — gładko skłamała Hermiona, jednak coś w wyrazie twarzy Garricka Ollivandera, zasugerowało, że poznał się na kłamstwie. — Skąd pan wie, że to właśnie ja przyszłam po różdżkę?

Starzec uśmiechnął się tajemniczo i wzruszył ramionami.

— Przeczucie, panno Granger.

Dalej pamiętał, jak miała na nazwisko. Dalej pamiętał, jaką różdżkę jej sprzedał. Bez wątpienia należał do grona najbardziej nietuzinkowych czarodziei stąpających dawniej i dzisiaj po ziemi.

Podeszła do kontuaru wyjątkowo niezawalonego pudełkami i różdżkami. Poza sezonem przed szkolnym ruch w sklepie musiał pozostawać umiarkowany, pozwalając na zachowanie porządku.

— Spróbujmy poprzednią kombinację — zaproponował Garrick, wspinając się po drabince i wodząc palcem po frontach wąskich pudełek.

Za każdym razem, gdy mijała sklep, czuła przepełniającą go energię. W środku powietrze aż iskrzyło od magii. Tak jak i Neville, rozglądała się wokół. W tym chaosie widziała porządek. Pan Ollivander doskonale odnajdywał się w swoim bałaganie. Spostrzegła, że różdżki nie są ułożone w żadnym porządku — ani rdzeniami, ani długością, ani drewnem, z którego zostały wykonane. Gdy powróciła uwagą do Garricka, przed jej nosem czekała już różdżka w wyciągniętej ręce starca. Odebrała ją delikatnie i zanim zdążyła ją oglądnąć, mężczyzna wyciągnął ją spomiędzy jej palców. Zarejestrowała tylko, że dokładnie ten sam model dzierżyła przez lata.

— Potrzebujemy czegoś innego — zawyrokował, krytycznie oceniając kobietę od stóp do głów.

Innego? Zmarszczyła brwi. Przecież tamta sprawowała się świetnie. Wymieniła spojrzenia z Nevillem. On też nie rozumiał.

Nie znała się na różdżkach, to też odpuściła sobie dociekanie na polu tej kwestii. Cierpliwie czekała, kiedy sprzedawca przebierał w kolejnych pudełkach. Raz za czas wkładał do jej dłoni kolejny czarodziejski patyk, po czym wracał do poszukiwań, mrucząc coś pod nosem.

W czasie przymierzania kolejnej różdżki coś drgnęło, ale nie zachwyciło swą doniosłością wymagającego pana Ollivandera. Podjął jednak trop, bo od tego momentu każda kolejna różdżka wywoływała jakiś efekt.

Wreszcie długie poszukiwania przyniosły skutek. Ostatnia różdżka, jaka znalazła się w dłoni Hermiony wręcz rozgrzała jej palce i wpuściła w jej ciało impuls energii.

Garrick pokiwał z uznaniem, a na jego pooranej bruzdami i zmarszczkami twarzy odnalazł się cień uśmiechu satysfakcji.

— Idealnie skrojona pod pani aktualne... potrzeby — podsumował. — Mamy tutaj do czynienia z pewną zmianą potencjału magicznego, zapewne spowodowaną minionymi wydarzeniami. Trzyma pani w dłoni sztywny piętnastocalowy cedr z rdzeniem z pióra feniksa. Potężna, ale wyjątkowo podlegająca właścicielowi, dla innych zbyt kapryśna, aby mogli jej używać. Niewiele takich sprzedaję. Są wyjątkowe.

— To... ciekawe — odpowiedziała Hermiona, nie bardzo wiedząc, co powinna rzec w takiej sytuacji.

Domyślała się, że każda różdżka jest wyjątkowa, ale nie rozumiała, dlaczego niektóre są bardziej wyjątkowe od innych. Nigdy nie czuła potrzeby, aby zagłębiać się w cechy rdzenia i drewna, bo to one miały największe znaczenie. Wzmocniła uchwyt na trzonku, oglądając swój nowy nabytek. Została wykonana wyjątkowo starannie, a żłobienia w formie kwiatów i liści pokrywały właściwie całą jej długość. Wyjątkowa, nadzwyczaj zdobna i lekka, więc pewnie droższa od swoich sióstr. No cóż, musiała przełknąć większy wydatek, bo jak powszechnie wiadomo, to różdżka wybiera czarodzieja, a nie odwrotnie.

Sięgnęła do torebki, aby wśród masy niepotrzebnych rzeczy znaleźć portfel. Trzymała w nim i mugolskie, i czarodziejskie pieniądze.

— Myślę, że się dogadamy — panna Granger się zaśmiała. — Skoro będzie słuchać bez szemrania właśnie mnie.

— W rzeczy samej — potwierdził Ollivander. — Czy dobrze słyszałem, że pani, pan Longbottom — tu skłonił głowę w stronę Neville'a — oraz pan Malfoy nauczacie w Hogwarcie?

— To prawda. Ja...

— Proszę nie mówić — przerwał jej — niech zgadnę. Obrona przed czarną magią? To dlatego ta różdżka tak doskonale pasuje. Idealnie nadaje się do samoobrony i pojedynków. A pan Longbottom... — zamruczał, lustrując towarzyszącego Hermionie mężczyznę.

— Zielarstwo — odpowiedział Neville.

— Myślę, że pasuje — przytaknął Garrick. — Za to pan Malfoy — zaśmiał się — nie mógł wybrać niczego innego... Eliksiry. Tego jednak nie zgaduję na podstawie jego różdżki.

Hermiona przekrzywiła głowę, zastanawiając się nad słowami pana Ollivandera.

— My sobie gadamy, a czas ucieka — westchnął sprzedawca. — Wybaczcie, mam zapasy do uzupełnienia. — Oparł się o kontuar.

— Słusznie. My też jeszcze chcieliśmy wpaść do paru miejsc. Ile płacę? — zapytała panna Granger, otwierając portfel.

— Nic, panno Granger. Wciąż pamiętam, jak pomogliście mi uciec. Doskonale pamiętam. To prezent. Może chociaż w ten sposób, częściowo, spłacę swój dług. Bo dług życia jest niespłacalny i czegokolwiek bym nie zrobił, zawsze będzie za mało.

— Panie Ollivander... — zaprotestowała Hermiona.

— Idźcie już. — Machnął ręką, rozciągając usta w pogodnym wyrazie. — Mam nadzieję, że do zobaczenia.

Zaniemówiła, bo wspomnienia z tamtych dni powróciły, jakby zniknęły gdzieś daleko. Minęło tyle lat, a ona pamiętała tamtą straszną noc. Ból rozcinanego przedramienia i cierpienie po stracie przyjaciela. Neville szybko wyrwał ją z zadumy.

— Do widzenia.

— Do widzenia — powtórzyła po Longbottomie głucho.

Schowała i portfel, i różdżkę do torebki, po czym udali się do wyjścia. Słońce zaszło już jakiś czas temu, to też jedynymi źródłami światła pozostały uliczne latarnie oraz witryny sklepów, a wśród nich najmocniej jaśniejący sklep z Magicznymi Dowcipami Weasleyów. Wskazała głową w jego stronę.

— Odwiedzimy Rona?

— Jasne, jak już tutaj jesteśmy — zgodził się Neville.

Ruszyli w stronę wesołego sklepu. Przymiotnik wesoły nigdy nie opuścił zakątka ze śmiesznymi, magicznymi przedmiotami, nawet kiedy nastały ciemne czasy wojny. Mimo trudów i wtedy pozostawał światełkiem w tunelu dla zmęczonych szarością mieszkańców Londynu. Chociaż sam punkt został zamknięty na miesiące, bliźniacy zajmowali się sprzedażą wysyłkową, nie porzucając biznesu. Przez dwa lata George sam zajmował się królestwem psikusów, aż Ron w końcu postanowił zająć miejsce starszego, zmarłego brata. Pierwszy sklep, który założyli starsi bracia, pozostał po dziś dzień niezmieniony, zachowując w reklamie imię oryginalnego założyciela, drugi zaś w Hogsmeade, otworzony pół roku temu, w szyldzie posiadał już imię Ronald, zamiast Fred. Rodzina Weasleyów oraz znajomi na zawsze zapamiętali postać Freda.

Hermiona czuła smutek, pogrążając się we wspomnieniach za każdym razem, kiedy znajdowała się w pobliżu jednego z punktów handlowych. Zaraz potem wchodziła w jego progi, a pozytywna energia przeganiała czarne chmury. Tak, jak i tym razem. Jaskrawe, kolorowe oświetlenie rozpraszało jesienną szarugę. Dzwoneczek nad drzwiami obwieścił przybycie gości. Paru klientów przechadzających się między zawalonymi towarem półkami spojrzało z zaciekawieniem na przybyszy. Kobieta uśmiechnęła się uprzejmie na przywitanie, po czym stanęła na palcach, wyciągając szyję, aby dojrzeć któregoś z właścicieli. Jak na zawołanie, po schodach z pierwszego piętra, zszedł George. Zauważywszy gości, pomachał.

— Cześć, Hermiono. Hej, Neville. Zawołać Rona? Jest w drugim sklepie — zapytał, szczerząc zęby.

— Nie musisz się spieszyć. — Kobieta machnęła ręką. — Co tam u ciebie?

— Kręci się, a ja się kręcę tu i tam. Niedługo ruszamy z nową serią ściąg! Ups! — zachichotał. — Chyba nie powinienem był mówić. — Teatralnie zasłonił usta dłońmi. — Żeby nie było, że nie ostrzegałem — szepnął, puszczając oczko.

— Jasne. Ja nic nie słyszałam.

Szturchnęła Neville'a.

— Możesz powtórzyć? Zamyśliłem się — zawtórował zielarz.

— Już zmienię Rona. Dajcie mi chwilkę.

George z trzaśnięciem zniknął.

Kobieta pokręciła głową. Ściągi. Kolejne. Ale co mogła zrobić, kiedy właśnie na tego typu rzeczy był największy popyt? Zrobiła parę kroków, pochylając się nad serią słodyczy wywołujących różne dolegliwości; od przeziębienia, poprzez gorączkę, aż do ostrej biegunki. Czego uczniowie nie robili, żeby uniknąć testu, czy przedłużyć termin oddania pracy domowej. Przeniosła swoją uwagę na żelki, po których następowała parogodzinna zmiana odcienia skóry. Uśmiechnęła się, ponieważ widziała efekty takiej przemiany. Najbardziej podobało jej się, kiedy Ślizgon zyskał soczysty zielony kolor skóry, a na nim wzór w stylu wężowej łuski.

Znów rozległo się trzaśnięcie, ale tym razem na schodach stanął Ron. Zeskoczył parę pozostałych stopni i wziął Hermionę w objęcia, po czym uściskał dłoń Neville'a.

— A gdzie masz swoją drugą połówkę? — zapytał na wstępie, rozglądając się w poszukiwaniu Dracona.

— Zapewne straszy w lochach.

— Dziwne, że ciebie jeszcze nie odstraszył. Mniejsza z tym. Co was sprowadza na Pokątną? A co ważniejsze... Co z twoją twarzą?

— To długa historia. Powiem w skrócie. Uczniowie zabłądzili w zakazanym lesie, a ja, ostatnia sierota, poszłam ich szukać, nie zmieniwszy wcześniej butów na wygodniejsze. Potknęłam się i uderzyłam głową w drzewo. — Ponownie uraczyła kogoś kłamstwem na temat pochodzenia rany. — Złamałam różdżkę. Dlatego tutaj jesteśmy. Już kupiłam nową. — Sięgnęła do torebki, aby pokazać swój zakup. Wręczyła przedmiot przyjacielowi, który oglądnął ją z każdej strony.

— Bardzo kobieca — podsumował, przyglądając się kwiecistym zdobieniom.

— Ja wpadnę do sklepu zielarskiego. Mam listę zakupów — wtrącił Neville.

— Widziałem, że mają spore przeceny. Kończy się sezon, więc pozbywają się wszystkiego, co nie sprzeda się przez najbliższe miesiące — poinformował Ron.

— To dobrze się składa.

— Później chyba pójdziemy na kolację. — Hermiona zerknęła na zegar przywieszony pod sufitem. Uczta w szkole właśnie się zaczęła. — Nie zdążymy na tę w Hogwarcie.

— W Dziurawym Kotle pojawiły się smokoburgery. Tak ostre, że wypalają trzewia.

— Ronald Weasley, informacja turystyczna — zaśmiała się panna Granger.

— Wiem różne rzeczy. Słyszę różne plotki. Bywam w wielu miejscach — wzruszył ramionami — a akurat w Dziurawym Kotle mam sporą zniżkę, więc tam jem obiady. Wiem, co cię może zainteresować.

— Mów.

— Ginny z podkulonym ogonem wróciła do Nory. Pokłóciła się z Potterem.

— Naprawdę? — Przełknęła ślinę.

Nie sądziła... Nigdy nie podejrzewała, że występ z Draco skończy się w ten sposób. Chciała się tylko zabawić, a zdaje się, że właśnie przyczyniła się do rozpadu związku Harry'ego i Ginny. Owszem, zemściła się, ale jej zamiarem nie było skłócenie pary. Potter mocno się wkurzył, widząc ją z innym mężczyzną i pewnie o tę zazdrość Ginny się wściekła. Wiewióra nigdy nie należała do osób przesadnie dbających o opinie innych, to też nie hamowała się podczas kłótni. Och, kłótnia z pewnością była widowiskowa.

— Mhym... — mruknął Ron. — Masz zaproszenie od mojej mamy na świąteczną kolację, tak w ogóle.

— Jest dopiero listopad.

— Daję ci czas na oswojenie się z obecnością Ginny.

— Ron... ja i tak nie mogę. Dzień przed wigilią jest bal bożonarodzeniowy dla uczniów. Później muszę posprzątać, a gdy już skończę, pojadę do rodziców. Nie pilnowałam podczas Nocy Duchów, więc wiesz, jak jest. Muszę wziąć ten dyżur.

— Rozumiem. Nie przejmuj się. Ej! — Ron wyciągnął się, karcąco spoglądając na chłopaczka nieopodal. — Masz zamiar to kupić? Wybaczcie. Praca wzywa. Trzymaj się. — Objął Hermionę, dając jej buziaka w policzek. — Neville.

Zostawił ich, aby zająć się problematycznym klientem.

— Chodźmy do tego sklepu z ziołami — zaproponowała Hermiona.

***

Najtrudniejsze zadanie, przed którym stanęła Hermiona to, to, które sama sobie wyznaczyła. Po sycącej i dobrej kolacji, rozmowie o niczym, a także w ogólnie miłej atmosferze ciężko było zacząć nurtujący ją temat. Wiedziała jednak, że musi kwestię zauroczenia wyjaśnić z Nevillem.

Przechyliła szklankę, wypijając do dna sok dyniowy. Odłożyła ją z cichym stukotem. Neville zauważył pusty talerz i puste szkło.

— Wracamy? — zapytał, prawie podnosząc się z miejsca.

— Jeszcze nie — oznajmiła. Został jej kwadrans do rozpoczęcia patrolu.

— Zamówić coś jeszcze?

— Obędzie się. Neville... chciałabym z tobą porozmawiać o czymś ważnym.

— Porozmawiać o czymś ważnym? — Na bladej z braku słońca twarzy oświetlonej blaskiem świec prześlizgnął się cień.

Kiwnęła głową, a mężczyzna opadł na krzesło. Złożył dłonie przed siebie i utkwił w niej spojrzenie brązowych oczu.

Klienci już wyszli, więc karczma świeciła pustkami. Właściciel, Tom, stał przy kontuarze, przeglądając codzienną prasę, równocześnie polerując szklanki. Mogli w spokoju rozmawiać i nikt nie powinien im przeszkadzać.

— Dowiedziałam się o pewnej rzeczy... — zaczęła dość kulawo. — Dokładniej to Draco mi o tym powiedział. — Te słowa wywołały poruszenie ze strony Longbottoma. Hermiona podejrzewała, że domyślał się, do czego zmierzała. — Ponoć udzielał ci rad, w jaki sposób poderwać... mnie.

— Mhym — usłyszała coś, co zapewne miało być potwierdzającą odpowiedzią.

— Nie chciałam udawać, że nie wiem.

— To... dobrze... — Spuścił wzrok, na swoje palce, które zaczął wykręcać w zdenerwowaniu. — Miejmy to już za sobą. Powiedz, że nie mam u ciebie szans i będziemy mogli wrócić do Hogwartu.

— Nie to chciałam powiedzieć. — Podniósł nieco głowę, zerkając spode łba. — Raczej chciałam ci powiedzieć... może raczej wytłumaczyć... dlaczego, dowiedziawszy się o twoich uczuciach, nie umówię się z tobą... teraz... w sensie, że na razie.

Zmarszczył czoło, tym razem się prostując. Odzyskał trochę pewności siebie, ponieważ nie skreśliła go od razu.

— Więc mów.

— Minął niewiele ponad miesiąc od mojego rozstania z Harrym. Wcześniej bardzo długo z nim byłam. To buduje pewną więź. Mimo tego, co mi zrobił, wciąż go kocham, bo nie tak łatwo porzucić mi te wszystkie lata. Najpierw przyjaźń... potem związek — westchnęła. — Muszę najpierw zapomnieć. Muszę stać się obojętna, żeby znów zacząć spotkać się z kimś na poważnie.

— Nie pomyślałem o tym, że ty go kochasz. Przepraszam. To samolubne z mojej strony. — Neville podrapał się po skroni. Wydawał się zawstydzony. — Cholera, a przecież to było takie oczywiste. Rozstanie spadło na ciebie tak nagle. Musiałaś się z tym oswajać.

— Nie przejmuj się, ważne, że teraz rozumiesz. Miłość do Harry'ego to nie jedyny powód. Razem pracujemy. Nie możemy zacząć się spotykać, nie mając pewności, że na pewno tego chcemy. Zanim umówimy się na pierwszą randkę, może powinniśmy zacieśnić przyjaźń? Lepiej się poznać?

— Yhym... byłoby niezręcznie, gdyby to jednak nie wypaliło — zgodził się.

Niezręczność. Hermiona doskonale poznała gorzki smak niezręczności. Nie potrzebowała, aby kolejna mijana na korytarzu osoba, wywoływała w niej ukłucie żalu. Oby to pozostało domeną Malfoya i tylko, i wyłącznie jego.

Długo myślała nad sprawą Neville'a i właśnie do takich wniosków doszła — to jeszcze nie ten czas, a ona potrzebowała, żeby mężczyzna zwolnił. Pośpiech mógł wszystko zniszczyć. Sama niedawno przekonała się o sile nieprzemyślanych decyzji. Łatwo w jednym momencie śmiać się razem z żartów, aby po chwili skakać sobie do gardeł.

— Czyli dajemy sobie czas — ponownie podjął Longbottom.

— Jeśli ma wyjść, niech to nastąpi naturalnie.

— Dziękuję, że mi powiedziałaś. Pewnie bez tego... zrobiłbym coś głupiego. Jak zwykle.

Dlaczego Neville miał tak niską samoocenę? Przyjrzała się mu uważniej. Problem nie tkwił w wyglądzie, a charakterze. Nie wierzył w siebie? Nie miał powodów. Przecież to on zabił Nagini, węża Lorda Voldemorta. Przeszedł długą drogę, zmieniając się z wystraszonego chłopca w dojrzałego mężczyznę. Spełnił swoje marzenie; został nauczycielem zielarstwa. Wiele osiągnął. Żałowała tylko, iż to Złote Trio zebrała cały należny podziw. Może tutaj tkwił problem? Za rzadko ktoś go doceniał.

— Nie mów w ten sposób. Dlaczego miałbyś zrobić coś głupiego? Nigdy nie mów, że jesteś głupi, albo twoje czyny to głupota, bo jeszcze w to uwierzysz. Weź się w garść, bo jeszcze zmienię zdanie — zaśmiała się, ponownie zerkając na zegar. — Powinniśmy wracać.

— Dobrze się bawiłem, aż szkoda, że to już koniec. Ten dzień poprawił mi humor.

— Neville, o czym ty mówisz? To dopiero początek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top