04: Kto Wieczorem Zapił, Ten Cierpi Na Treningu
I got a hangover, wo-oh!
I've been drinking too much for sure.
I got a hangover, wo-oh!
I got an empty cup
Pour me some more.
So I can go until I blow up, eh
And I can drink until I throw up, eh
And I don't never ever want to grow up, eh
I wanna keep it going, keep keep it going, going, going, going!
~ Taio Cruz ft. Flo Rida "Hangover"
*
Sypialnia Mistrza Eliksirów wyglądała jak po przejściu tornada. Tornado to rozrzuciło po pokoju pionki szachów czarodziejów; ów figurki znajdowały się wszędzie: na łóżku, wbite w plecy budzącego się do życia Dracona, pod łóżkiem, koło szafki nocnej, w butach (czyhając na nieostrożną stopę), a także w wielu innych miejscach, w których być nie powinny. Niski stolik, przetransmutowany z fotela biurowego sprowadzonego z Malfoy Manor, lepił się od kolorowych drinków na bazie czystej, która poszła w ruch, gdy rozżaleni swym losem mężczyźni osuszyli butelkę whisky i wina. Szklanki oraz puste butelki walały się w okolicach posłania. Część trunków wsiąkła w dywanik, a reszta rozlała się po kamiennej posadzce, tworząc wielobarwne kałuże. Malfoy, gospodarz osiemnastu metrów kwadratowych, jak przystało na arystokratę spał w najlepsze na łóżku, jego zaś kompan do nocnych alkoholowych zabaw, Longbottom, desperacko obejmował butelkę wody, kuląc się na dywanie przed kominkiem a pod drugim stolikiem służącym jako stanowisko do szachów.
Od ścian odbił się głośny trzask i pluśnięcie, kiedy na środku sypialni, trafiając centralnie bosymi nóżkami w mokrą plamę, zmaterializował się żeński skrzat. Stworzonko pociągnęło bulwiastym noskiem, inhalując woń alkoholu. Rozglądnęło się, natrafiając na spojrzenie opuchniętych oczu nauczyciela eliksirów, zbudzonego odgłosem aportacji, który jego skacowanym zdaniem zabrzmiał jak huk wystrzału z armaty. Arystokrata wyglądnął znad kołdry i stęknął, gdy wieża wbiła się ostrym końcem w kość ogonową. Rzucił figurką w ścianę, a przynajmniej zamierzał; nie doleciała do celu.
– Dzień dobry, profesor Malfoy. Dzień dobry, profesor Longbottom – zapiszczał skrzat, kłaniając się wpół, aż do wilgotnej podłogi.
– Eh... – sapnął Neville z podłogi.
– Hmm... – Draco wychylił się z łóżka, szukając wspomnianego Longbottoma. Zauważył go przed kominkiem. Zamrugał, obawiając się, iż dopadła go alkoholowa halucynacja. Co Longbottom wciąż robił w jego sypialni?
Nim skrzat znów zdążył zabrać głos, spowolniony nocnymi hulaczkami umysł Malfoya postarał się przypomnieć sobie ostatnie parę godzin, przed tym, jak padł nieprzytomny.
Impreza zaczęła się grzecznie; po surrealistycznej sytuacji podczas kolacji mężczyźni udali się do Jaskini Smoka aka Sypialni Profesora Eliksirów aka Mieszkania Opiekuna Slytherinu aka Miłosnego... a nie, to nazwa zarezerwowana dla sypialni w Malfoy Manor. Nie czekali długo z uzupełnianiem płynów, w godzinę opróżniając butelkę whisky. Swoją drogą, Draco był pod wrażeniem wytrzymałości Longbottoma, o którą nawet nie śmiałby go podejrzewać; chłopina z pewnością wcześniej zahartował się jakimś ziołowym specyfikiem. W czasie tej godziny omawiali idiotyczność turnieju międzyszkolnego; Draco narzekał, ponieważ nie został szukającym, Neville zaś ubolewał nad faktem, że w ogóle musi brać udział.
Powoli przeszli do innych tematów, a kolejnym, przy którym zatrzymali się na dłużej, był ten dotyczący Hermiony i jej wścibskiego nosa. Oczywiście, nie węszyłaby, gdyby Longbottom się nie wygadał, ale dobroduszny, lekko podchmielony arystokrata mógł mu wybaczyć faux-pas związane z kłapaniem o prośbie o zasadzenie paru roślin. No przecież każdej umysłowej sierocie mogło się zdarzyć, a Draco starał się zachować wyrozumiałość dla otaczającej złośliwości świata, w którym przyszło mu żyć. Aby załagodzić napięcie między sobą a wilkołakiem, Neville skoczył po butelkę wina i tak winy zostały chwilowo wybaczone.
Rozpoczęli partię szachów, która po trzech kolejnych kieliszkach przeistoczyła się w prawdziwą batalię z naciąganymi zasadami. Wprost proporcjonalnie do wypitego alkoholu rosła gadatliwość obu gagatków. Rozmawiali o byłych kobietach (tutaj mówił głównie Draco), najlepszym numerku (tutaj również), o miotłach wyścigowych (w sumie tutaj też), o ziołach poprawiających humor (Neville wreszcie dostał swoje pięć minut), a reszty tematów Malfoy nie pamiętał, gdyż z rozpoczęciem butelki czystej, coś go zamroczyło; podejrzewał, iż wódka była jakaś nieświeża. Później do głowy przychodziły mu tylko urywki obrazów. Nic wstydliwego, chyba żeby za takowe uznać odśpiewanie „Dziewięćdziesięciu dziewięciu butelek ognistej", podczas skakania po łóżku transmutowanym w trampolinę. Ze zgrozą z pamięci wydobył także obraz McGonagall — w puchatych kapcioszkach, różowym szlafroczku i papilotach pokrywających jej głowę, przywodząc na myśl węże Medusy — stojącej w progu i grożącej palcem; co mówiła, nie pamiętał; ale wiedział, iż mają przechla(pa)ne.
Gorzej być już nie mogło.
– Dyrektor McGonagall kazała znaleźć profesora Malfoya i profesora Longbottoma, żeby przekazać wiadomość. Okruszek jest uradowana, że panowie są razem. – Ucieszony skrzat kołysał się na kościstych nóżkach, wystających spod zbyt dużego, znoszonego swetra.
A jednak mogło być gorzej. Mimo kompletnej Sahary w ustach Malfoyowi zaschło ze stresu w gardle. Jakim cudem? Nie wiedział, gdyż niezbadane są wszystkie anomalie fizjologii.
– Yh... – Longbottom wyczołgał się spod stołu, mrużąc przekrwione oczy, aby złapać ostrość na Skrzata.
– Taaa? – wychrypiał Draco, czując, jak adrenalina, pulsując, wypełnia każdą najdrobniejszą komórkę jego ciała.
– Cytuję: Panie Malfoy, jak za pięć minut nie zobaczę pana na boisku, osobiście pofatyguję się, aby pana przyprowadzić! – śpiewnym głosem skrzatka przekazała nowinę. – I wersja dla profesora Longbottoma: Panie Longbottom...
– Co?! – Resztki alkoholu momentalnie wyparowały z organizmu Malfoya. Jak mógł zapomnieć o treningu?! Przecież dlatego, cholera, się upili! – Cholera! – powtórzył w wielkim skrócie swoje myśli. – Trening! Longbottom, podnoś zadek! – krzyknął do ledwo żywego kompana do szklanki.
Eliksir na kaca! – zaświtała myśl w bystrym, acz aktualnie opóźnionym, umyśle Dracona. Czym prędzej zerwał się z łóżka i nie zważając ani na zawroty głowy, ani na fakt, iż wdepnął w kałużę, pognał do szafeczki z medykamentami, znajdującej się w łazience. Nim otworzył drzwi szafki, wiszącej nad umywalką, wzdrygnął się, chcąc nie chcąc, spoglądając na swe odbicie w lustrze o srebrnej ramie (przywiezionym z Malfoy Manor). Nie wiedział jak to możliwe, ale wyglądał fatalnie. Skołtunione platynowe pasma kleiły się do spoconej, bladej skóry twarzy, wydalającej toksyny z organizmu. Pod oczami świeciły fioletowe półksiężyce, mające swój początek w nadchodzącej pełni, a podkreślone nocną libacją. Znał tylko jeden sposób, pozwalający stanąć na nogi tak pokrzywdzonemu przez zdradziecki etanol człowiekowi; niestety, błądzące, okolone ciężkimi powiekami oczy, nie dostrzegły fiolki z przezroczystym eliksirem. Los obchodził się z Malfoyem w tym dniu niebywale niedelikatnie, a należy wspomnieć, iż dzień dopiero się rozpoczynał. Kolejną miksturą, po którą mógł sięgnąć, był eliksir wzmacniający. Ten na szczęście się znalazł.
Ściskając buteleczkę w dłoni, arystokrata wrócił do sypialni, aby poszukać wody. Wraz z upragnioną cieczą znalazł wciąż leżącego Neville'a. W pierwszym odruchu odebrał butelkę z wodą i przyprawił odrobiną płynnej magii, aby zaraz potem pociągnąć pierwszy łyk. Dopiero gdy zaspokoił swoją podstawową potrzebę, schylił się do Longbottoma, próbując go podźwignąć, szarpiąc za sweter. Ruch ten przyniósł nieoczekiwane konsekwencje w postaci nagle bekającego szatyna, który następnie się wyrwał, klęknął i wypuścił na podłogę kolorowego pawia. Draco odskoczył w tył, uderzając łydką o kant łóżka. Zasyczał gniewnie.
– Longbottom! – fuknął przez zaciśnięte z bólu zęby.
– Sorry... – stęknął mizernie zielarz.
Ciskające błyskawice tęczówki Malfoya przeniosły się ze zbezczeszczonej części podłogi na skrzatkę, wybałuszającą okrągłe gały.
– Skrzacie – powiedział władczo – posprzątaj tutaj, gdy mnie nie będzie. – Machnął dostojnie ręką, po czym po raz drugi złapał Neville'a za fraki. – Longbottom, weź się w garść.
Tym razem próba podniesienia kolegi z pracy dała efekt. Kiwający się, najprawdopodobniej nie do końca trzeźwy, zielarz stanął o własnych siłach.
– Kurwa... – wymamrotał, tępo wpatrując się w swoje dzieło. – To był zły pomysł, żeby mieszać Ognistą z winem... i wódką... zły...
– Babcia nauczyła cię takich słów? – prychnął Draco, popychając aktualnie niechcianego gościa w stronę gabinetu, a z niego aż do drzwi.
– Chyba twoja... – odgryzł się Neville.
– Nie kompromituj się – westchnął blondyn, zadziwiony siłą riposty kolegi.
Kulturalnie otworzył przed gościem drzwi, po czym już mniej uprzejmie zamknął je przez jego nosem. Odetchnął z ulgą, pozbywszy się chociaż jednego problemu. Zerknął w dół, lustrując koszulę wystającą ze spodni oraz przemoknięte skarpetki — komplet z poprzedniego dnia. Instynkt podpowiadał mu, że ten zestaw nijak nie nadaje się na trening.
Szybkim krokiem przeszedł do sypialni i stanął przed otwartą szafą. Przesunął palcem wzdłuż jednej z kupek składającej się z ubrań wygodnych, idealnych do porannego joggingu, a w tym przypadku na pseudotrening Quidditcha. Codzienne ćwiczenia pomagały Draconowi zadbać o ciało, ale także umysł. Godzina dziennie wystarczyła, aby przemyślał minione sprawy i napełniony energią wyruszył na podbój tego francowacie niesprawiedliwego świata. Wybrał czarne, długie dresowe spodnie i szarą podkoszulkę. Cudem utrzymując równowagę, założył strój na siebie i nim wyszedł, sięgnął po butelkę wody, w której rozpuścił odrobine eliksiru wzmacniającego. Wypił do dna i dopiero wtedy uznał, iż jest gotów, aby zmierzyć się z najbliższymi dwunastoma godzinami.
Wybiegł z komnat, zostawiając skrzatkę sam na sam z bałaganem. Gdy wychodził, stworzonko czyściło mokry dywan; ten pod kominkiem. Biegnąc, nie zwracał większej uwagi na zaspanych uczniów, w większości będących wychowankami Longbottoma — Puchoni także mieli pokój wspólny w lochach, a co za tym szło, już po paru pokonanych korytarzach, nieomal wpadł na dyszącego ze zmęczenia Neville'a. Opiekun Hufflepuffu zrównał z Draconem krok.
– Koszulkę masz tył do przodu – wysapał zielarz, gdy przekroczyli drzwi wejściowe do zamku.
W rzeczy samej. Malfoy zaklął, wybierając jedno ze swoich ulubionych słów oddających doskonale jego niedole, po czym nie zwalniając, ściągnął podkoszulek ku uciesze dziewczyn, łapiących ostatnie promienie późno letniego a wczesnojesiennego słońca. Przewrócił koszulkę na dobrą stronę i włożył.
Jego oczom ukazał się widok na boisko do Quidditcha, nad którym krążyły trzy maleńkie postacie i jeden półolbrzym. Tylko porannemu joggingowi zawdzięczał to, iż wycieńczony alkoholem nie padł na kolana przed Hooch, tylko zachował resztki godności, pochylając się i opierając dłonie na mięknących od wysiłku kolanach. Dopiero wtedy zauważył, że Neville został gdzieś z tyłu. Po pięciu sekundach i on dotarł na murawę. Nauczycielka latania wypluła gwizdek, nabrała powietrza w płuca i wykrzyczała:
– Pół godziny spóźnienia! Mam was wyrzucić z drużyny?!
– A... jest... taka... opcja? – wysapał czerwony na twarzy Neville.
– Nie pyskuj, Longbottom. – Kobieta chwyciła mężczyznę za kark jak wyjątkowo krnąbrnego ucznia i popchnęła, nadając pędu. – Dwa okrążenia! – wykrzyczała i jakby to nie było jasne dla załamanego Longbottoma, dodała: – Ale już! Co tak stoisz, Malfoy?! – utkwiła żółte oczy w zgiętym w pół arystokracie. – Ogłuchłeś?!
– Myślałem, że to...
– Dwa i pół!
– Do niego... – dokończył zbolały, ruszając w ślad za zielarzem, nie chcąc zarobić kolejnych prawie trzystu pięćdziesięciu metrów do przebiegnięcia.
Coś takiego! Hooch traktowała Dracona i Neville'a — dorosłych mężczyzn — jak swoich studentów. To się w głowie Malfoya nie mieściło, a już na pewno przechodziło najśmielsze oczekiwania, wyraźnie wykraczając poza najzuchwalsze wyobrażenia. Czego, jak czego, ale wracając do Hogwartu jako belfer, nie takiego traktowania się spodziewał, a już na pewno nie sądził, że tak łatwo ulegnie naciskom starszej stażem nauczycielki, biegając jak ostatni idiota wokół boiska za karę. On! Profesor Draco Lucjusz Malfoy! Za karę!
Na szczęście tempo nie wyciskało już z niego takich sił, jakie włożył w jak najszybsze pojawienie się na treningu. Metr za metrem pokonywał spokojnym, równomiernym truchtem.
Wdech nosem i wydech ustami. I znowu. I znowu.
Uspokajał oddech, a także rozluźniał napięte przez zdenerwowanie mięśnie. Jego odporność na tego typu niuanse spadała przed pełnią, a do pełni zostały trzy dni; z każdym kolejnym miało być gorzej. Odprężony, wyrzucił z pamięci kiepski poranek oraz niewygodne wspomnienia z poprzedniej nocy i skupił się na delikatnym wietrze opływającym ciało, chłodząc rozgrzana skórę. Był tylko on, trasa do pokonania... i reszta drużyny, śmiejąca się kilkanaście stóp nad jego głową. Mimowolnie spojrzał w górę, aby na błękitnym tle pozbawionym chmur dostrzec wyraźne sylwetki dwóch mężczyzn i dwóch kobiet.
Zmarszczył czoło, wytężając wzrok. Czy Hagrid latał na miotłach? Kilku miotłach związanych w jedną?! Ile ich tam było? Draco policzył i gwizdnął. Dziesięć mioteł, aby wystrzelić tłusty zad olbrzyma w powietrze. Cud, że w ogóle wystartowały. Wbrew pozorom to nie Hagrid ani Longbottom byli najsłabszymi ogniwami zespołu, a Granger. Hagrid zasłaniał całym swym cielskiem obręcz, co ograniczało jego rolę do latania między bramkami bez zbędnych akrobacji, Longbottom zaś wystarczająco dużo zrobi, raz za czas pojawiając się w odpowiednim miejscu, aby przejąć kafla, po czym odrzucić. Najwięcej wątpliwości Malfoyowi nastręczała nisko latająca, chybocąca się Granger. Powinna unosić się najwyżej, a on wyraźnie widział, że Panna Doskonała, boi się nawet na dziesięciu metrach!
Wyprzedził Neville'a, przyspieszając.
Nie było tak źle. Eliksir działał, a w Dracona wstępowały nowe siły.
Po pokonaniu dwóch i pół okrążenia podbiegł do Hooch, która uśmiechnęła się na swój modliszkowaty sposób i zagwizdała. Drużyna ćwicząca w powietrzu zniżyła lot, lądując nieopodal. Jednym wyszło to całkiem zgrabnie, innym zaś (Granger) zabrakło gracji. Kobieta zaryła adidasami o ziemię, prawie upadając; prawie, gdyż Longbottom nadbiegł w odpowiednim momencie, przypadkiem ratując Hermione z opresji. Szkoda. Malfoy jak to Malfoy, lubił czasem się pośmiać.
Trenerka machnęła ręką, zwołując wszystkich bliżej.
– Będziemy ćwiczyć podania – oznajmiła. – Dobierzcie się w trójki. Będziecie rzucać między sobą. To dobre ćwiczenie nawet dla szukającego. – Zerknęła na dziękującą Neville'owi Hermionę. – Poćwiczycie koncentrację.
Longbottom spojrzał na Dracona, po czym zwrócił się do nauczycielki o krótkim rozwianym wiatrem włosie, ubranej w spodenki przed zgrabne kolano. Malfoy niechętnie przyznawał, że po zmianie wizerunku kobieta nawet w porozciąganym podkoszulku robiła na nim odpowiednie wrażenie.
– Hermiono – zaczął Neville. – Będziesz ze mną i z...
Zielarza nagle zbladł, nie dokańczając swojej wypowiedzi, odwrócił się do tyłu, pochylił głęboko i zwymiotował.
– Dzięki, Longbottom. Nie wiedziałem, że tak na ciebie działam – skomentował arystokrata.
– Daj mu spokój – ostrym tonem powiedziała Granger, opiekuńczo obejmując ramieniem kaszlącego Longbottoma i poklepując jego plecy. – Nie widzisz, że się źle czuje? Gdzie twoja empatia?
– Zaginęła lata temu i jeszcze się nie znalazła – westchnął w odpowiedzi Draco. – Wsiadajcie na miotły... Salazarze, co za strata czasu. – Rozmasował kark i pokręcił głową.
Nieprzygotowany na ewentualną potrzebę skorzystania z miotły nie wziął swojej prywatnej z domu i pozostało mu zadowolić się jednym ze starych Zmiataczy, którego ujeżdżało więcej tyłków, niż Malfoy sobie wyobrażał. Pogodzony ze swoim losem podszedł do kupki złożonej z trzech mioteł i wybrał tę w najlepszym stanie, a także drugą, którą następnie wcisnął Longbottomowi w spocone ręce.
Dawno nie widział kogoś tak skacowanego. Nauczyciel zielarstwa z obawą wypisaną na twarzy rozkraczył się nad miotłą, po czym niepewnie zaczął wznosić się w powietrze. Draco westchnął po raz drugi, z zawrotną szybkością — na jaką stać było starą szkolną miotłę — startując, aby po chwili ustawić się na odpowiedniej pozycji. Hooch rzuciła mu kafla, a on nawet nie wysilając się zbytnio, złapał piłkę. Nie trzymając się trzonka, przerzucał kafla z jednej ręki do drugiej, w tym samym czasie śledząc, mozolnie lecących w jego stronę partnerów do ćwiczeń. Uśmiechnął się, wpuszczając na twarz zjadliwego smirka. Specjalnie poleciał wyżej, żeby zrobić Pannie Empatycznej na złość. Przynajmniej tyle uciechy czekało go w tym życiu.
Utworzyli trójkąt równoboczny o boku o długości pięciu metrów, a tak przynajmniej Draco oceniał swym sprawnym okiem. Na razie wystarczyło. Nauczony doświadczeniem Malfoy nie oczekiwał cudów po Nevillu o dwóch lewych rękach oraz Hermionie bojącej się piłki i wysokości. Zresztą, wystarczyło na nich popatrzeć. Zielarz prawie łamał palce, ściskając trzonek, a Granger z wielkim strachem łypała w dół.
– Możemy? – zapytał uprzejmie arystokrata, po czym rzucił do Longbottoma. Paliczki desperacko duszące miotłę, nie oderwały się nawet na sekundę, a jedyną reakcją z jego strony było popatrzenie za piłką spadającą kilkadziesiąt stóp w dół. – Serio, Neville?
– Kręci mi się w głowie... – wyjęczał pseudościgający. – Myślisz, że to takie łatwe puścić trzonek, kilkanaście metrów nad ziemią?
Draco nie skomentował, tylko zanurkował, w locie podnosząc kafla z ziemi. Rozpędzony przeleciał naokoło towarzyszy, aby następnie zatrzymać się w miejscu.
– Łap, Granger. – Nie marnując czasu, rzucił w stronę szatynki, a kobieta przynajmniej puściła trzonek, łapiąc powietrze jakiś metr od piłki. Pisnęła, zakołysała się i natychmiast chwyciła miotłę.
– Jaja sobie ze mnie robicie?! – wybuchnął blondyn, nie wierząc w to, co widzi. – Jak wy chcecie brać udział w meczu?! Ja pierdolę, to już nawet ten grubas lepiej lata od was! – Wskazał na Hagrida. – I patrzcie! Nawet kręci piruety!
W rzeczy samej oddalony o kilkadziesiąt metrów olbrzym rzucał się za piłką niczym wytrawny obrońca, zachowując w czasie akcji niebywale niespodziewaną grację. Po kolejnym nurkowaniu za piłką zrobił korkociąg, wyleciał ponad bramki i bezbłędnie rzucił do Hooka. Malfoy miał pewne wątpliwości co do tego, czy wybrał sobie dobrego kandydata na kumpla. Doświadczenie z gorylami pokroju Crabba i Goyla już posiadał, więc może bliższa znajomość z gajowym nie przedstawiałaby się tak źle?
– Nie każdy jest tak uzdolniony, jak ty – warknęła Hermiona, podlatując bliżej. – Nie każdy urodził się w domu, gdzie przed nauczeniem korzystania z nocnika wciskano mu miotełkę! – Draco uniósł brew, nie rozumiejąc, do czego zmierza nauczycielka. – Myślisz, że wszyscy są tacy jak ty? Że każdy powinien potrafić latać na miotle? To jest jakiś wyznacznik wartości człowieka?
– Okres masz, Granger? – skomentował tylko.
– Zachowujesz się jak gówniarz! – wrzasnęła.
– Hermiona ma rację, straszny buc z ciebie – zgodził się Neville. – Może dziś poćwiczmy na boisku, a nie w powietrzu? – zaproponował potulnie, widząc przepełnione chęcią mordu spojrzenie Mistrza Eliksirów aka Wilkołaka.
– Co ty na to, Malfoy? – podchwyciła Granger.
– To nie ja jestem beztalenciem, lecz wy. – Zapytany wzruszył ramionami. Nietęga mina kobiety podpowiedziała mu, iż nie takiej odpowiedzi się spodziewała. – To wy potrzebujecie nauki... – poprawił się.
– Dziś ćwiczymy na boisku – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Cała trójka poszybowała w stronę murawy. Hooch oglądająca mierne przedstawienie z dołu, nawet nie zaprotestowała, najwidoczniej podzielając odczucia Malfoya; a były one wyjątkowo sceptyczne. Dobrze, że mieli cały semestr na ćwiczenia.
Na twardym gruncie partnerzy radzili sobie na pewno lepiej niż w powietrzu, lecz równocześnie niezbyt zachwycająco. Zrezygnowany po jakiś dziesięciu minutach ćwiczeń, posyłał kafla praktycznie prosto w ręce jednego z dwojga, a zajęcie to było usypiająco nudne. Bez entuzjazmu łapał i odrzucał. Łapał i odrzucał. Wznosił prośby do Salazara, aby wreszcie zakończył jego męki, a sposób, w jaki to zrobi, nie robił mu różnicy; czy to przygnieciony meteorytem, czy zwolniony wreszcie z zajęć — wszystko jedno — byle tylko koszmar się skończył. Pozostała dwójka boczyła się na niego, gniewnie zaciskając usta, ale czy to jego wina, iż nauczył się szorstkości? Dążenia do bycia najlepszym? Oni mu to utrudniali, więc w nagrodę powinien ich głaskać po głowach? O nie, to nie było w jego stylu.
Niczym kojąca muzyka dla jego uszu i duszy rozległ się ostry gwizdek. Profesor Hooch wskazała za siebie na zamek idealnie wpasowujący się w krajobraz.
– Na dziś koniec. Widzimy się w środę o dwudziestej. – Malfoy przyjął słowa Rolandy z ulgą.
Wolny od obowiązków w tym dniu mógł robić to, na czym najbardziej mu zależało — odespać nocną libację alkoholową.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top