03: Skromny Dzień Jeszcze Skromniejszego Zielarza
Weekend to czas odpoczynku, dwa dni mające dać chwilę wytchnienia od presji szkolnych obowiązków. To czas, kiedy można się zabawić. I Neville bawił się, odprężając na charakterystyczny dla siebie sposób.
Wczesnojesienne poranne słońce nie docierało jeszcze do ocienionych zakamarków ogródka, otaczającego szklarnie. Jedynymi niezagospodarowanymi fragmentami gruntu pozostawały wydeptane ścieżki. W tym chłodnym klimacie zielarz pracował niczym przysłowiowa mrówka, przekopując grządki pod Żywojadki Szlachetne — rośliny żarłoczne, odżywiające się słońcem, wodą i drobnymi gryzoniami bogatymi w azot.
Grzebanie się w ziemi, przez wielu odbierane jako kara, dla Longbottoma stanowiło doskonałą okazję do przemyślenia paru minionych spraw.
Pierwszy tydzień września minął spokojnie. Zdarzyło się parę incydentów jak dokuczanie najmłodszym uczniom przez starszych, czy przebywanie poza wspólnym dormitorium w czasie ciszy nocnej. Spokój wcale nie zapowiadał spokoju, a dla pesymistycznie nastawionego Longbottoma, wręcz prognozował burzę z piorunami. Dramaty między domami dopiero się rozpoczynały, a afery nie miały dostatecznej ilości czasu, aby się rozkręcić. Jego wychowankowie zarobili dwadzieścia pięć punktów, plasując się na trzecim miejscu w wyścigu o puchar domu. Do finału jeszcze daleko, ale Neville miał nadzieję, iż więcej punktów zdobędą, niż stracą, tak jak robili to dotychczas. Puchoni byli jednymi z bardziej ułożonych uczniów. Jak na razie nie interweniował ani razu, ale wiedział, że kiedyś ten stan rzeczy ulegnie zmianie i przyjdzie mu rozwiązywać problemy gorsze od końskich zalotów w postaci chowania rzeczy dziewczynek. Obawiał się tego dnia. Oj. Tak bardzo się obawiał.
Oparł się na łopacie, topornym butem wgryzając stal w jeszcze wilgotną ziemię. Otarł pot z czoła i zauważył coś, a raczej kogoś, niespodziewanego. Koło szklarni numer jeden przeszedł Draco Malfoy, zwyczajowo ubrany w koszulę, ale jak na weekend i luźną atmosferę przystało, eleganckie czarne spodnie zastąpił jeansami. Wyraźnie zmierzał w stronę Neville'a. Zmieszany mężczyzna rozglądnął się w poszukiwaniu innych osób, lecz chodziło chyba właśnie o niego.
– Cześć, Neville.
To już nie Longbottom? – skomentował powitanie w myślach, nim odpowiedział.
– Cześć, Draco.
Mężczyzna przystanął w bezpiecznej odległości, pozwalającej na nie ubrudzenie się rozmiękłą glebą. Sceptycznie zerknął na łopatę w rękach zielarza.
– Jest sobota, a ty grzebiesz się w ziemi? – zapytał, wskazując na grządki.
– To idealny dzień na posadzenie Żywojadek Szlachetnych – wyjaśnił. – Księżyc jest w idealnej pozycji względem ziemi i słońca, co gwarantuje dobry start roślin.
– Ta. Jasne. Rozumiem – mruknął Draco przeciągając charakterystycznie samogłoski. Neville podejrzewał, iż arystokratę niespecjalnie interesuje wpływ gwiazd na uprawy; to też nie zamierzał się więcej produkować, aby wyjaśnić resztę kwestii, jak choćby wilgotność powietrza i kąt podmuchu wiatru. – Słuchaj, źle zaczęliśmy naszą znajomość.
Longbottom parsknął, opierając się ciężej na trzonku. No to zapowiadała się niezła zabawa.
– Hermiona też usłyszała ten tekst, po czym obraziłeś jej wygląd – zauważył, uśmiechając się wrednie, czym najwyraźniej zmieszał Malfoya. Na chwilę. Później Król Cyników odzyskał swą pewność siebie. – Tak samo postąpisz ze mną?
– Na Salazara! Musiała się poskarżyć! – Pokręcił zdegustowany blond czupryną, a niespięte włosy potargał nagły wiatr, wpychając je do wciąż otwartych po wypowiedzi ust. Arystokrata arystokratycznie prychnął, pozbywając się przeszkadzających kosmyków; a przynajmniej większej części. – ...wa mać jak wietrznie – warknął, plując kłakami. Jeszcze chwilę walczył z fryzurą, po czym utkwił wzrok w rozmówcy. – Ale przyznasz, moja uwaga przyniosła efekt. Można śmiało rzec, iż nie wywala już flaków na drugą stronę po spojrzeniu na nią. – Neville zachował niewzruszoną postawę.
Tak naprawdę Longbottom od spotkania na peronie, starał się jak najczęściej przebywać z Hermioną. Nie dlatego, że tak bardzo lubili się w czasach szkolnych. Ona się mu podobała. Wszystko w jej postaci od wyglądu po charakter wołało o uwagę skromnego zielarza. Sam sobie robił tym zachowaniem krzywdę, gdyż dziewczyna pozostawała w związku z Potterem. Przynajmniej na razie. Z pewnych źródeł dostał cynk, że Wybraniec nie wkłada w związek tyle serca, co Hermiona, a nierówny podział miłości między nimi widać na pierwszy rzut oka.
Po incydencie na schodach, o którym zrobiło się głośno, jego zainteresowanie panną Granger podwoiło się, może nawet potroiło... mniejsza z tym, nigdy nie był dobry z matmy. Dzień po złośliwych uwagach Malfoya zaparło mu dech w piersi, gdy kobieta przyszła na śniadanie w ołówkowej czarnej spódnicy podkreślającej zgrabną figurę oraz pastelowo-różowej bluzeczce o głębszym dekolcie. Gładkie lekko pofalowane włosy zaczesane na bok spływały po jej ramieniu, a orzechowe oczy dumnie rozglądały się okolone czarnymi firanami rzęs. Pamiętał też, że jej szyję zdobił łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serduszka. Bardzo podobała się mu ta subtelna biżuteria i na pewno nie miało to nic wspólnego z jej położeniem. Nie tylko on stracił na chwilę zdolność mowy. Malfoy zakrztusił się sokiem, a także przekleństwami mamrotanymi pod nosem. Na nim też zrobiła odpowiednie wrażenie.
Nie doczekawszy się reakcji na typową dla siebie uwagę, Malfoy kontynuował:
– Em... mniejsza z tym. Chyba nasz gust w kwestii żartów nie bardzo się ociera o siebie. – Odchrząknął. – Przyszedłem, żebyś posadził trochę więcej tych roślin.
Pod nos Longbottoma podstawił niewielką listę roślin. Zielarz zdjął rękawiczki, rzucił je na ziemię i odebrał pergamin, uważnie studiując zamówienie. Zmarszczył brwi. Szczególnie dwie rośliny rzuciły się mu w oczy: tojad oraz dyptam. Pierwsza z nich wchodziła w skład eliksiru tojadowego, mającego — dzięki piciu przez tydzień — łagodzić objawy likantropi, a po przemianie pozwalać na zachowanie świadomości umysłu. Dyptam zaś służył do szybkiego leczenia ran.
Podniósł spojrzenie znad listy. Malfoy jakby unikał jego wzroku.
– Nigdy nie byłem dobry z eliksirów, za to znam właściwości tych ziół – powiedział Neville, uważnie obserwując blondyna. – Czy ty chcesz uwarzyć...
– Ciii! – przerwał mu pospiesznie. – Nie mów takich rzeczy głośno.
– Po co ci to?
– Dla ucznia.
– Więc dlaczego o tym wcześniej nie wiedziałem?
– Teraz już wiesz. – Mistrz Eliksirów skrzyżował ręce na piersi, zamykając się w swojej przestrzeni osobistej. Zielarz nie tylko znał się na roślinach; potrafił też trafnie odczytywać emocje innych ludzi. Malfoy wyraźnie czuł się niezręcznie. I kłamał. Nie było żadnego ucznia-wilkołaka; tylko nauczyciel, ugryziony przez likantropa. – Wiem tylko ja i McGonagall i tak ma pozostać. Nie mów Granger.
– Nie uważasz, że to dziwne, że nauczyciele o tym nie wiedzą? – ciągnął go dalej za język.
– Ani trochę.
– Obaj wiemy, że to dla ciebie – westchnął Neville. – Po co to ukrywasz?
Arystokrata porzucił pozę, odwracając się i kopiąc w trawę, która poleciała w dal wraz z korzeniami.
Wszystko się zgadzało. Longbottom wysnuł podejrzenie, iż wszystko zaczęło się jeszcze za czasów szkoły. W ostatnich dwóch latach nauki. Pamiętał, jak Malfoy wyglądał — sińce pod oczami, blada skóra. Objawy typowe dla wilkołactwa. Często opuszczał lekcje. Oczywiście, na szóstym roku jego nieobecności miały też wiele wspólnego z naprawianiem Szafki Zniknięć i pomocą dla Śmierciożerców.
Neville dał mężczyźnie chwilę na pogodzenie się z tym, że jego sekret wyszedł na jaw. Nie powinien się wtrącać.
Spokój nadszedł, a zaczerwienione ze złości oczy Draco utkwiły w twarzy Neville'a.
– Bo nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Już i tak mam przejebane.
Zielarz kiwnął, dając znać, że rozumie.
Wilkołactwo częściowo wykluczało czarodzieja z życia publicznego. Dla wielu znaczyło rezygnację z planów dotyczących założenia rodziny. Jak wielkim musiało być ciosem dla i tak już potępionego przez społeczeństwo syna Śmierciożerców? Jak wiele zniszczyło w jego charakterze? Na szóstym roku walczył, ale na siódmym się poddał, kryjąc po kątach i nie wychodząc poza swoją strefę komfortu. Wielu zastanawiało się, co tak załamało Księcia Slytherinu. Czy może parszywy los ojca, który skończył w Azkabanie? Depresja matki? Utrata przyjaciół? Neville poznał odpowiedź.
Zacisnął usta w cienką kreskę, zastanawiając się, co powinien w takiej sytuacji powiedzieć. Chyba za późno na: przykro mi. Czy słowa współczucia wciąż miały jakiekolwiek znaczenie? Wątpił. Chciał wiedzieć, kto za tym stał. Kto był tak mściwy. A przede wszystkim — dlaczego to zrobił.
– Jak to się stało?
– Zejdź z tego tematu, Lon... Neville – warknął Draco, mierzwiąc włosy. Przeżywał wewnętrzną bitwę. – Nie opowiadam o tym i życzę sobie, abyś ty też nie kłapał jadaczką na prawo i lewo. – Wycelował wyprostowanym palcem w sam środek piersi Longbottoma.
Ten wzruszył ramionami.
– Niech ci będzie. Nie powiem nikomu. To i tak się wyda prędzej czy później, nie potrzeba do tego mojej interwencji. – Jeśli tylko któryś z uczniów się dowie, dowie się cała szkoła, a to sprowadzi im nad głowy sapiących ze złości rodziców. Z całego serca życzył Malfoyowi, aby nikt go nie przyłapał. – Nie myśl, że cię potępiam. Współczuję ci.
Zobaczył, że blondyn wyraźnie się zmieszał. Zawstydzony swoim wybuchem roztarł kark, spuszczając wzrok.
– Nie spodziewałem się... takiej reakcji.
– Myślałeś, że będę cię unikał? – zapytał retorycznie Neville. – Zapomniałeś, z kim się zadawałem? – Znał przecież Lupina i szanował go jako człowieka jak nikogo innego. Tym bardziej było mu przykro, bo ten niegodny w oczach społeczeństwa wilkołak stworzył rodzinę wybijającą się miłością nad innymi. Szkoda, że wraz z Tonks osierocił biednego Teddy'ego. – Nie zasługujesz na kolejne szykany. Życie i tak cię dostatecznie pokarało.
– Dzięki... za te słowa...
– Mów, jeśli będziesz potrzebował innych roślin.
Do kieszeni w spodniach zielarza trafiła notatka. Musiał złożyć zamówienie, a później posadzić nowe zapasy. I tak co parę miesięcy. W zimie trudniej będzie ukryć podejrzane rośliny. Już w głowie układał plan aranżacji piątej szklarni — najrzadziej używanej.
– Jasne... – przytaknął Draco. Cofnął się o krok, ale przystanął, marszcząc czoło, jakby coś sobie przypomniał. – Co robisz wieczorem?
– Wieczorem? – powtórzył Longbottom. – Yyy... – stęknął, patrząc na brudne buty. – Zależy, w jakim celu pytasz.
– Oczywiście, że nie w tym, o którym pomyślałeś. Ugryzienie nie zmieniło mojej orientacji – żachnął się Draco, krzywiąc się niemiłosiernie. – Co powiesz na whisky, szachy... i whisky.
– Znajdę czas.
Po takiej nowinie, jak ta, którą usłyszał tego dnia, definitywnie musiał się napić. Nie, żeby pił często. Raczej stronił od alkoholu. Ponadto kolejnym argumentem na tak był sam fakt, iż zaprasza go Malfoy. Takie święto aż prosi się o huczne obchody.
– Świetnie – kiwnął opiekun Slytherinu. – Przyjdź po kolacji.
– Przyjdę. Przyniosę też coś od siebie. – Na dnie kufra zielarza leżał specjalny trunek na takie okazje.
W odpowiedzi Malfoy uniósł kciuk w górę i pospiesznie opuścił ogródek.
Neville został sam. Pokręcił głową, schylił się po rękawiczki z rogogona — prezent od babci na dobry start na nowym stanowisku; i wziął się ponownie do roboty.
Praca fizyczna dawała świetne tło do rozmyślań, a odwiedziny Dracona nastręczały pytań. Wciąż kręcił się wokół tematu ewentualnego napastnika, który mógłby ugryźć arystokratę. Do głowy nie przychodził mu nikt poza Fenrirem Greybackiem — wyjątkowo paskudnym typem, który na szczęście wąchał kwiatki od spodu od pamiętnej bitwy o Hogwart. Mężczyzna będący chłopcem na posyłki Voldemorta. Z pewnością do potężnego Wilkołaka pozbawionego sumienia pasowało określenie bestia, a także każde podejrzenie o zaatakowanie młodego Malfoya.
Ale dlaczego?
Łopata przerzuciła kolejną porcję ziemi, po czym rozdrobniła bryłę.
Wrócił myślami do roku piątego i departamentu tajemnic. Zdaje się, że ze strony śmierciożerców to Lucjusz Malfoy nadzorował przebieg akcji. Jeśli to rodzaj zemsty? O tym mógł wiedzieć tylko Draco, a od lat już nie należał do tych wylewnych typów.
Najbliższa pełnia wypadała w środę. Wtedy też okaże się, jak Mistrz Eliksirów radzi sobie w Zakazanym Lesie. Wzdrygnął się na myśl o pająkach, wilkach i co tam jeszcze bór postanowił ugościć w swoich progach. Nawet centaury stanowiły zagrożenie. Od teraz mogli liczyć na nową atrakcję — profesora Malfoya hasającego w samym futrze między krzakami. Tak surrealistyczny obraz, że Neville zaśmiał się sam do siebie.
Kolejne minuty mijały na równomiernej pracy. Wreszcie wystarczająco rozpulchnił ziemię, aby nadawała się do sadzenia. Otarł pot z czoła — słońce wreszcie wyszło zza wysokich wież i ciepłymi promieniami oświetlało szklarnie oraz ogród.
Chłopak pociągnął za dolną część bluzy z zamiarem jej ściągnięcia; podkoszulek podwinął się, odsłaniając wyrzeźbiony przez ciężką pracę brzuch w momencie, gdy Hermiona wyszła zza szklarni. Uśmiechnęła się na powitanie, a zmieszany Longbottom pospiesznie się poprawił, wieszając bluzę na trzonku od łopaty wbitej nieopodal.
– Neville! – zakrzyknęła wesoło.
Jego zdolność mowy nagle gdzieś się ulotniła (w momencie, gdy najbardziej jej potrzebował). Po raz kolejny zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Buty na obcasikach, czerwona rozkloszowana sukienka przed kolano i krótka skórzana kurteczka. W dodatku obcięła włosy! Krótkie artystycznie roztrzepane kosmyki odsłaniały obręcze w uszach, zgrabną szyję i piękne oczy.
Przystanęła w nieznacznej odległości, przechylając pytająco głowę. Była w wyśmienitym humorze.
– Em... – Mężczyzna wreszcie się ocknął. – Hej! – bąknął. – Widzę, że byłaś u fryzjera. B-bardzo ładnie ci w tych włosach – wykrztusił, czując rumieniec na policzkach. Dziewczyna na szczęście chyba wzięła jego zaczerwienioną twarz za efekt intensywnej pracy, co uratowało go od niewygodnych pytań.
Ty pacanie! – rozbrzmiał jego własny głos w czaszce.
Przecież miała chłopaka, a on robił do niej maślane oczy. Powinien grzecznie poczekać do ich rozstania; o ile takowe nastąpi, bo przecież Potter zawsze może znów się zaangażować... chociaż Luna mówiła coś zgoła innego. Twierdziła, że jakieś zwierzątka, których nazwy Neville nie potrafił nawet w myślach przytoczyć, krążą między tą dwójką, wyraźnie wskazując na rychły koniec związku. Longbottom chciałby wierzyć teoriom Lovegood. Przynajmniej prognozowały pozytywne przyszłe wydarzenia. Nie, żeby życzył Hermionie źle. Przecież życzył jej lepiej.
– Och! Dziękuję! – Hermiona ucieszyła się z komplementu. Sięgnęła do włosów i dotknęła ich, jakby sprawdzała, czy wciąż ułożone są tak, jak powinny. – W Hogsmeade otworzył się świetny fryzjer. Dał mi zniżkę na komplet wygładzający Ulizanny. Ponoć jakaś nowa formuła... W każdym bądź razie... właśnie wróciłam ze spotkania z Harrym. Organizujemy przyjęcie urodzinowe dla mnie. Powiedział, że mogę cię zaprosić. Chcesz przyjść?
Zielarz analizował całą pospieszną wypowiedź Gryfonki, od wspomnienia o fryzjerze, przez Harry'ego, z którym się spotkała, aż po zaproszenie na urodziny. Podczas całej tej analizy parokrotnie zboczył z kursu, osiadając spojrzeniem na poruszających się brzoskwiniowych ustach.
– Pewnie – stwierdził wreszcie. Jako kolega z pracy i znajomy jej znajomych, chyba mógł się pojawić na jej urodzinach? – A kiedy to?
– Impreza jest dwudziestego w sobotę... och! A moje urodziny dziewiętnastego – poinformowała.
Wtedy miał dyżur, ale czego nie robi się, aby zacieśnić więzy? Przygotować grunt? Uważał, że zasługiwał na jej uwagę. Wiele zmieniło się od czasów szkoły — zmężniał i mozolnie pracował nad swoim charakterem; śmielej wychodził do ludzi.
Powinien także kupić drobny prezent. Starannie wybrać najlepszy podarek, oddający relacje między nim a Hermioną. Taki przyjacielski.
– Zamienię się z kimś dyżurem – potwierdził.
– Ja też będę musiała. Co sadzisz? – podeszła do rozgrzebanej grządki.
– Żywojadki Szlachetne. Trzecioroczniacy będą zbierać owoce dokładnie za miesiąc. Będzie zabawa. Kiedyś o mało nie odgryzła mi palca – zaśmiał się, przeczesując włosy.
Dlaczego się tak przy niej stresował?
– Tak. Faktycznie... zabawne.
– Oj, daj spokój.
Musiał jej w duchu przyznać rację, jego żart zabrzmiał makabrycznie. Nie taki efekt chciał osiągnąć. Przy tak niewyparzonym jęzorze nici z randki...
Na Merlina... znów wrócił do kwestii randkowania. Przy niej tracił rozum.
– A co robisz wieczorem? – zmieniła zgrabnie temat. – Pomyślałam, że możemy skoczyć do Trzech Mioteł na piwo kremowe. Dawno nie byłam w Trzech Miotłach... Taka naszła mnie ochota... – westchnęła na zakończenie wypowiedzi.
Neville odkrył, że strzelił sobie w stopę, zgadzając się na spotkanie z Malfoyem. Ale przecież nie wiedział wcześniej. Skąd miał wiedzieć?
Z bólem serca musiał odmówić.
– Dziś nie mogę. Może jutro? – zaproponował, nie tracąc nadziei. Kto by pomyślał, że będą go tak rozchwytywać? Jego? Takiego skromnego zielarza.
– Och... – tym razem westchnęła z lekkim zawodem. – Masz plany? Jakaś randka? – dopytywała. – Och... z pewnością randka. – Tym razem zabrzmiało tak, jakby była dumna. Chyba wolałby jęk przepełniony goryczą. – To dobrze. Może wreszcie poznasz tę jedyną; drugą połówkę...
Szczerze wątpił. Nawet po zmianie orientacji Malfoy byłby ostatnim na jego liście ewentualnych drugich połówek.
– Spotkam się z Malfoyem.
– Ou... – Hermiona otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Co w tym takiego dziwnego? Wszystko, odpowiedział sam sobie. – To... niespodziewane?
Wreszcie zrozumiał, czym wywołany został szok. Na wywód Hermiony o randkach i drugich połówkach odpowiedział, że spotka się z Malfoyem. To nie stawiało go w dobrym świetle ani po właściwej stronie. Nie, żeby miał coś przeciwko gejom. Wilkołaki tolerował, to innych fanaberii by nie mógł? Ponoć Dumbledore był gejem, a starego dyrektora Hogwartu lubił.
Zaraz... czy on tłumaczył się właśnie sam przed sobą? Z całą stanowczością powinien częściej wychodzić do ludzi. Gadanie do siebie nigdy nie brano za oznakę zdrowia psychicznego, wręcz przeciwnie, a niewiele brakowało, żeby zaczął na głos wdawać się ze sobą w dyskusje.
– Nie w tym sensie – szybko się zreflektował. – Przyszedł, poprosił mnie o dosadzenie paru ziół, a później zaproponował męski wieczór przy alkoholu.
– Paru ziół? Jakich ziół? – zainteresowała się, aż jej oczy dostrzegające nieprawidłowości, zaświeciły z podniecenia.
Kolejny strzał w stopę, połączony z niewyparzonym językiem. A dzień zapowiadał się tak pięknie... Neville pożegnał perspektywę bezstresowych dwudziestu czterech godzin. Co gorsza, jeśli wścibska nauczycielka obrony przed czarną magią wejdzie na trop wilkołaka, Malfoy osobiście go ukatrupi. Najpewniej zagryzie podczas pełni. A to już w środę – przypomniał sobie. Ciężkie jest życie powiernika futerkowych tajemnic. I jakże niebezpieczne.
Potrzebował dobrego kłamstwa, a niestety bajkopisarstwo nie należało do krótkiej listy jego talentów. Tak czy siak wykaraskać z paskudnej sytuacji musiał w cudowny sposób i swój i Dracona tyłek.
No myśl, Neville, myśl – dopingował siebie w duchu.
– Em... wybiega trochę poza materiał zatwierdzony przez Ministerstwo Magii. – Zauważył wysoko uniesioną brew. – Ale tylko do pokazów – zapewnił.
Brew powędrowała jeszcze wyżej, a Hermiona przybrała sceptyczny wyraz twarzy. Dosłownie jakby widział Snape'a czytającego jego pracę z Eliksirów.
– To ciekawe. – Skrzyżowała ręce, przybierając pozę lekko poddenerwowanej pani Weasley. – Bo ja słyszałam, że ogranicza się do pilnowania uczniów podczas czytania podręcznika, a później warzenia eliksirów. Uważasz, że uwierzę, iż organizuje nadprogramowe pokazy? – zapytała słodko, a on już wiedział, że mu nie uwierzyła.
– Może jest jednym z tych ludzi, którzy nie mówią wiele, a wolą czynić? – podsunął myśl.
– Opisałeś całkowite przeciwieństwo Malfoya. – Prychnęła, przewracając oczami i na dodatek kręcąc głową. – Znam go, okay? I to, co mówisz, nijak do niego nie pasuje. Ale jak chcesz. Nie mów. Sama się dowiem.
Kiedy kobieta mówi: nie mów, sama się dowiem ma na myśli powiedz. Kropka. Longbottom znał ten typ wypowiedzi z doświadczenia. Tak chłodne teksty babcia rzucała za każdym razem, gdy przez przypadek się o czymś wygadał, a później nie chciał kontynuować tematu. Patrzyła wtedy na niego złowrogim spojrzeniem wydobywającym się z bladych oczu otoczonych wianuszkiem zmarszczek; i wtedy już wiedział, że nie dostanie ulubionego kakałka przed spaniem. Na wspomnienie tych traumatycznych chwil zadrżała mu warga.
Ale spokojnie. Przecież teraz był mężczyzną i kobieca tyrania w postaci krótkich zdań o odmiennym znaczeniu niż w rzeczywistości, tupanie nogą i groźba nieprzygotowania ulubionego kakałka nie robiły na nim wrażenia. W teorii. W praktyce tylko udawał, bo wewnątrz czuł ból spowodowany kobiecym fochem.
Odprowadzał Hermionę wzrokiem, gdy ta ostrożnie, chybocąc się na obcasach, wspinała się po ubitej ścieżce.
– Hermiono?! – zawołał za nią.
– Tak, Neville? – zerknęła przez ramię.
– To jutro wieczorem Hogsmeade?
– Tak, tak. Kończę dyżur o szóstej.
– Widzimy się na kolacji!
I odeszła, zostawiając go samego.
Powinien zabrać się za robotę; Żywojadki same się nie posadzą. W końcu za to mu płacili. Może nikt mu już nie przeszkodzi?
Nie przewidując dalszych przeszkód, kucnął, aby wsadzić nasionka do ziemi.
***
Kolacje w towarzystwie innych nauczycieli, a także uczniów, miały w sobie coś magicznego. Przywoływały przeświadczenie, iż należy się do jakiejś wspólnoty. W pamięci Neville'a gościły też wspomnienia z dawnych lat, a zwłaszcza z beztroskiego siódmego roku, kiedy to zacieśnił swoje więzy z Luną Lovegood i Ronem Weasleyem. Tak, siódmy rok bez wątpienia był tym najlepszym. Nad głowami nie wisiała groźba kolejnej konfrontacji ze złem i można wreszcie było pomyśleć o przyszłości. To właśnie wtedy podjął decyzję o ukończeniu kursów zielarskich i pedagogicznych, przygotowujących do pracy w szkole. Na roślinach znał się jak mało kto, można nawet rzec, iż zielarstwo traktował jak hobby, dlaczego więc nie miał na tym zarabiać? Przeanalizował wiele ścieżek kariery, zanim zdecydował się na tę konkretną pracę. Zajęcia z uczniami wybrał również dlatego, że Luna powiedziała, iż pomogą mu zwalczyć nieśmiałość. Fakt, zwalczał nieśmiałość, ale prędzej przyczyniły się do tego kursy, podczas których, aby poszerzyć wiedzę, zmuszał się do dyskusji z profesorami w obecności innych studentów. Teraz jego nieobycie w towarzystwie nie stanowiło wielkiego problemu.
Potrawy jak zwykle pachniały i smakowały wyśmienicie. Prawie jak u babci; prawie, gdyż talent kulinarny pani Longbottom nie miał sobie równych. Od dawna nie mieszkał z leciwą staruszką. I to nie on się wyprowadził, lecz rezolutna kobieta, po tym, jak znalazła drugą miłość swojego życia. Od tego czasu widywali się na cotygodniowych niedzielnych obiadkach. Przez najbliższe dziesięć miesięcy prawie dwuletnia tradycja miała być nadszarpywana przez obowiązkowe dyżury.
Draco skończył jeść i wyraźnie zbierał się, aby opuścić salę. McGonagall zauważyła poruszenie i nachyliła się nad stołem.
– Zostańcie po kolacji – wydała kadrze nauczycielskiej polecenie. – Muszę wam coś powiedzieć.
Neville i Draco wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Whisky czekało.
Longbottom wbrew wszystkiemu dostrzegał pewien plus zaistniałej sytuacji — alkohol dobrze się schłodzi.
Niespecjalnie intrygował go powód zatrzymania przez dyrektorkę. Pewnie chodziło o sprawy organizacyjne wynikające z pierwszego zaliczonego tygodnia nauki.
Dwa kęsy jajecznicy przegryzanej bułką później, zielarz oparł się wygodnie na krześle, lekko odchylając głowę do tyłu. Sufit tego wieczoru migotał miliardem gwiazd, a nieba nie pokrywała najdrobniejsza chmurka. Wielki księżyc roztaczał wokół swego obwodu złotawy blask.
Neville zamknął oczy. Do jego uszu docierały szczęki widelców, noży, łyżek. Stukot szklanek i talerzy. Wkrótce doszły też odgłosy szurania uczniów wychodzących z jadalni. Po nagłym wzroście hałasu zapanowała mącona od czasu do czasu krokami cisza, aż wreszcie odzywały się tylko szepty nauczycieli. Wtedy też uchylił powieki i popatrzył na puste ławki, otaczające cztery stoły.
McGonagall wstała ze swojego miejsca, machnęła różdżką, zamykając toporne drzwi od Wielkiej Sali i przystanęła przed stołem nauczycielskim.
– Dostałam wieści z Ministerstwa. W tym roku szkolnym zostanie zorganizowany turniej między szkolny; jego rozpoczęcie datuje się na początek drugiego semestru – oznajmiła z uśmiechem na ustach dyrektorka.
– Trójmagiczny? – dopytał ktoś z lewej.
– Nie. – Kobieta pokręciła głową. – Wezmą w nim udział nie tylko uczniowie, ale także nauczyciele.
W tym momencie Longbottom zaczął słuchać uważnie; wszystko, co dotyczyło nauczycieli, dotyczyło też i jego. Drżącymi palcami sięgnął po pucharek z wodą i zwilżył usta.
– Tego jeszcze nie było – podsumował Flitwick. – Wszyscy?
Ponownie pokręciła głową.
– Jedną z konkurencji jest mecz quidditcha. To w nim będzie potrzeba największej ilości osób. W drugiej wezmą udział tylko dwie. Jeszcze nie wiem, na czym będzie polegała. Tego dowiemy się z czasem. Na pewno będzie wymagała dobrego obeznania w zaklęciach – wyjaśniła pospiesznie.
Wnętrzności Neville'a wykonały salto. Zlustrował pozostałych nauczycieli szybkim spojrzeniem i doszedł do niepokojących wniosków — będzie musiał zagrać. Część ze współpracowników szczyt młodości miała już dawno za sobą. Nie wyobrażał sobie też McGonagall na miotle, a tym bardziej mikroskopijnego opiekuna Ravenclaw; nie wspominając o Binnsie, który był duchem. Inni nauczyciele, jak Aurora Sinistra i Septima Vector, nie wyglądali na zbyt entuzjastycznie nastawionych do wiadomości.
Niedobrze.
Miotły unikał jak ognia. Nigdy nie czuł się pewnie w powietrzu, do tego Quidditch raczej nie znajdował nigdy zbyt wiele czasu w jego grafiku. Nawet meczów ligowych nie oglądał, bo tak pochłaniała go nauka przed rozpoczęciem pracy. Zresztą, czy rzeczywiście chciałby tracić czas na oglądanie tego, jak inni uprawiają sport?
Właśnie zaczęło go niewyobrażalnie suszyć, pomimo z wolna sączonej wody. Przydałoby się też coś na rozedrgane dłonie, które zaczęły przechodzić same siebie.
Z prawej dobiegło sugestywne kaszlnięcie. Neville potoczył wzrokiem aż do profesora Zaklęć, niziutkiego Flitwicka, który siedział na stosie poduszek.
– Minerwo, czy wyobrażasz mnie sobie na miotle? – zapytał karzełek.
– Oczywiście, że nie, Filiusie. – Zaśmiała się McGonagall. – Chyba że bardzo chcesz – dodała po chwili.
– Nie. Ja odpadam. Może w drugiej konkurencji.
– Nikogo nie zmuszę. – Dyrektorka łypnęła znad okularów, zatrzymując wzrok dłużej na trójce dwudziestolatków. – Ale drużyna musi liczyć siedem osób.
Zapadła cisza. Hermiona spojrzała na Nevilla, a ten na nią, po czym na Dracona. Blondyn uniósł brew, jakby zdziwiony, iż to on musi zareagować.
– Zostanę szukającym – łaskawie zgodził się Malfoy.
– Żartujesz chyba?! – oburzyła się nauczycielka obrony, wychylając, tak, aby dokładnie widzieć arystokratę, który tylko westchnął i przewrócił oczami. – Nie nadaję się na pałkarza, ani ścigającego, ani... obrońcę – wymieniła, przy ostatnim jej zapał jakby zgasł. Najprawdopodobniej uświadomiła sobie, iż nie nadaje się na właściwie żadną pozycję, włączając w to szukającego.
W czasie, gdy Ślizgon i Gryfonka sztyletowali się wzrokiem, Neville rozważał, na jaką pozycję powinien się zgłosić. Obrońca? Nie. Miał dwie lewe ręce. Ścigający? Nie. Miał dwie lewe ręce. Pałkarz? O Merlinie, jeszcze by komuś krzywdę zrobił! Obrońca? Zbyt odpowiedzialne. Ścigający? W sumie wbijanie goli też było zadaniem odpowiedzialnym, ale tutaj mógł się ograniczyć do podawania kafla osobom zdolniejszym.
Uznał, iż podjął dobrą decyzję.
– Ja mogę grać jako ścigający – odezwał się, ściągając na siebie uwagę reszty nauczycieli.
Nikt nie skomentował tego wyboru, najprawdopodobniej uznając, że Longbottom racjonalnie wybrał najmniejsze zło. Zapewne cisza wynikała także z faktu, iż współpracownicy nie chcieli go urazić.
Nie przejął się tym specjalnie. Przywykł.
– Hermiona ma racje, panie Malfoy. – Siwowłosa nauczycielka latania, profesor Hooch, wstała ze swojego miejsca i przeszła na front stołu, zawieszając żółte tęczówki na Mistrzu Eliksirów. – Pamiętam z czasów, gdy się jeszcze uczyła, że ledwo trzymała się na miotle. Lepiej, żeby krążyła nad boiskiem, niż brała udział w bezpośrednich potyczkach.
Hermiona ochoczo przytaknęła.
– I myślicie, że złapie znicza?! – uniósł się Malfoy. – To najważniejsza pozycja w drużynie! Przegramy przez nią.
– Więc niech pan wbije wystarczająco punktów jako ścigający, panie Malfoy. – Kpiąco uśmiechnęła się Rolanda. – Ja rezerwuję sobie pozycję ścigającej.
– Co z resztą? – zapytała Minerwa. – Dwóch pałkarzy i obrońca.
– Chętnie będę słał tłuczki w przeciwników – zgłosił się Nestor Hook, nauczyciel mugoloznawstwa.
McGonagall założyła ręce na piersi i popatrzyła znacząco na Sybillę, która wciąż popijała bez pośpiechu herbatkę.
– Sybillo, ponoć grałaś w szkolnej drużynie... – wspomniała mimochodem.
Nauczycielka wróżbiarstwa uniosła głowę, zerkając zza okularów monstrualnie powiększających jej oczy, tak, że wyglądała jak ważka. Zakręciła wodą w filiżance, oceniła pływające po dnie fusy, wzruszyła ramionami i powiedziała:
– To było lata temu... ale... no dobrze. Pomogę Hookowi.
– Jeszcze jedno.
Do obsadzenia została tylko pozycja obrońcy. Bystry wzrok dyrektorki prześwietlał oblicza niechętnych nauczycieli. Nauczycielki astronomii i numerologii zajęły się kontemplacją wzorków na obrusie, a otyły nauczyciel run, Tom Robinson, pewny swego, nawet nie krył swojej twarzy. Zapewne twierdził, że nie nadaje się do tego sportu; o ile w ogóle jakiegokolwiek.
– Ekhem... – chrząknął Hagrid.
– Tak, Rubeusie? – zwróciła się do niego kobieta.
– Kiedyś latałem...
– Na miotle z drzewa? – prychnął Draco cicho, ale wyczulony słuch dyrektorki wychwycił kpinę.
– Panie Malfoy! – upominała go McGonagall.
– To niezła myśl – stwierdziła Rolanda. – Spójrzcie na jego gabaryty. Wybacz, Hagridzie. – Posłała olbrzymowi przepraszający uśmiech. – I nikt nam nie zarzuci oszustwa. Przecież Hagrid to też nauczyciel.
– Potrzebujemy miotły. Dużej miotły. Który producent byłby skłonny zrobić taką dla nas na zamówienie? – głośno myślała dyrektorka.
– Harry ma znajomego, który pracuje przy Błyskawicach – zaoferowała Hermiona.
Neville w to nie wątpił. Firma produkująca Błyskawice, tę zaprojektowaną i wytworzoną pod koniec 1999 roku nazwali Błyskawica HP2000, a między słowem Błyskawica a ewidentnym nawiązaniem do Harry'ego Pottera, umieściła idealną kopię blizny zadanej przez śmiertelne zaklęcie rzucone przez Voldemorta. Wybraniec miał swoją własną miotłę i jeszcze brał udział w kampanii reklamowej. Podobizny Złotego Chłopca przez długi czas zdobiły ulice Czarodziejskich wiosek, a spoty reklamowe wyświetlano w najlepszym czasie antenowym w pierwszych programach telewizyjnych.
– Doskonale! – rozpromieniła się Minerwa. – Skontaktujcie się z nim. Wygramy to!
– A co ze składem drużyny uczniów? – ośmielił się zapytać Flitwick.
– Wybierzemy najlepszych z drużyn wszystkich czterech domów. Musi być sprawiedliwie.
Neville zauważył, że ośmiu uczniów na siedem stanowisk nie jest decyzją sprawiedliwą, ale zostawił uwagę dla siebie. W sumie, kogo obchodziło jego zdanie? Jego heroiczna decyzja o dołączeniu do drużyny przeszła bez większego echa. Właśnie odkrył, że nie czuje się najlepiej z tym, iż nie został doceniony. Po raz kolejny powtórzył w myślach, że przecież już przywyknął; od lat jego sugestie olewano; raz nawet został spetryfikowany za próbę sprzeciwu. Spetryfikowany przez Hermionę Granger — symbol rozsądku i uczciwości; musiało być z nim bardzo źle.
– A więc ustalone. – Hooch klasnęła w dłonie. – Treningi w każdy niedzielny poranek oraz wieczór w środę. Zaczynamy od jutra. Widzimy się o dziewiątej – zakomenderowała.
– Dziękuję wam za entuzjazm. Możecie wracać do swoich spraw.
Nieoficjalne zebranie dobiegło końca, a nauczyciele zerwali się z miejsc, aby wrócić do swoich spraw. Wszyscy, prócz zszokowanych tym niecałym kwadransem nonsensu mężczyzn.
– Neville, muszę się napić.
– Ja też, Draco. Cholera. Ja też...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top