Rozdział 8
Poczułem to znajome mrowienie, które towarzyszyło mi zawsze przy takim typie sytuacji. To rozchodząca się adrenalina po moim ciele. Czułem charakterystyczny prąd, powodujący skurcz mięśni, który pozwalał mi szybko działać.
Wziąłem głęboki wdech, który pomógł mi otrzeźwić mózg i wyostrzyć zmysły.
Byłem całkowicie gotowy do ataku.
Naprawdę nie wiem do czego by doszło, gdyby Aleksander mnie szybko od niego nie oderwał. Doskoczył do mnie od tyłu, chwycił w poł i silnym szarpnięcie oderwał łapę pijaka od mojej koszulki. Blondyn był tak zaskakująco szybki, że zdołał wyprzedzić w działaniach nie tylko naszego podejrzanego, ale i mnie.
Znałem siebie na tyle, by wiedzieć, że jestem zdolny do przyłożenia mu w twarz. Na szczęście do tego nie doszło. Jeszcze tego by mi brakowała, żebym został pozwany przez pijaka i zawieszony w pracy.
Pierwszego dnia.
– Spokój! – wrzasnął białowłosy, odgradzając mnie i Aleksandra od zasięgu wzroku alkoholika. – Napaść na policjanta jest karalna! To wcale nie pomaga twojemu położeniu!
– Nic ci nie jest, Cesarski? – usłyszałem tuż przy swoim uchu. Gość nadal mnie trzymał, jakby bał się, że się rzucę na naszego podejrzanego.
Sapnąłem wściekły i wyprostowałem się. Dopiero, kiedy odsunąłem się od blondyna, dotarło do mnie jak zimne dłonie miał. Poczułem to nawet przez koszulkę. Co jest nie tak z jego krążeniem?
– Wszystko ok – mruknąłem, przeczesując z frustracją włosy.
Roznosiło mnie od środka, by przyłożyć temu alkoholikowi. Naprawdę musiałem włożyć ogromy wysiłek, by nie gwizdnąć kluczy komisarzowi i tam do tego pijaka nie wskoczyć. Na pewno porządnie bym mu obił tę parszywą twarz.
A ile satysfakcji bym miał...
– Możecie iść – powiedział do nas komisarz. – Zajmę się wszystkim.
Miałem ochotę zaprotestować. Jednak nie było mi dane. Decyzję należały widocznie do blondyna.
–W porządku, panie Brzoza. – Pokiwał energicznie głową Aleksander. – Chodź, Cesarski. Odwiozę cię.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo zostałem lekko popchnięty w stronę wyjścia. Nadal utrzymywał ze mną kontakt fizyczny, chyba na wypadek gdyby mi odbiło i rzuciłbym się na kraty by dopaść tego chujaka.
I rzeczywiście, to nie było w moim stylu tak wyjść po tym wszystkim bez ostatniego słowa. Dlatego odwróciłem się do podejrzanego nadal idąc, ale tyłem.
– Obyś zginął w piekle, chuju – powiedziałem ze wściekłością, pokazując mu dwa środkowe palce.
– Cesarski! – wrzasnął na mnie Szal, odciągając mnie brutalnie jak najdalej.
Tym razem dałem się wyprowadzić bez oporów.
Usatysfakcjonowany wyszedłem za Szalem z komisariatu i znów wsiedliśmy do samochodu. Puścił moje ramie dopiero, kiedy wsadził mnie na miejsce pasażera.
– To gdzie mam cię zawieźć? – zapytał z ciężkim westchnieniem, mocno ściskając kierownicę.
– Nie wiem – mruknąłem, odsuwając maksymalnie fotel do tyłu i wyprostowując nogi. – Dopiero się wprowadziłem, brakuje mi parę rzeczy. Może jakieś centrum handlowe? – zaproponowałem.
– W centrum miasta? – zapytał, wycofując samochód.
– Byłoby super – mruknąłem, sprawdzając czy mam wszystko.
– Podrzucę cię pod Galaxy – powiedział w końcu, jak znaleźliśmy się na ulicy. – Ale nie zostało ci wiele czasu do zamknięcia – dodał.
Wzruszyłem ramionami, mało przejęty. Nie zamierzałem spędzić tam wiele czasu. Chciałem kupić tylko parę najważniejszych rzeczy.
Resztę drogi przebiegła w ciszy, i chwała Bogu, kierowca nie włączył swojego radia, w której czekała już płyta z muzyką klasyczną.
Droga nie była długa. Zaraz Szal zjechał w stronę podziemnych parkingów i kazał mi się wynosić.
Chyba obaj mieliśmy siebie dość, jak i tego okropnego dnia.
– Cesarski! – Zatrzymał mnie w momencie, kiedy chciałem zatrzasnąć drzwi. – Kup sobie własny kubek.
Nie mogłem powstrzymać wrednego uśmiechu. Że też po tym wszystkim o tym pamiętał.
– Oczywiście, szefie.
Tak jak planowałem, zakupy były bardzo szybkie, a z racji, że mieszkałem też blisko, kupiłem więcej niż zamierzałem i obładowany siatkami ruszyłem do domu.
Wszedłem do klatki i szybko skierowałem się w stronę mieszkania. Jedyne czego pragnąłem, to zjeść coś i pójść spać. Byłem głodny. Nie jadłem nic od kiedy wyjechałem z Szalem na akcję.
Nagle sobie coś uświadomiłem w połowie drogi do drzwi wejściowych.
Kiedy on jadł? Może rzeczywiście jest tym wampirem.
Byłem już prawie na właściwym piętrze, kiedy uzmysłowiłem sobie, że ktoś, a raczej ktosie, znajdują się przed moimi drzwiami.
Jakiś młody chłopak i dziewczyna. Z niezwykłym zaangażowaniem wymieniali się śliną.
Po chwili rozpoznałem ten tleniony blond. Moja walnięta współlokatorka.
Westchnąłem zatrzymując się na schodach. A tak zależało mi na całkowitym spokoju. Jednak jak widać, nie miałem na to szans.
– Naprawdę musicie wymieniać się DNA na klatce, blokując wejście do mieszkania? – zapytałem na tyle głośno, by się od siebie odsunęli.
– O! O! O! JESTEŚ – wrzasnęła ta wariatka, wskazując na mnie i odpychając swojego chłopaka tak, że biedak uderzył o ścianę.
Jezu, silna musi być.
– Zgubiłam klucze – westchnęła ostentacyjnie, machając swoimi długimi włosami. – A raczej nie wzięłam ich a ty zamknąłeś drzwi.
Przy okazji, błysnęły mi wściekle czerwone paznokcie.
Zmarszczyłem brwi zdegustowany, ale ruszyłem w jej stronę z pękiem kluczy. Ile tu musiała stać? Poza tym zachowywała się tak, jakby to była codzienność.
Ja pierdole, już chcę się stąd wyprowadzić.
Przytrzymując wszystkie siatki w lewej ręce, otworzyłem drzwi i ostentacyjnie pokazałem jej, że może wejść pierwsza.
Uśmiechnęła się niezwykle zadowolona z siebie i kręcąc tyłkiem weszła do środka.
Wszedłem zaraz za nią i spojrzałem na jej towarzysza. Wyglądał na zestresowanego. Nie wiedział, gdzie podziać wzrok ani co zrobić.
Pytanie co go tak zestresowało; ja, czy ta blondyna?
– Nie zapomniałaś o czymś? – zapytałem dziewczynę, wskazując jednocześnie na gościa.
– Nieee. – Machnęła zaczepnie ręką, przedłużając charakterystycznie ostatnią samogłoskę. – Nudzi mnie – powiedziała bez żadnego skrępowania. – Pa, pa – powiedziała do chłopaka, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i zakluczyła na dwa razy.
Uniosłem jedną brew, patrząc na nią znacząco.
– Alicja Biel – powiedziała, znów machając włosami. – Muszę ci powiedzieć, że masz niesamowite szczęście...
– To znaczy? – zapytałem już żałując, że zadałem to pytanie.
–No, zazdroszczę ci tak wspaniałej współlokatorki – powiedziała tak, jakby to było oczywiste. – Wiesz – powiedziała konspiracyjnie – niewielu ma takie szczęście. – I poklepała mnie po klatce piersiowej, a następnie obróciła się i pomaszerowała do swojego pokoju, nie zdejmując nawet swoich szpilek.
Wniosłem oczy ku niebu. Ona rzeczywiście nie była do końca normalna. Dlaczego to właśnie ja musiałem trafić na kogoś takiego?
– A ty? – zapytała, wychylając się zza framugi drzwi do swojego pokoju.
Och, nagle sobie przypomniała, że mnie nie zapytała o imię?
Zawahałam się nim udzieliłem odpowiedzieć na to pytanie. Niby nic takiego, a miałem opory by się jej przedstawić.
– Apollo – powiedziałem w końcu, siląc się na neutralny ton.
Patrzyła na mnie chwilę, jakby kodowała w swoimi mózgu to, co powiedziałem.
– Jak ta rzeźba? – zapytała z uśmiechem, potrząsając głową.
Mam dość. Serdecznie dość jej i tego dnia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top